Serbia na rozdrożu

Serbia na rozdrożu

W wyborach to nie kwestia Kosowa była głównym tematem kampanii, ale sprawy gospodarcze i relacji z instytucjami europejskimi

Jeśli chcesz kogoś poznać, daj mu władzę – to serbskie przysłowie sprawdza się nie tylko na południu naszego kontynentu, ale także między Bałtykiem a Tatrami. Choć generalnie wydaje się ono mieć charakter uniwersalny, to właśnie nad Sawą i Dunajem chętnych, by dać się poznać, w niedawnych wyborach parlamentarnych było szczególnie dużo. 20 partii politycznych i koalicji, w tym sześć reprezentujących mniejszości, w kraju liczącym niecałe 10 mln ludności to miernik wysokiego pulsu życia publicznego. Świadczyła o tym również 62-procentowa frekwencja, o jedną trzecią wyższa niż w Polsce jesienią 2005 r.
XX w. zaczął się od wojen na Bałkanach i nimi się zakończył. Czy to przypadek – to temat na inne opowiadanie. Na obszarze dawnej, federacyjnej Jugosławii powstało w ciągu minionych 15 lat aż sześć państw: Słowenia, Chorwacja, Bośnia i Hercegowina (faktyczny protektorat międzynarodowy), Macedonia, Serbia oraz Czarnogóra – po rozwodzie z Belgradem w maju ub.r. Za burzliwe i często tragiczne w skutkach wojny okresu 1991-1999, łącznie z dramatycznym epizodem bombardowania Jugosławii przez siły NATO, odpowiedzialność ponosili w dużym, choć zróżnicowanym stopniu trzej znani mi osobiście nacjonalistyczni przywódcy: Serb Slobodan Miloszević, Chorwat Franjo Tudźman i muzułmański Bośniak Alija Izetbegović. Wszyscy są już po drugiej stronie Styksu, a jako ostatni z nich zmarł w marcu 2006 r. w więzieniu w Hadze, gdzie był od czterech lat sądzony za popełnione zbrodnie przez Międzynarodowy Trybunał Karny ds. byłej Jugosławii, Miloszević. Ale wciąż pozostaje ogrom spraw do rozwiązania, by wspomnieć jedynie przyszłość Kosowa, niepewność co do

losów mniejszości albańskiej

w Macedonii i węgierskiej w Wojwodinie, a także aspiracje unijne wszystkich (poza naturalnie Słowenią, która od 1 stycznia wprowadziła już nawet euro) wymienionych państw. Nie należy przy tym zapominać o kwestii setek tysięcy uchodźców i różnorodnych dylematach gospodarczych.
Serbskie wybory z 21 stycznia były szczególnie istotne z kilku względów. Odbywały się po rozpadzie unii z Czarnogórą, a również po przyjęciu w referendum z końca października ub.r. nowej konstytucji, która w preambule akcentuje, iż Kosowo stanowi część składową Serbii. Co więcej, to właśnie ze względu na owo wydarzenie Martti Ahtisaari, były prezydent Finlandii, będący specjalnym wysłannikiem sekretarza generalnego ONZ, opóźnił prezentację swego planu co do przyszłości tego terytorium. Ma być on przedstawiony najpierw tzw. Grupie Kontaktowej, a niewykluczone, że później zajmie się nim Rada Bezpieczeństwa Narodów Zjednoczonych. Wiele wskazuje, iż ta kwestia wzbudzi wyjątkowe kontrowersje i może stać się kością niezgody między wielkimi mocarstwami na długie lata. Obowiązywała wreszcie nowa ordynacja wyborcza, która zwalniała ugrupowania mniejszości z konieczności przekroczenia pięcioprocentowego progu w skali całego kraju i przewidywała obecność na listach wyborczych minimum 30% przedstawicieli każdej płci. To pierwsze rozwiązanie zaowocowało wejściem do 250-osobowej Skupsztiny siedmiu reprezentantów trzech mniejszości narodowych: węgierskiej, bośniackiej z Sandżaku i romskiej. Szczególnie godna podkreślenia jest obecność tej ostatniej, po raz pierwszy bowiem w historii

partia romska

znalazła się w parlamencie jakiegokolwiek państwa. A przecież jak mówił mi dr Rajko Durić – lider Unii Romów w Serbii, poeta, dwukrotny kandydat do Nagrody Nobla w dziedzinie literatury (jego kampanię wspierali m.in. Goran Bregović i Emir Kusturica) – 12-milionowa społeczność romska w Europie tworzy najliczniejszą mniejszość na naszym kontynencie. Natomiast ile kobiet trafi ostatecznie do parlamentu, nie wiadomo, gdyż to kierownictwa poszczególnych partii wyłonią spośród obecnych na listach konkretne osoby na zdobyte mandaty. Takie rozstrzygnięcie, jako kuriozalne i niezbyt demokratyczne, choć dopuszczone przez prawo wyborcze, delegacja Rady Europy poddała zdecydowanej krytyce.
Nie zabrakło poza tym sytuacji zupełnie nietypowych. Spoglądający z wielu ogromnych billboardów Bogoljub Karić, którego ruch występujący pod hasłem „Serbia ma siłę” nie odniósł ostatecznie sukcesów, to miejscowy oligarcha poszukiwany listem gończym i ukrywający się za granicą. Na czele jego listy wyborczej stała żona. Żon znanych polityków nie brakowało zresztą w kampanii wyborczej, co dowodzi upowszechniania się modelu latynoamerykańskiego i azjatyckiego nie tylko we Francji. Wdowa po zabitym w zamachu przed kilku laty premierze Dzindziciu, Ruzica, była gwiazdą listy silnej Partii Demokratycznej, kierowanej przez obecnego prezydenta Borisa Tadicia. Ale największe kuriozum to liderowanie liście Serbskiej Partii Radykalnej przez Vojislava Szeszelja z aresztu trybunału haskiego. Ultranacjonalista Szeszelj, zwolennik koncepcji Wielkiej Serbii – niegdyś konkurent Miloszevica, a później wicepremier w jego rządzie – sam udał się cztery lata temu do Hagi z zamiarem oczyszczenia siebie oraz narodu serbskiego. Proces Szeszelja, oskarżanego o podżeganie

do zbrodni na tle etnicznym,

rozpoczął się po zaprzestaniu przez niego strajku głodowego w końcu listopada ub.r. Radykałowie – niedopuszczający myśli o utracie Kosowa i Metohiji, uważający, że rządzą tam elementy kryminalne – zdołali zgromadzić na ostatnim wiecu wyborczym w belgradzkiej Arenie ponad 25 tys. osób. Ostatecznie, zdobywając prawie 29% głosów i 81 mandatów (o jeden mniej, niż posiadali), pozostali wprawdzie największą siłą parlamentarną, ale – jak wszystko na to wskazuje – nadal raczej izolowaną. Co najwyżej mogliby liczyć teoretycznie na współpracę z Serbską Partią Socjalistyczną, ale ta dawna formacja Miloszevicia pod nowym kierownictwem 40-latka Ivicy Dadicia, dysponująca 16 mandatami, przyjęła obecnie wyraźną orientację socjaldemokratyczną.
W sumie próg wyborczy przekroczyło sześć partii i konstytucyjnie mają one trzy miesiące na wyłonienie nowego rządu. W najlepszej, obrotowej sytuacji jest umiarkowanie nacjonalistyczny blok Demokratycznej Partii Serbii i Nowej Serbii (47 mandatów), na czele z aktualnym premierem Vojislavem Kosztunicą. Może on utworzyć bezpieczną większość zarówno z radykałami (co jest mniej prawdopodobne), jak i z proeuropejskimi ugrupowaniami demokratycznymi: PD, G17 plus i liberałami z LDP. Nie utrzymał się natomiast w Skupsztinie Serbski Ruch Narodowy charyzmatycznego Vuka Draszkovicia, wciąż będącego szefem dyplomacji. Tego polityka, niegdyś przywódcę opozycji antymiloszeviciowskiej, spotkał trochę los Lecha Wałęsy i Michaiła Gorbaczowa – popularniejszych za granicą niż u siebie w kraju. Cóż – sic transit gloria mundi.
Znamienne przy tym, że to nie kwestia Kosowa stanowiła główny temat kampanii, ale sprawy gospodarcze i relacji z instytucjami europejskimi. Sytuacja ekonomiczna Serbii na pierwszy rzut oka wydaje się niezła – tempo rozwoju jak w

Polsce i podobnie elegancko ubrane dziewczyny

na reprezentacyjnych deptakach Terazije oraz Kneza Mihaila. Inflacja spadła w ubiegłym roku do 7,5%, a w kraju zainwestowano aż 4 mld euro. Jednak co czwarty zdolny do pracy obywatel pozostaje bez pracy, utrzymuje się zamieszanie prywatyzacyjne, aspiracje zaś młodego pokolenia o niebo wyprzedzają realne możliwości. Poziom produkcji wciąż nie osiągnął pułapu sprzed wielkich konfliktów. Dlatego większość Serbów popiera perspektywę przystąpienia do Unii Europejskiej, tym bardziej że przez dziesiątki lat Jugosławia o niebo wyprzedzała pod względem standardu życia Bułgarię czy Rumunię, a teraz to te kraje bałkańskie są już w UE. Dalsze utrzymywanie pewnej izolacji Serbii nie sprzyja stabilizacji wewnętrznej. Za warunek zmiany w tej mierze uważa się m.in. lepszą współpracę z Trybunałem Haskim i rozwiązanie sprawy gen. Ratka Mladicia. Wszystko to stanowiło część stawki wyborczej, dlatego nieprzypadkowo unijny komisarz ds. rozszerzenia, Olli Rehn, mówił o realności rychłego uzyskania statusu kandydackiego, a Tony Blair akcentował wprost: „Chcemy Serbii jako pełnoprawnego członka UE tak szybko, jak to możliwe”. Warto ponadto pamiętać, że na szczycie NATO w Rydze w grudniu ub.r., Belgrad dołączył do Programu Partnerstwa dla Pokoju.
Co do dwumilionowego Kosowa, w którym pozostało dziś zaledwie 100 tys. Serbów, a muszą być oni szczególnie chronieni przez siły międzynarodowe, to mamy do czynienia z prawdziwym węzłem gordyjskim. Nacjonaliści uważają, iż sprawa została rozstrzygnięta już w 1389 r. i nie ma powodu, by w Europie powstało drugie państwo albańskie. Obóz sił demokratycznych – poza liberałami Cedomira Jovanovicia, mówiącymi wprost o niepodległości tego terytorium – wciąż raczej dopuszcza jedynie głęboką autonomię Kosowa. Ale w wyborach parlamentarnych na około 8,5 tys. punktów wyborczych zaledwie 102 utworzono między Mitrovicą, Prisztiną a Prizrenem, ludność albańska zaś kolejny raz

zbojkotowała elekcję.

Choć na łamach „The Belgrad Times” czytam, że „ponad 60% Serbów przyznaje, iż nigdy nie odwiedziło prowincji, a prawie trzecia część ma świadomość tego, że Kosowo zmierza do pewnego rodzaju niepodległości, niezależnie od ich emocjonalnego stosunku do tego terytorium czy do historii”, to można sobie wyobrazić rozmaite scenariusze rozwoju wydarzeń. Znamienne też, że Zgromadzenie Parlamentarne Rady Europy w debacie prowadzonej w Strasburgu już po wyborach nad raportem lorda Russella-Johnstona nie przyjęło propozycji opowiedzenia się za „warunkową niepodległością Kosowa”.
Wybory, które przebiegły wyjątkowo spokojnie i zgodnie ze standardami międzynarodowymi, miały przesądzić o przyszłości Serbii, kontynuacji procesów demokratycznych i proeuropejskim kursie lub o preferencji dla swoistej samoizolacji kraju. Choć pierwszy wariant wydaje się o wiele bardziej prawdopodobny, to państwo nad Sawą i Dunajem wciąż znajduje się na rozdrożu.

Prof. dr hab. Tadeusz Iwiński przewodniczył delegacji Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy, obserwującej wybory parlamentarne w Serbii, a także misji przedwyborczej w tym kraju, w grudniu ub.r.

 

Wydanie: 06/2007, 2007

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy