Seks w trzech odsłonach

Seks w trzech odsłonach

Kobiece pożądanie jako sprawa narodowa, pokoleniowa, osobista

Ostatnio przeczytałam trzy książki trzech kobiet różnych narodowości. Jedna to Ukrainka Oksana Zabużko z jej „Badaniami terenowymi nad seksem ukraińskim”, druga to Francuzka Catherine Millet i jej „Życie seksualne Catherine M.”, trzecia zaś to Izraelka Zeruya Shalev, autorka „Życia miłosnego”. Trzy bardzo różne książki, nieporównywalnej nawet wartości artystycznej. O ile bowiem Catherine Millet jest taką sobie skrybą, zaś Oksana Zabużko ma spory talent literacki, to Shalev jest poważnej klasy artystką. Co więc je łączy? Niewiele, a jakoś wiele. Temat ciała. Ciała seksualnego, pożądającego, kobiecego. I rysujące się w tle, zaraz za nim, jak ta koszula przy ciele, tematy czy wątki wspólnotowe, ponieważ wszystkie trzy, pisząc o swoich bohaterkach, mówią jednocześnie o mniejszych lub większych wspólnotach, do jakich one należą – narodowych, kulturowych czy wreszcie pokoleniowych.

Seks ukraiński, czyli albo feminizm, albo patriarchat

W wypadku Zabużko tą wspólnotą jest Ukraina, czyli świeżo uzyskana narodowa wspólnota Ukraińców. Chodzi raczej o tych mówiących po ukraińsku – gdyż istnieją znaczne różnice między tymi z Ukrainy Zachodniej (którzy mówią po ukraińsku), a tymi ze Wschodniej (raczej po rosyjsku), tymi z miast (raczej po rosyjsku) i ze wsi (raczej po ukraińsku). (Wspaniały przypis do tej sytuacji znajdziemy w książce Jonathana Safrana Foera „Wszystko jest iluminacją”, książce rewelacyjnej – ale teraz nie o niej).
Bohaterka Żabużko jest, jak sama powiada, wielką ukrainizatorką; kogo może, a zwłaszcza kochanków, nawraca na ukraiński, na kulturę ukraińską, na ukraińską tożsamość. Robi to z tym większym zapałem, że sama jest poetką i język jest jej podstawowym tworzywem. Podobnie jak jest podstawowym paliwem samej Zabużko, którą przez jej książkę niesie jakiś furiacki napęd językowy, narracja pruje wpieriod jak rakieta międzykontynentalna. Jak najdosłowniej, gdyż bohaterka w jakimś momencie akcji ląduje w Stanach na stypendium – o dobrzy Amerykanie, którzy dajecie stypendia różnym literatom z Europy Wschodniej i Centralnej, bądźcie pozdrowieni – i stamtąd spokojniej już ogląda swoją Hass-Liebe, miłość-nienawiść do Ukrainy i do pewnego malarza. A było to uczucie jak mina przeciwpiechotna, gdyż facet miał skłonności sadystyczne, był egotyczny, mało wrażliwy i nastawiony na siebie tak w życiu codziennym, jak i w seksie.
Wiele moich koleżanek feministek mówi: „Ach tak, ta Zabużko to niezła pisarka, ale coś mi tam nie gra, coś mi nie leży”. Otóż mnie samej doskwiera pewna niewnikliwość psychologiczna Zabużko. Niby wiem, jaki był kochanek bohaterki, ale w istocie nie znam go, nie widzę. Niby wiem, kim jest jej bohaterka, ale tak naprawdę znam raczej jej język i poglądy. Nie znam bohaterów w ich relacji, a podobno książka jest o relacji. Tak czy inaczej, w amerykańskim ośrodku uniwersyteckim bohaterka przychodzi do siebie po przeżyciach tej destrukcyjnej miłości. W kafeterii rozmawia z amerykańską koleżanką, Donną, która pisze doktorat na temat tego, dlaczego w polityce krajów postkomunistycznych nie ma kobiet (gendery w polityce postkomunistycznej – tym samym w odniesieniu do Polski interesowała się inna Amerykanka, Shana Penn, i też napisała o tym książkę „Podziemie kobiet”). Bohaterka patrzy na to zainteresowanie Donny bez większej wnikliwości. Dlaczego nie ma kobiet? „(…) kurka, no skąd ja mogę wiedzieć? (…) Donna chyba podejrzewa, że na tym właśnie polega przyczyna wszystkich naszych problemów: jak wszystkie feministki jest przekonana, że men are full of shit, daj im tylko swobodę i od razu zaczynają się wojny, obozy koncentracyjne, głód (…)”.
Zgłaszam sprzeciw wobec twierdzenia bohaterki: nie WSZYSTKIE feministki uważają, że WSZYSCY mężczyźni są zabagnieni moralnie i umysłowo, niekoniecznie na tym polega feminizm. Z drugiej strony, jest jednak jakiś związek pomiędzy pewną polityczną nieaktywnością kobiet (nie zawsze wynika ona z ich winy) a niedobrym dla nich stanem społecznym, że też nie przychodzi to do głowy ukraińskiej poetce! Narratorka sama powiada: Ukraina jest jak Kronos, który zjada własne dzieci. Jednak takie narodowe Kronosy na dłuższą metę chętniej zjadają dzieci płci żeńskiej. Dziećmi płci męskiej lubią się obżerać podczas wojen, ale też, jak do tej pory, wojny były dziełem płci męskiej. Wobec dalszych oburzeń Donny dotyczących okropnego związku jej ukraińskiej koleżanki bohaterka odpowiada nie wprost, ale w myślach: „Cóż ja ci mogę powiedzieć, Doneczko? Że wychowali nas mężczyźni wyjebani jak się tylko dało na wszystkie strony, że potem tacy sami faceci z nami spali i że w obu przypadkach robili z nami to, co inni, obcy faceci zrobili z nimi?”.
O, droga bohaterko Oksany Zabużko, jak prosta jest ta koncepcja! Nazbyt prosta: ojcowie i kochankowie mszczący się bezwiednie na kobietach za swoje poniżenie narodowe i społeczne? Patriarchat jako odreagowanie narodowego ucisku. Polscy panowie gnębili Ukraińców, a oni gnębili swoje kobiety. Rosjanie ich gnębili, a oni swoje kobiety. Tak, coś w tym jest, ale mało! Za mało. Bo kto gnębił bogatych białych Amerykanów z klasy średniej? Zamożnych zachodnioeuropejskich mieszczan? Angielki nawet ginęły, walcząc o swoje prawa pod koniec XIX w. – tymczasem Anglia wtedy rządziła światem! A więc upraszcza sobie bohaterka Zabużko. I wreszcie lirycznie nas zwodzi: „(…) przyjmowałyśmy ich i kochałyśmy takimi, jakimi byli, bo odrzucenie ich było równoznaczne z opowiedzeniem się po stronie tamtych obcych. (…) jedyny wybór, jaki miałyśmy i mamy, to miedzy ofiarą i katem: między nieistnieniem a istnieniem-które-zabija”.
Ciekawe. A te kobiety ukraińskie przybyły na Ukrainę z Jowisza? Od razu dojrzałe, mądre, dobre, przypadkiem tylko trafiły na paskudnych facetów? Ale sama relacja kat-ofiara wypacza obie strony relacji, nie jedną. I co gorsza, jak twierdzi bohaterka, te ukraińskie kobiety cudy muszą nadal albo godzić się na chama i brutala, albo czuć się zdrajczyniami narodowymi. A nie ma takiej opcji, że kobiety godząc się na chamski model mężczyzny, zostają przez to właśnie zdrajczyniami narodu? Ja proponuję takie rozwiązanie!
Och, Donno, zajmująca się problem władzy politycznej, czyli tego, kto jest podmiotem historii i władzy! Powagi tematu twego doktoratu nie pojmuje bohaterka – ale jak ja cię rozumiem! Autorka może trochę mniej, ale to ciekawa książka.

Ja mogę na drągu, w przeciągu, w pociągu

„Życie seksualne Catherine M.” to inna bajka. Tu życie seksualne występuje bez dodatku życia uczuciowego. Autorka, jak czytam na czwartej stronie okładki, jest krytyczką sztuki i ma za sobą wiele sukcesów zawodowych. Pięknie. Nie o sztuce jednak rzecz traktuje. Catherine, córka epoki wyzwolenia seksualnego, spadkobierczyni francuskiej tradycji libertyńskiej, uczestniczyła latami w mniejszych i większych orgiach, w seksie grup małych, średnich i dużych. Jak mówi moja ulubiona, dawna piosenka: „Ja mogę na drągu, w przeciągu, w pociągu”. Ona też mogła. Ktoś napisał o niej, że to biografia kobiety wyzwolonej. Seksualnie tak. Ale w ogóle nie, bo to biografia kobiety zniewolonej. Przez seks, tylko ona o tym nie wie.
Miałam raz lub dwa razy w życiu migrenę. Co za potworny ból – który jakoś od głowy rozlewa się na całe drętwiejące ciało, robi się niedobrze, jedzie się do Rygi, nie można słuchać ani patrzeć. Ja akurat dostałam wtedy od znajomej lekarki – u niej w domu mnie to dopadło, co za szczęście – zastrzyk pyralginy. I już spokojnie leżałam niemal do końca dnia, starając się za bardzo nie ruszać. Tymczasem Catherine M. uprawiała seks w trakcie ataku migreny! No, nie pojmuję tego. Poza tym pisze, że do 35. roku życia nie znała satysfakcji seksualnej i że nawet potem nic jej tak nie zadowalało jak akt z samą sobą. Po co więc uprawiała seks z setkami facetów? Na każdym drągu, na kaloryferach, w pociągu i w samochodzie każdej marki. Wygląda na to, że ta kobieta wyzwolona jest niewolnicą fallusa. Sama siebie uważa za jego kapłankę. Właśnie jest w furgonetce, do której po kolei wchodzą mężczyźni: „W tym małym rozklekotanym pojeździe byłam nieruchomym bóstwem przyjmującym bez zmrużenia oka hołd od całej świty wiernych”. Ona tu opowiada, że była bóstwem, a mnie się ta sytuacja kojarzy z tanią prostytutką.
Jednak żadna z nas nie ma racji. Ani Catherine nie była bóstwem, ani prostytutką, ani k… O mężczyźnie tak by się nie pomyślało, mężczyzna się „nie puszcza”, nie jest prostytutką – myślimy o nim w takiej sytuacji, że jest jurny, że to jakiś Casanova, Don Juan. Ale on jest zapewne jak Catherine M. Uprawia seks bez duszy, mechaniczny; seks, który jest zetknięciem męskich i kobiecych genitaliów, koniec. Catherine M. w tym sensie jest wyzwolona, że nie zaprząta sobie głowy tym, czy w patriarchalnym świecie odbiera się ją jako mniej czy bardziej przyzwoitą. To, co robi, robi dla swojej przyjemności i w nosie ma resztę. Jeśli jest dla mnie podejrzana, to psychologicznie, nie moralnie. Przeczytałam tę książkę w nadziei, że dotrę do jakiegoś cienia autorefleksji – na darmo. Ciągle tylko z migreną i na drągu, w pociągu, w przeciągu te wszystkie fallusy – o facetach nie ma mowy, nie mają głów ani głosu, ani oczu – pojawiają się i znikają z przyczyny psychologicznie niejasnej. Catherine nie zna samej siebie i dlatego jej książka jest w sumie nudna. Ach, gdyby jakaś psychoanalityczka(yk) to przeczytała, może by nam objaśniła. Nie śmiem jednak namawiać jej na polski przekład, bo jest jak niemyte zęby. Oto zdania na temat kochanka, co właśnie zaniedbał uzębienie: „Ze zdumieniem odkryłam, że prawdopodobnie nigdy nie dokonał elementarnego aktu komfortu i obycia, jakim jest umycie zębów (…), jako że nigdy nie wątpiłam w to, że każda matka uczy swoje dzieci higieny, zastanawiałam się, jaki stopień amnezji osiągnął w stosunku do swojego dzieciństwa”.
Pa, pa, Catherine. Do niezobaczenia.

Jak odbudować świątynię własnych uczuć

Ja’ara, bohaterka Zerui Shalev, też prowadzi życie seksualne. Ha, i to jakie. I też nieświadome. Ale to nieświadomość przez duże N, prowadząca do świadomości. W Ja’arę, młodą kobietę starającą się właśnie o posadę na uniwersytecie, posiadaczkę miłego męża o kasztanowych lokach i łagodnym obyciu, strzelił grom namiętności, kiedy spotkała pewnego starszego pana, znajomego swoich rodziców. Żona starszego pana właśnie umiera w szpitalu. Ponieważ jednak on generalnie nie jest mężczyzną jednej kobiety, nie rozpacza, choć los żony nie jest mu obojętny. Ja’ara jak może, wchodzi w drogę owemu panu, a on – cóż – czasem ją przeleci, ale nie chce jej kochać. Za to sporo wie i są to rzeczy, które Ja’arę bardzo, ale to bardzo obchodzą. I ciągle próbuje zdobyć w jego osobie i ojca, i matkę nawet; Rodzica i Kochanka, o święty Freudzie, chciała ta kobieta posiąść w jednej osobie, a to się nie udaje. Koszmar osiąga apogeum, kiedy bohaterka w noc po śmierci żony starszego pana, uciekłszy od męża, spędza w jego sypialni godziny prawdy i ułudy.
W książce Shalev powtarza się motyw zburzonej świątyni – chodzi oczywiście o świątynię w Jerozolimie, którą zniszczyli Rzymianie w I w. n.e. Od tego faktu zaczyna się epoka rozproszenia, diaspory, utraty. Co jest zburzeniem świątyni? Błąd w miłości, wybranie kogoś innego zamiast właściwej osoby, rodzina, którą roznoszą na cztery strony świata marne uczucia, nijakość, nuda, cierpiętnictwo. Upadkiem świątyni jest to, że się wybiera kogoś ze względu na coś innego niż on/ona sama. Shalev balansuje na cienkiej granicy między prawdziwie realistyczną opowieścią o głębokim psychologicznym przesłaniu i przypowieścią odwołującą się do symboli historii żydowskiej i do symboliki biblijnej, użytej w świecki sposób. Tu seks nie jest ukraiński ani wyzwolony, jest seksem osobistych poszukiwań. I w taki najłatwiej mi uwierzyć.
I tak naprawdę to jest ta książka, dla której warto nie przespać nocy. Letniej, oczywiście.

Oksana Zabużko, Badania terenowe nad ukraińskim seksem, WAB, Warszawa 2003
Catherine Millet, Życie seksualne Catherine M., Albatros, Warszawa 2003
Zeruya Shalev, Życie miłosne, WAB, Warszawa 2003

 

Wydanie: 2003, 31/2003

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy