Sercem my w Żukach zostali

Sercem my w Żukach zostali

Anonimowa chłopska para z okładki „Przeglądu” (nr 10/2002) wzbudziła zainteresowanie czytelników. – Z jaką miłością ci ciężko spracowani ludzie patrzą na siebie – pisze pani Maria S. z Legnicy. – Napiszcie o nich. Parę z okładki odszukaliśmy w Białymstoku

– My tu na kwaterze, ale nasze korzenie w Żukach, parafia Sokółka – mówi pan Czesław i pokazuje wydarte z książki zdjęcie kościoła w Sokółce.
Jadwiga i Czesław Bohdanowie mieszkają teraz w białostockim bloku, u najmłodszego syna, Marka. – On artysta. Dawniej bardzo dużo chustów dla żołnierzy malował. Natenczas pracuje w kinie Ton – chwali się matka.
W Żukach teraz gospodarzy synowa ze starszym synem.
– Tam nam te fotografie łupnęli do gazety, jak my wyszli na podwórko – przypominają sobie Bohdanowie.

Zza szyby
Zatrzaskują się drzwi z domofonem. – Ja nie wiem, czy te bloki wytrzymają tyle, co nasza chałupa. Bo u nas sercem piece są. Jak chata dobrze opalona i nigdzie nie wkradnie się wilgoć, postoi
i 150 lat – mówi Bohdan. Jak dojedziem, pójdziem przez wieś, to wszystko pokażem.
Samochód rusza. Gospodyni milczy, uważnie spogląda przez szybę na świeżo zaorane pola.
Mijamy rynek w Sokółce. – Jak pierwszy raz tu Sowiety przyszli w wojnę, rozbili w parku cokół z kamienia, co czcił żołnierzy poległych w 20. roku. Na to miejsce postawili dużego Lenina. Później nastali Niemcy, wzięli sześciu Żydów, zaprzęgli na wirówki i aż do buchwałowskiego lasu zaciągli. Po wojnie kilka latków głazu szukali z pierwszego cokoła. I tera on znów w Sokółce stanął.
O, a tu cerkiew, naokoło niej zawsze babów było jak rój. I jajka, i sery, i kury, i wszystka cholera – ożywia się Bohdanowa.
– Cichaj, Jadźka. Na starość, pani, tylko młode lata człowiekowi po głowie się kręco.
Głucho skrzypią dębowe drzwi do sieni, od klepiska ciągnie szczypiącą w nos wilgocią. Trzaska palone w piecu drewno.
– Napije się harbata?
Bohdanowa bierze mosiężny czajnik. Na elektryczny, stojący na starym, kremowym kredensie, patrzy nieufnie. Gospodarz zapala papierosa i zajmuje miejsce na krześle przy pelargonii. Żona, mimo że w chałupie ciepło, zaciera ręce, grzejąc je nad płomieniem. Mechanicznie, bezwiednie, jakby przed chwilą wróciła od podwórkowych zajęć.
Miejsca przy stole, założone zakładką miejsca w modlitewniku, miejsca w sercu. Mają je te same od lat. Gdy wnuczki podrosły, utarty porządek zaczął się zmieniać. – Ta starsza przyjdzie, babcia, nie tak kieliszki w kredensie postawione, nie tak szklanka. Musi to tak być, babcia. Ja nie wiem, po kim one takie mądre – z czułością mówi babcia.
– Nasza krew! Jak się wybierasz na wojnę – dziadek tryska humorem – módl się raz. Jak na morze, módl się dwa razy, a jak masz się żenić, to módl się trzy razy. Trzeba było się dobrze namyśleć, żeby coś wziąć.
Krzywią się nieporadnie na pytania o małżeńską miłość:
– Po co zaraz takie słowa? Raz się powiedziało w kościele, wystarczy. A cóż to, daleko im było do siebie? Gospodyni ze wsi Sierpowce, półtora kilometra. Razem krowy paśli. Tak miało być i już. Jedna siostra Bohdanowej w Złotoryi, druga w Lebiedzinie, trzecia w Racewie, w Woronianach czwarta. Jej przeznaczone było w Żukach.
Wesele było na podwórku.
– Szwagier grał na pedałówce, chrzestny ojciec na skrzypcach – pierwszorzędnie my się weselili – uśmiecha się gospodarz.
Gdy syna wydawali, to już w stodole. Panna młoda z daleka przyjechała, aż 24 km od Żuków.

Dawnom was tu nie widziała
Spacer jedyną drogą w wiosce, wzdłuż której biegną głębokie bruzdy od ciągnika. Domów w Żukach dużo, tylko pustych. Dawniej było 20 gospodarstw, teraz osiem. Dzieci też nie ma. Dwie Bohdanówny i u sołtysa dwie pary bliźniaków. Przy drodze, za płotem, chałupinka jak na kurzej łapce. – Ona miała pół sołdackiego ogroda, co car dzielił jeszcze, ale zmarła.
O, a gdzie białe okna, przyjeżdża jedna letniczka; posadzi warzywa, a potem do bloków pozabiera. A tu przystanek był – pokazuje Bohdan.
PKS zlikwidowali. Jeszcze w tamtym roku dzieci do szkoły zabierał autobus. Teraz dali żuka na dziewięć osób. Starych nie weźmie, bo nie ma miejsca. – To synowa na pieszo wali piętami do Sokółki, jak potrzeba.
Przez środek wioski przepływa mała rzeczka. Tu dwa razy dziennie zgania się wszystkie krowy ze wsi. Właśnie zbliża się stado bydła. Hałasują łańcuchy. Za nim Walusiowa w różowej wełnianej chustce i ciężkich od lepiącej się ziemi gumiakach. – Dawnom was tu nie widziała. Pewno baba przyjeżdżać nie pozwala? – wita się z szerokim uśmiechem. Widać, że Bohdanom nie w smak takie pytanie. Zmieniają temat, zagadując o cenę skupu mleka.
– Jak kiedyś zdałeś – skarży się Walusiowa – dostałeś tyle, że można było się rozglądać za jakim konkretniejszym towarem. Tera zawieziesz 100 litrów, dostaniesz 60 zł. – Jak kontraktowali my ziemniaki – wspomina Bohdan – ile my pieniędzów brali! Ja wziął ciągnik za to na raty. Obleciał rok, obrodzili kartofle, ja opłacił i znów na wierchu jestem. A tera – 12 zł za kwintal.
– Wam pewno dobrze tera w mieście? – nie ustępuje sąsiadka. Bohdanowie pomijają ciekawość milczeniem.

Chwalcie łąki umajone
Daleko zapiał kogut i rozzłościł drzemiącego gdzieś psa. Po wsi rozniósł się tępy odgłos blaszanego wiaderka, które stuknęło o brzeg studni. Tuż za mostem stoi drewniana kapliczka z gipsową Matką Boską w niebieskiej sukience. Gdy w Żukach było jeszcze dużo młodzieży, pod wieczór tak śpiewali przy figurce „Chwalcie łąki umajone”, że w Plebanowcach i w Woronianach słyszeli. Teraz śpiewają tylko Bohdanówny i jeszcze z drugiej wioski matka dwie córki przyprowadza.
Dolatuje echo dzwonu z Sokolan. Bohdanowa słucha w nabożnym milczeniu. – W naszej parafii – chwali się – wszystkie na święte msze chodzą. A jak ksiądz powiedział, że trzeba kościół budować, to po 70 chłopa szło na zawołanie. Ustawiali się gęsiego i raz-dwa znikały kupki z kamieniami.
– Księża po wojnie mieli
duże gospodarstwa. Ale nie znali się na robocie. Przyjdzie taki na wioskę i prosi – pomóżcie. Młodzieży zawsze się nazbierało. Od dziewiątej godziny rano do trzeciej po południu 40 kopy nażęli. Potem uwili wianka z kłosków i śpiewali: „Gromada wianek uwiła, a winka by się napiła”. Ksiądz wtenczas wytaczał ze sklepu beczka piwa dla chłopów, każdemu dał paczka papierosów. Gdy on umarł, ludzie z Sokółki przenieśli trumnę do Sokolan na rękach – opowiadają gospodarze.
– Teraz takich duchownych już nie ma. A jeden sąsiad z Żuków, jak umierał, przepowiedział, że przed końcem świata księża pierwsi pobłądzą. I już tak się stało – twierdzi Bohdan.

Maleńkaja Americzka
Tuż
za mostem stał sklep. Ale teraz gmina żałuje na ekspedientkę i do Żuków w środę i w sobotę przyjeżdża samochód ze sprzedażą obwoźną. Bohdanów znów ożywiają wspomnienia.
W 1941 r., gdy przyszli Sowieci, pozakładali w wioskach kooperatywy. Było wszystkiego w bród – wino i wódka, gwoździe, śledzie, cukier. Tylko że wódka stała sprytnie na sprzedaż wiązaną. Pół literka kosztowało 14 rubli, a kapelusik damski z czarną kokardą 36. Chcesz wódkę? To kup kapelusik – razem 50 rubli.
Jak w Kraśnianach „płaszczatkę” Sowieci budowali, dużo więźniów poprzywozili z Rosji. Po wioskach ich pokwaterowali, bo tam nikt kartofli nie żałował. Jak ich wywozili, to baby padały na kolana, ręce do Boga wznosiły: „Poprzepadajo nam męże na chołodajuszczej Polsze!”. Ale jak oni zobaczyli, że tutaj „maleńkaja Americzka”, to wracać nie chcieli. – Jeden taki Łotysz – opowiada Bohdan – u mego ojca był. Dziewięć miesięców dostał, bo ubił parasionko i skorzeji skuszał (zabił świniaka i skóry skosztował). Skórę oddawało się do państwa, na kwit, ale jemu za bardzo zapachniała. Ach, jak oni śpiewali, kiedy ich wywozili: „Praszczaj że Sokółka, praszczaj Biełostok, bo ja uże ujezżaju na Dolnoj Wostok!”.

Pamięć
Idziemy na strome żwirowisko powspominać, jak Sowieci, gnając Niemców, zaminowali którejś nocy most. – Z rana Niemiaszki przyszły głuszyć ryby granatami i łapać na smażenie. Rzucił jeden, gruchnęło, jakby całą chmurę szpaków kto pogonił. Bo zdetonował miny, most 200 metry w górę poleciał. Na tym moście pięciu oficerów stało. My pozbierali trupy i pochowali w żwirowisku – gospodarz wskazuje miejsce.
Po wojnie ludzie potrzebowali odbudować zagrody. Brali żwir, to na podsypkę na drogę, to do betoniarki, nie troszcząc się, że niemieckie kości będą się wysypywać. Bohdan napisał do niemieckiego konsulatu. Konsul odpisał z podziękowaniem, że w Polsce istnieje Stowarzyszenie „Pamięć” i trzeba udać się do nich, aby ekshumowali. Przyjechali fachowcy, potwierdzili i przysłali pocztówkę z podziękowaniem. Obiecali przenieść. Jechali, jechali, ale czas uciekał. Poszedł drugi list do „Pamięci”. Kazali napisać, jak do Żuków dojechać. Wziął Bohdan papier, narysował mapkę od ręki, postawił strzałki, ale nie doczekali się we wsi. Jeden z chłopów spakował szczątki w foliowe worki i pod chlewkiem postawił. Ale znalazł dwa blaszane niezbędniki z numerami. Wzięli te blaszki, odrysowali na papierze i wysłali list: „Koście są już we worku”. Po dzisiejszy dzień „Pamięć” milczy. Proboszcz kazał worki na cmentarzu zakopać.
Tuż przy żwirowisku stoi opuszczona chałupa, otoczona skrzypiącym płotem, który kołysze się poruszany przez wiatr. Na podwórku zarośnięta chaszczami studnia i dwa modrzewie. Kabranowska mieszkała tu przed wojną, ale jej syn był w granatowej policji, więc gdy nastało NKWD, pierwszą turą poszła na Władywostok.
Nie było prawie w Żukach rodziny, z której kogoś nie zabrali. Bohdanowej matki rodzonego brata też wzięli. Po wojnie przyszedł list do syna: „Z ojcem pana mój ojciec siedział. Ale go usunęli, bo zachorował na dyzenterię. Nie był przy jego śmierci, tylko widział, jak zwłoki nieśli”.
Pora do bloków

W stodole średni Bohdanów, Heniek, przygotowuje młockarnię na sezon. Nie ma kiedy nawet po łyk herbaty zajrzeć do kuchni. W ubiegłym roku, tuż przed Wszystkimi Świętymi, jak wystawili silnik na podwórko, to od razu ukradli. Miejscowe, bo ktoś przecie musiał wywąchać. Policjant z Sokółki po siedmiu godzinach przyjechał, wyjął kartkę papieru, protektor od butów przerysował i po śledztwie. Trzeba swojego warować samemu.
Mdły zapach ubiegłorocznego zboża. – Taki piękny jęczmień był u nas w tamtym roku – stary Bohdan bierze dużą garść ziarna i wolno przesiewa przez palce. – Z lasem 28 hektarów wszystkiego będzie. Stodoła też z własnego drewna postawiona. Kupić nie dałoby rady, jakby do tego przyszło. Młodzi mieszkanie murowane chcieli stawiać, maszynę do robienia pustaków już mieli, ale Barcelewicz te procenty zrobił i tak wieś zgubił.
Bohdanowa biega wzrokiem za uwijającą się młodą gospodynią. Wzdycha ciężko. Mimo że teraz w bloku kwateruje, wciąż budzi się przed czwartą, bo taką porą całe życie chodziła doić. Często drzemie przy oknie parę godzin z książeczką do nabożeństwa na kolanach albo patrzy przez szybę, jak miastowe do pracy się rozjeżdżają. – A takie muchy kiedyś byli, my ślepakami je nazywali, że jak dzień upalny, już o 7 rano trzeba było krowy z łąków gonić, tak ich gryźli. A jak do roboty my szli, wyrzynało się z leszczyny pręty, wyginało w kabłąk i obszywało płótnem. Potem czepiali linki na patyki i robiąc, o tak, dzieci bujali – pokazuje.
Zmierzch przypomina o powrocie do bloków. – Chyba na nas pora – niepewnie, ale surowo mówi stary Bohdan, zerkając jeszcze na obejście. – A w czerwcowy piątek 1942 r. – przypomina sobie nagle – my z ojcem związali podwaliny pod nowy dom, dwoma wiankami naokoło chatę oblecieli, a tu uhu-uhu, tak Niemiec bomby trzaskał. To specjalista był, bo Sowiety latali jak muchy. Już w niedzielę pojmali ich. U nas wtedy dużo wiele sosny było. Mówili sąsiady: „Weź jo i powyrzuć gdzie w pole. Ale ojciec zostawić kazał. Przeleciała kurzawa i skończyli budować. Podwiwkę pod dachówkę już ja sam piłował, bo ojca drzewo kropnęło.
– A za tymi Niemcami to groch rodził na potęgę. Dobrą furmankę młóciło się z jednego gospodarstwa. I soczewka, i gryka, i seradela u nas wtenczas pięknie rosły – opowiada ciepłym głosem już przy płocie Bohdanowa, jakby chcąc opóźnić wyjazd chociaż o chwilkę.
– Ojce takie stare czasy ciągle wspominają – niecierpliwi się synowa. – Na którą wy do domu zajedziecie?

Mówiło się po prostu
Ciasne M-3. W najmniejszym pokoiku szeroki drewniany tapczan, wiekowy obraz Świętej Rodziny w grubych ramach i maszyna marki Singer, przykryta koronką. Bohdan wypręża się wolno, prostując zastane kości. – My stare ludzie już, 29. rocznik jesteśmy – mówi jego żona, zacierając ręce tak samo, jak przy piecu, gdy w Żukach grzała wodę na herbatę. – Jak na jedno życie, to my dużo świata się naoglądali. Czesiek w SP we Warszawie tory kładł. Do Trzebiatowa do najstarszego, Stacha, na przysięgę my jeździli. W Raduczu u średniego byli też, a na koniec u Marka, jak w Radomiu służył – Bohdanowa wylicza na powykręcanych reumatyzmem palcach. – A nasz najmłodszy syn to tak powiada: „Mama, ja jest polski, a ty była, jesteś i będziesz ruska”. Dlaczego? – zamyśla się Bohdanowa. – U nas mówiło się po prostu, znaczy, po naszemu. Później dzieci poszli w świat, zaczęli jedne z drugich się śmiać: „Trzeba tak rozmawiać jak blokowe ludzie”. My nie protestujem.

 

Wydanie: 18/2002, 2002

Kategorie: Reportaż
Tagi: Edyta Gietka

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy