Science fiction jest martwe

Science fiction jest martwe

Książki Stanisława Lema w Stanach dostały się w szpony akademików. Ich tłumaczenia są cięższe i znacznie mniej przystępne niż oryginały

– Czy science fiction przynależy do głównego nurtu literatury? Czy ma w literackim uniwersum taką pozycję, na jaką zasługuje?

– Powiedzmy tak: ma taką pozycję, jaka jest dla niego najlepsza. Gdyby akademicki establishment literacki nagle zdecydował, że science fiction jest wspaniałe, zaczęto by je kodyfikować i decydować, które SF jest dobre, a które złe, bez jakiegokolwiek odniesienia do tego, co myśli czytelnik. Tylko „wytrenowani” czytelnicy mogą w obrębie tego establishmentu decydować, co jest dobre, a co złe. W SF i w fantasy wszyscy czytelnicy mają głos.

– Wydaje mi się, że do wielkich dzieł kultury zalicza się te, które mówią coś znaczącego o kondycji ludzkiej. SF to idealne miejsce dla twórczości tego typu, a mimo to jest traktowane po macoszemu.

– SF w Europie jest pisane trochę inaczej niż w Ameryce. U nas najważniejsza jest zawsze fabuła, a dopiero potem pomysły, na które wpada się po drodze. U was SF można potraktować jako esej, gdzie warstwa literacka jest tylko pretekstem do wyłożenia pewnej idei. Postawa amerykańskiego czytelnika to: przestań gadać i zacznij opowiadać. Nasi pisarze nauczyli się stawiać na pierwszym planie fabułę i bohaterów, a dopiero potem pomysły. Czytasz i nie masz pojęcia, że właśnie ktoś cię indoktrynuje. Można przeczytać „Lewą rękę ciemności”, nie zauważając, że to jest feministyczny manifest polityczny, ponieważ – krótko mówiąc – jest to niesamowita opowieść.
Jeśli pisarz celowo wkłada pomysł w historię, czytelnik to zauważy i może świadomie go odrzucić. Jeśli jednak pisarz upewni się, że idee pojawiają się po drodze, mimochodem, to czytelnik nie zorientuje się, że one w ogóle tam są. Pomyśli, że to jego własne. Nie poczuje, że pisarz mówi mu: masz widzieć to, myśleć to, odczuwać to; poczuje, że czyta świetną książkę, a przy okazji wpadł na taki pomysł.

Wredny nawyk ludzkości

– Jak w takim razie to, co pan powiedział, ma się do prac Stanisława Lema?

– Jego prace w Stanach cierpią z tego powodu, że dostały się w szpony akademików. Wiemy, że to wielki pisarz, ale to, co dostaliśmy, to akademickie tłumaczenie, które jest bardziej ideocentryczne, cięższe i znacznie mniej przystępne dla przeciętnego czytelnika niż oryginały. Słyszę, że po polsku Lema mogą z przyjemnością czytać 11-, 12-latkowie. U nas trzeba być w college’u, by go czytać, a nawet wtedy przypomina to ciągnięcie wózka pod górę. W dodatku w błocie. Jestem pewien, że nie pisał w ten sposób.

-Jako pisarz SF jest pan w idealnej pozycji, aby stawiać w wyjątkowych sytuacjach nie tylko jednostki, lecz także całe rasy. Co może o ludzkości powiedzieć ktoś, kto w książkach stawiał ją na skraju zniszczenia?

– Jestem zwolennikiem przetrwania naszego gatunku, naprawdę to popieram. Ludzka rasa ma wredny nawyk zachowywania się odwrotnie do swoich najlepszych interesów. Mamy przykłady cywilizacji, które dosłownie zjadły same siebie w obliczu zagłady. Cywilizacje stojące w obliczu zagłady ginęły przez kłótnie o wciąż zmniejszający się zakres władzy. W ruinach stolicy najeźdźcy widzieli ludzi walczących o to, kto się podda. I robimy tak w kółko.

– W amerykańskim serialu „Star Trek: The Next Generation” ludzkość wyeliminowała wszelki wewnętrzny konflikt i zajmuje się pokojową eksploracją kosmosu. Kusząca wizja?

– Nasze przeżycie nie zależy już od naszych genów. Mamy dokładnie te same geny co, powiedzmy, 20 tys. lat temu. Niemniej jednak poczyniliśmy olbrzymie postępy jako gatunek. Język pozwala nam na przekazywanie informacji bez udziału bezpośredniego doświadczenia. Nie muszę cię gdzieś zabierać, mogę ci powiedzieć, jak tam dojść. Mogę na papierze zapisać słowa, które będą stanowiły dla ciebie instrukcje. Możemy więc uczyć się od umarłych. Przetrwanie gatunku zależy od intelektualnego postępu wielu, wielu pokoleń. Udało nam się ten proces zglobalizować. Internet jest tego dobrym przykładem.
Jako społeczeństwo przeżywamy dzięki umiejętności nadprodukcji. Ludzi można odsunąć od produkcji, aby podążali za wyzwaniami intelektualnymi, które pchają nas do przodu. Dlatego budowanie bezużytecznych, wielkich monumentów jest znakiem wyższych społeczeństw, bo stać nas na to, aby robić bezużyteczne rzeczy, aby pokazać naszą siłę i potęgę. Jeśli kiedykolwiek znajdziemy się w punkcie, w którym będziemy egzystować razem pokojowo, to znaczy, że nie ma konfliktu interesów. Jeśli do tego dojdzie, będziemy martwi, przestaniemy posuwać się do przodu.
Nacjami, które sięgną gwiazd, okażą się te, które będą w stanie trzymać konflikt pod kontrolą, ale wciąż będą go miały dużo. Zwróćmy uwagę, który kontynent podbił świat – Europa. Żałosny, mały zakątek Azji, gdzie grupki ludzi wciąż walczyły o nic, ale jakoś musiały się dogadać. Jednym z powodów było to, że miały wspólną religię, o którą wciąż się zabijały i która wymagała, by nawet jeśli się nienawidziły, słuchały księdza. Jeśli macie wspólną religię, to macie coś, co was łączy, nawet jeśli rozrywacie się na strzępy. Europejczycy podbili świat, bo tyle czasu spędzili na próbach podboju siebie nawzajem.

Radio, statki, samoloty

– Najpierw zasiedlimy nasz system, a potem kosmos?

– Kolonizacja Układu Słonecznego to w ogóle nie jest kolonizacja. To tylko tworzenie odosobnionych wysepek środowiska podobnego do ziemskiego. Nie możemy go skolonizować, możemy jedynie stworzyć placówki eksploatujące różne zasoby. Tam jest tylko pozbawiona życia pustynia.
Jedyna sensowna kolonizacja może mieć miejsce w innych systemach gwiezdnych, a nie wydaje mi się, abyśmy kiedykolwiek tam dotarli. Osobiście nie jestem przekonany, żeby podróże międzygwiezdne kiedykolwiek nastąpiły – i że kiedykolwiek się odbyły.
Powtórzy się sytuacja, która miała miejsce na Ziemi wiele lat temu. Jeśli miałeś wybrać się stąd tam, wymagało to poważnego zaangażowania, kawałka twojego życia, czasem nawet całego. To sytuacja, pod wpływem której ludzka rasa ewoluowała. Mieliśmy kontynenty, gdzie ludzie tworzyli społeczeństwa w kompletnej izolacji od innych społeczeństw. To nas czeka bez podróży szybszych niż światło.
Natomiast gdybyśmy posiedli umiejętność komunikowania się z prędkością przekraczającą prędkość światła bez możliwości takich podróży, byłby to odpowiednik położenia kabla transatlantyckiego bez wynalezienia samolotu. Moglibyśmy się szybko porozumieć, lecz podróż wciąż zajmowałaby mnóstwo czasu. Mielibyśmy radio bez dobrych statków. Czyli znowu odizolowane wyspy.

– Więc pańska diagnoza potencjalnego rozwoju technologicznego jest pesymistyczna? Prawa fizyki wiążą nam ręce i nigdy nie opuścimy gromady lokalnej.

– Jeśli nam się to uda, będzie cool.

– Tu się zgadzam: będzie to jedna z najfajniejszych rzeczy, jaka nam się przydarzyła.

– W tej chwili nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić nawet tego, jak osiągnąć 10% prędkości światła. Jak wynieść tyle paliwa na orbitę, skąd je potem brać? Pisarze SF wpadli na masę dobrych pomysłów, rozmyślając nad tą kwestią, może któryś z nich zadziała. Na pewno będą ludzie odważni jak pierwsi odkrywcy, którzy pakowali się na statki, aby dopłynąć do Nowego Świata, gdzie padali jak muchy na skutek różnych chorób. Szanse przeżycia kolonistów w Jamestown w Wirginii (pierwsza stała brytyjska osada w Ameryce, założona w 1607 r. – przyp. KK) były jak jeden do dziesięciu, a mimo to ludzi tam ciągnęło. Może więc znajdą się ochotnicy na ten statek.
Ja nie mam potrzeby lecieć w kosmos. Nie lubię nawet samolotów. Gdyby po Atlantyku pływały szybkie liniowce, to nimi podróżowałbym do Europy. W każdym razie należałbym do dziesiątej fali kolonizacyjnej – wybrałbym się tam dopiero, kiedy wybudowano by wygodne hotele.

– W kwestii istnienia życia pozaziemskiego są generalnie dwa stanowiska: jest albo go nie ma.

– Jest jeszcze trzecie: mam to gdzieś (śmiech). Naprawdę. Nie uważam, żeby kosmici byli, ale nawet jeśli są, nie zaprząta mi to głowy. Nie śpieszy mi się też, aby ich poznać. Pomiędzy nami a nimi jest spory kawałek przestrzeni i wolę, aby tak zostało.

– Pańskie stanowisko można by więc nazwać agnostycznym.

– Raczej apatycznym (śmiech). W literaturze kosmici służą do pokazywania dziwnych ludzi. Każdy człowiek jest dla nas obcy. Swoją matkę znasz całe życie, gdy zaczyna zdanie, wiesz, jak je skończy. ZNASZ tę kobietę. Aż tu nagle masz 30 lat, ona ma
60 i robi coś, co każe ci zapytać: kim ona jest? Nie znałem tej osoby nigdy wcześniej. Nigdy się nie poznamy. Po prostu nie. Jedyni ludzie, jakich znamy, to postacie fikcyjne, bo nie zrobią nigdy niczego, czego nie wymyśli pisarz.
Obcy liczą się w literaturze nie dlatego, że naprawdę istnieją. Piszemy o nich, aby lepiej zrozumieć ludzi, którzy robią coś, czego nie pojmujemy, i kultury różne od naszej. Czytamy „Świat się rozpada” Chinuy Achebego i widzimy, że członkowie pewnych afrykańskich plemion myślą w sposób, który kompletnie nie ma sensu dla Europejczyka. Europejczycy z kolei zachowują się śmiesznie dla kogoś z tych plemion. Dla mnie „Świat się rozpada” jest wspaniałym SF w tym sensie, że tworzy kompletny świat, w którym nigdy nie żyliśmy, i daje nam gatunek obcych, którzy myślą i reagują na otaczający ich wszechświat w niespotykany przez nas wcześniej sposób, otwiera też drzwi do ich zrozumienia. To jest właśnie wielkie SF. Powieść historyczną „Szogun” polecałem swoim studentom jako przykład wspaniałego SF właśnie przez wzgląd na skonstruowanie świata. Zanim skończysz czytać tę książkę, wydaje ci się, że potrafisz mówić po japońsku. Nie potrafisz, ale czujesz, że potrafisz, bo czujesz, że zanurzyłeś się w Japonię. To jest właśnie projekt, jaki podejmujemy, kiedy tworzymy kosmitów.

 Koniec historii…

– Zawsze znajdą się ludzie, którzy obwieszczają koniec cywilizacji, koniec historii, koniec filozofii. Czy ktoś ogłosił już koniec SF?

– Osobiście uważam, że jest martwe. SF było następną rewolucją po modernizmie i wygraliśmy. Zmieniło kulturę w taki sposób, że już więcej go nie potrzebujemy. „Zaklęci w czasie” jest tego świetnym przykładem. Spełnia wszystkie normy gatunkowe SF, ale czyta się to jak romans. Jako romans ta książka też jest doskonała, choć korzysta z motywów charakterystycznych dla SF. Nie trzeba pisać SF, aby korzystać z jego narzędzi. Granice gatunkowe są nieważne.
Większość najlepszych pisarzy SF zwróciła się w kierunku fantasy, ponieważ właśnie tam mogą dalej budować nowe światy i eksperymentować, czyli robić dokładnie to, co robiło się, pisząc fantastykę naukową. Kiedy więc mówię, że SF jest martwe, nie mam na myśli tego, że nie można już trafić na świetną książkę – bo można – mam na myśli to, że nie stanowi już literackiej rewolucji. Ta rewolucja już się skończyła.
Współczesne fantasy wymyślił Tolkien i wszystko, co przyszło po nim, było imitacją. Dopiero w ciągu ostatnich 15 lat pisarze SF dokonali inwazji na literaturę fantasy. Zamiast kosmitów mamy krasnoludy i gnomy, ale nie będą to po prostu niscy ludzie, którzy zachowują się jak inni niscy ludzie. To będą w pełni przemyślane, odrębne kultury, tworzone ze światotwórczym podejściem charakterystycznym dla SF.

-Mogłoby się wydawać, że elfy zawsze muszą być szlachetne i smukłe, a orki brzydkie i złe.

– Właśnie dlatego powiedziałem, że większość fantasy to imitacja Tolkiena. W SF, kiedy chcesz polecieć na jakąś inną planetę, trzeba wymyślić, jak się tam dostać. Jeśli tworzy się nowy gatunek, trzeba przemyśleć, w jaki sposób się rozwijał. Nauki nie trzeba wyjaśniać. Nie tworzymy schematów działania rzeczy. Gdybyśmy to robili, bylibyśmy wielkimi wynalazcami, a nie pisarzami. Magię traktuje się tak, jak gdyby była nauką. Zamyka się ją w czarnej skrzynce i ustala bardzo szczegółowe reguły, co wchodzi do skrzynki i co potem z niej wychodzi. Tak teraz robi się to w fantasy.

– Recepta na dobrą książkę?

– Odczuwam dumę z faktu, że piszę SF, które może zainteresować i bawić ludzi nieznoszących tego gatunku. Mój wydawca ze Stanów, Tom Doherty, wymaga, aby wszyscy jego sprzedawcy przeczytali „Grę Endera”. Pracuje u niego bowiem mnóstwo ludzi, którzy w ogóle nie czytają, o SF nie wspominając. Mówi do nich tak: nie musicie czytać całości, po prostu przeczytajcie trzy pierwsze rozdziały i zobaczcie, czy będziecie w stanie przestać. W wielu książkach z tego gatunku, jeśli nie jest się zagorzałym czytelnikiem, nie wiadomo w ogóle, o co chodzi. Staram się więc pisać tak, aby po moje książki mogli sięgać ludzie, którzy nigdy wcześniej nie zetknęli się z SF, aby mogli nadążyć za opowieścią i żeby im na niej zależało. Chciałbym, żeby właśnie takie pisarstwo uprawiało więcej pisarzy.


Orson Scott Card – (ur. w 1951 r.) amerykański pisarz science fiction. Jego najbardziej znana książka to wydana w 1977 r. „Gra Endera”, za którą otrzymał dwie najważniejsze amerykańskie nagrody SF – Hugo i Nebulę. Jego pisarski dorobek obejmuje ponad 40 pozycji. Od 2005 r. piastuje stanowisko „zasłużonego profesora” na Uniwersytecie Południowej Wirginii w Buena Vista, gdzie naucza pisarstwa. Jest mormonem.

Wydanie: 03/2011, 2011

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy