Siedem lat zniesławiania

Siedem lat zniesławiania

Kto odpowie za fałszywe oskarżenie policjanta?

Siedem lat po rozpętaniu korupcyjnej nagonki na Władysława Szczeklika, byłego komendanta policji w Białej Podlaskiej, okazało się, że padł on ofiarą fałszywych zeznań i niekompetencji prokuratury. Czy teraz wymiar sprawiedliwości, który tak ochoczo pozbawiał go dobrego imienia, będzie chciał pomóc mu je odzyskać?
Przed aresztowaniem Władysław Szczeklik znajdował się na szczycie zawodowej kariery.
Był najmłodszym inspektorem w garnizonie, szefem drugiej pod względem wielkości komendy policji w województwie oraz jednym z najpoważniejszych kandydatów do fotela komendanta wojewódzkiego w Lublinie. Prócz pracowników resortu popierała go spora część lokalnych parlamentarzystów i samorządowców, a także wiele lubelskich osobistości.
Po postawieniu mu zarzutów – pierwsi rozpierzchli się politycy, zostawiając swojego faworyta na pastwę losu. Głowę w piasek schowali również przełożeni. – Dla takich funkcjonariuszy nie ma miejsca w policji! – grzmiał na konferencji prasowej Paweł Biedziak, ówczesny rzecznik Komendy Głównej Policji. A Zbigniew Głowacki, były komendant wojewódzki w Lublinie, wziął wolne. Dziś większość z nich dyplomatycznie unika wypowiedzi, a ci, którzy mają choć trochę honoru, przepraszają, rumieniąc się ze wstydu. Wyjaśnienie tajemnicy sprawy Władysława Szczeklika tkwi bowiem głęboko w resorcie spraw wewnętrznych. Tak głęboko, że światło dzienne na jego oskarżenie mogłaby rzucić teraz jedynie prokuratura.

Ciąg technologiczny

10 grudnia 2001 r., punktualnie o szóstej rano do drzwi służbowego mieszkania Szczeklików zapukali oficerowie Urzędu Ochrony Państwa. Rychło okazało się jednak, że funkcjonariusze UOP nie mają ze sprawą nic wspólnego, a prowadząca śledztwo lubelska prokuratura okręgowa zatrudniła ich jedynie w roli chłopców na posyłki. By zatrzymanie było jeszcze efektowniejsze, przeciek o akcji dotarł do mediów i już kilka godzin później pod komendą koczowała grupa dziennikarzy.
Prokuratorzy na specjalnie zwołanej konferencji prasowej przekonywali media, jaki to ze Szczeklika łobuz i drań. Szukający sensacji lub chodzący na informacyjnym pasku prokuratury dziennikarze chętnie uczestniczyli w przedstawieniu. – W taki sposób niemal wzorcowo zrealizowano iście sowiecki ciąg technologiczny: służby specjalne, prokuratura, media i na końcu sąd – ocenia proszący o anonimowość wzięty lubelski adwokat.
Po niemal siedmiu latach od wydania na byłego komendanta medialnego, moralnego i zawodowego wyroku plan ten udało się zrealizować tylko częściowo. Zawiódł bowiem, a raczej okazał swoją niezależność i niezawisłość ostatni element ciągu – sąd, który spreparowane oskarżenie z hukiem wrzucił do kosza. – Trudno zrozumieć, jak można było przez tyle lat oskarżać człowieka na podstawie tak kruchego materiału dowodowego – dziwi się obserwująca proces pracowniczka warszawskiego biura Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka Maria Ejchart.
Fundacja – oprócz rzecznika praw obywatelskich, Transparency International oraz bardzo wąskiej grupy sceptycznych mediów – była jedyną instytucją, która zaangażowała się w obronę fałszywie oskarżonego policjanta. W próżnię trafiały skargi składane do Prokuratury Krajowej, ministra sprawiedliwości, spraw wewnętrznych i administracji oraz Komendy Głównej Policji. Zaporą nie do przebycia okazywało się magiczne słowo – postępowanie. Tę inną prawdę, mniej oficjalną, zna żona komendanta. – Przez te lata nikt, choćby w drodze zwykłego nadzoru instancyjnego, nawet nie zapoznał się porządnie z aktami – oburza się Jolanta Szczeklik, także policjantka.

Zamknąć, zgnoić, zapomnieć

Szczeklik przesiedział w areszcie pięć miesięcy. Prokuratura oskarżyła go o to, że w latach 1996-1998, kiedy był naczelnikiem wydziału przestępstw gospodarczych w Komendzie Rejonowej Policji w Lublinie, przyjmował od Pawła Pawlaka, właściciela miejscowego lombardu, łapówki – sprzęt RTV i biżuterię o wartości 9 tys. zł, w zamian za informacje o planowanych akcjach policji. Pawlak specjalizował się w udzielaniu pożyczek na lichwiarski procent. Po nagłośnieniu sprawy Szczeklika okrzyknięto go groźnym gangsterem, a nawet bossem półświatka.
Ale mężczyzna żadnym bossem nie był, a prokuratorski zarzut kierowania zorganizowaną grupą przestępczą ostatecznie nie ostał się przed sądem. Policjanta i szemranego przedsiębiorcę obciążały zeznania dwóch świadków – pracownika lombardu Roberta P. oraz Piotra K., pseudonim „Prezes”, przestępcy zajmującego się wyłudzaniem sprzętu elektronicznego, a przy tym dobrego znajomego funkcjonariuszy lubelskiego Centralnego Biura Śledczego. – Popijaliśmy wspólnie wódkę, rozmawialiśmy, a potem kazali mi coś podpisywać – tak sam Piotr K. opisuje swoje spotkania z funkcjonariuszami Witoldem K. i Marcinem L. Ciepło wspomina szczególnie tego ostatniego, który po odejściu z policji stanął na czele nowej lubelskiej mafii – zajmując się prostytutkami, zbieraniem haraczy, narkotykami i wyłudzeniami kredytów. Do formalnej współpracy z policją Piotr K. jednak nie przyznaje się.
Obecnie niegdysiejszy autorytet i gwiazdor lubelskich organów ścigania odsiaduje długoletni wyrok po wpadce na kolejnych przekrętach. Zanim jednak trafił za kratki, ponownie, korzystając z przerwy w odbywaniu kary, zrobił coś o wiele pożyteczniejszego. Wycofał się z wszystkich zeznań przeciwko Szczeklikowi, a prowadzących śledztwo prokuratorów publicznie oskarżył o obiecywanie nadzwyczajnego złagodzenia kary w innych postępowaniach prowadzonych przeciw niemu – w zamian za obciążenie policjanta. Po czym powiadomił o tym Prokuraturę Krajową oraz media.
Właściciel lombardu święty nie jest. Nie ukrywa również kontaktów z gangsterami. Odpowiada przed sądem za wyłudzenia towarów, lichwę i pobicia. W 2003 r. Sąd Okręgowy w Lublinie skazał go za sprowadzanie z Zachodu samochodów bez cła oraz paserstwo. Wiosną ub.r. wyszedł z aresztu, po blisko pięciu latach. Jednak od samego początku konsekwentnie zaprzeczał jakiejkolwiek znajomości z policjantem.

Szefie, mamy go

Śledztwo w sprawie Szczeklika prowadziło dwóch młodych pracowników nieistniejącego już wydziału VI lubelskiej prokuratury okręgowej – prokuratorzy Maciej Florkiewicz i Cezary Pakuła. Ten pierwszy awansował bardzo wysoko, bo zatrudniła go Prokuratura Krajowa, drugi został naczelnikiem wydziału śledczego w lubelskiej prokuraturze okręgowej. Do pracy w tej samej jednostce awansowała również prokurator Ewa Marczewska, która w 1998 r. jako pierwsza przesłuchiwała Piotra K. w lubartowskiej prokuraturze rejonowej, w sprawie wyłudzeń towarów.
To wówczas mężczyzna opowiedział o policjancie przychodzącym do lombardu Pawlaka po łapówki. Mówił, że jest on krótko ostrzyżonym blondynem, szefem wydziału w komendzie wojewódzkiej. Kiedy jednak podejrzenie padło na jednego z wysoko postawionych funkcjonariuszy, a prokuratura przymierzała się do przeszukania jego mieszkania, sprawa została wyciszona, a następnie umorzona. Dziś prowadząca postępowanie prokurator zasłania się niewiedzą. – Nie pamiętam tej sprawy, zresztą nie wolno mi się wypowiadać – tłumaczy.
Szczeklik nie mógłby być blondynem, nawet gdyby bardzo chciał. Jest brunetem o kędzierzawej czuprynie. Jednak w 2001 r. akta z szafy wyciągają prokuratorzy. Jadą do przebywającego w areszcie Piotra K. Jest on przesłuchiwany wiele razy, na tyle skutecznie, że z policjanta blondyna robi się brunet, zmieniają się mu też wzrost, wygląd i głos. Kolejne miesiące zajmuje odszukanie świadka, który potwierdziłby wersję Piotra K. Jest nim Robert P., ekspedient z lombardu Pawlaka – dowożony z aresztu wydobywczego do siedziby CBŚ na długie rozmowy.
Gdy przy którymś z kolei przesłuchaniu przypomina sobie, że zna Szczeklika, i wskazuje go na fotografii, prokuratorzy triumfują. Nie zawracają już sobie głowy takimi drobiazgami jak zbadanie wiarygodności świadków czy przyjrzenie się alibi policjanta. Mimo że wynika z niego niezbicie, iż Szczeklik i właściciel lombardu nie mogli się widzieć w czasie wskazanym przez świadków, gdyż Pawlak przebywał wówczas nad morzem. Śledczych nie interesują ani dokumentujące ten pobyt zdjęcia, ani faktury z hoteli, ani nawet mandat karny. Prokuratorzy nie pochylają się również nad raportami kasowymi z lombardu. Gdyby to bowiem zrobili, odnaleźliby Krzysztofa S., klienta, który nabywał tam sprzęt przypisany Szczeklikowi.

Zdruzgotany akt oskarżenia

Proces sądowy trwał prawie sześć lat i był dwa razy zaczynany od początku. Dla właściciela lombardu, który wspólnie z policjantem zasiadał na ławie oskarżonych, prokurator zażądał dwóch lat i sześciu miesięcy więzienia. Dla Szczeklika dwóch lat i czterech miesięcy bez zawieszenia – m.in. ze względu na fakt, iż oskarżony nie przyznał się do winy i nie wykazał skruchy. Równie nieprzejednane stanowisko w sprawie Szczeklika miesiąc przed wyrokiem zajął były szef lubelskiej prokuratury apelacyjnej, Robert Bednarczyk. – Prokuratura miała wystarczające powody, by oskarżyć tego pana – zapewniał.
Stało się jednak inaczej, niż chciał były szef apelacji, a śledztwo oraz dowody prokuratury w bezlitosny sposób obnażył najpierw sąd rejonowy, a później Sąd Okręgowy w Lublinie. – Obaj oskarżeni mają niepodważalne alibi. Szczeklik nie brał łapówek i nie przekazywał informacji. Obaj oskarżeni po prostu się nie znali – powiedział w ustnym uzasadnieniu wyroku w pierwszej instancji sędzia Łukasz Obłoza. Oba sądy wytknęły prokuraturze szkolne błędy w postępowaniu przygotowawczym. Zdaniem prawników, śledztwo prowadzone było tendencyjnie, pod z góry upatrzony wynik.
Okazało się, że prokuratorzy przez sześć lat nie tylko nie zdążyli ustalić, jakie to informacje Szczeklik miał przekazywać właścicielowi lombardu, nie mówiąc już o kompromitującej zamianie blondyna w bruneta. Nie zwrócili również uwagi na fakt, iż w okresie objętym aktem oskarżenia wydział kierowany przez Szczeklika nie prowadził żadnych postępowań w stosunku do Pawlaka i jego lombardu. W tym stanie rzeczy Szczeklik nawet gdyby chciał, nie miałby co przekazywać. Za prawdziwe i znajdujące odzwierciedlenie w dokumentacji lombardowej sąd uznał także zeznania Krzysztofa S., który nabył tam kamerę i walkman przypisany przez prokuraturę Szczeklikowi.

Sąd ostateczny

Dowody wykazujące niewinność inspektora, na których oparły się oba sądy, prokuratura miała już na etapie postępowania przygotowawczego. Dlaczego nie wzięła ich pod uwagę, do dziś pozostaje tajemnicą. Prof. Jan Widacki, który był jednym z pierwszych obrońców policjanta, uważa, że prokuratorzy mogli być zwyczajnie wprowadzeni w błąd przez służby, które dostarczyły im zmanipulowane materiały. – Jest to jednak najbardziej ostrożna hipoteza. Obawiam się, że śledczy mogli mieć doskonałe rozeznanie w sprawie. Gdyby tak było, powinni ponieść odpowiedzialność karną – podkreśla.
Tymczasem winna fuszerki lubelska prokuratura nie robi nic, by to wyjaśnić, wręcz przeciwnie – przeciąga postępowanie w nieskończoność i straszy kasacją. A prowadząca śledztwo w sprawie fałszywego oskarżenia byłego komendanta Prokuratura Okręgowa w Suwałkach informuje jedynie, że postępowanie jest w toku. Szkopuł w tym, że ów tok trwa już czwarty rok i rezultatów nie widać. Całkowitą inercją wykazują się również najwyższe organy prokuratorskie, które wyjaśnieniem historii Szczeklika zainteresowane nie są. – Nie widzę żadnego powodu, byśmy zajmowali się tą sprawą – uważa Ewa Piotrowska, rzecznik Prokuratury Krajowej w Warszawie.
Szczeklikowi najwyraźniej więc zostaje domaganie się sprawiedliwości na własną rękę, tym bardziej że nawet jego resort nie kwapi się mu pomóc. Były komendant wrócił do służby w ubiegłym roku, po pierwszym wyroku uniewinniającym, ale nie na poprzednio zajmowane stanowisko. Przydzielono mu etat eksperta w wydziale prezydialnym Komendy Wojewódzkiej Policji w Lublinie, ze znacznie niższym uposażeniem, i wydano legitymację służbową. Wciąż jednak – kuriozum – nie otrzymał służbowej broni, a prywatna ósmy rok przetrzymywana jest w depozycie. Mimo prawomocnego wyroku nadal nie wypłacono mu też wyrównania z tytułu utraconych zarobków.

Oddajcie mi godność

W lipcu Władysław Szczeklik poprosił rzecznika praw obywatelskich o pomoc w odzyskaniu utraconego bezprawnie stanowiska komendanta policji w Białej Podlaskiej. Z tym samym wnioskiem zwrócił się także do Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. – Prokuratorzy razem z przestępcami złamali moją karierę zawodową, zniszczyli dobre imię, a moją rodzinę doprowadzili do finansowej ruiny. Jeśli zawiodą instytucje krajowe, będę domagał się stosownej rekompensaty na forum międzynarodowym – zapowiada.
Z tytułu niesłusznego aresztu oraz poniesionych strat moralnych i finansowych policjant będzie dochodził swych roszczeń na drodze postępowania cywilnego. Na koszty związane z adwokatami, postępowaniem sądowym i prywatnym śledztwem Szczeklikowie wydali oszczędności całego życia. Policjantowi zaraz po zawieszeniu w czynnościach obniżono grupę zaszeregowania, toteż przez prawie siedem lat otrzymywał jedną trzecią poborów. W areszcie był obiektem gróźb współwięźniów, utrudniano mu zażywanie leków, a na badania lekarskie wożono go jak niebezpiecznego kryminalistę – w kajdankach na rękach i nogach. Po wyjściu z więzienia musiał na nowo uczyć się kontaktów z najmłodszym synem, gdyż dwuletni Marcelek nie poznał ojca.
Historia komendanta z Białej Podlaskiej zapewne nie przekona apologetów czystości intencji i legalizmu działań prokuratury. Ci bowiem jak zwykle powiedzą, że wyjątek potwierdza regułę. Ale Szczeklikowi nie chodzi już dziś o przekonywanie kogokolwiek. Policjant żąda, by zwrócono mu ludzką godność i honor oficera. Dlatego zamierza walczyć w sądzie administracyjnym o unieważnienie swego odwołania. – Chcę, by autorzy intrygi nie mogli się cieszyć skutecznością swych haniebnych zabiegów, a przede wszystkim by podobna historia już nigdy się nie powtórzyła – mówi.

 

Wydanie: 2008, 32/2008

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy