Sklepowa jak psycholog

Sklepowa jak psycholog

W lokalnym sklepiku da się rozwiązać każdy problem, załatwić wszystko, jest tu jak u mamy

Niedzielne popołudnie. W przydrożnym sklepiku w Gardnie Małej kolejka oczekujących. Nastoletnia dziewczyna, pakując zakupy, nagle pyta, czy sklepowa nie zostałaby jej świadkową podczas bierzmowania. Tłumaczy, że jej chrzestni są po rozwodzie i świadkami być nie mogą. A ksiądz jest wymagający. Prośba wzbudza ogólne rozbawienie. – O tak, tak, to prawda, nasz proboszcz jest bardzo zasadniczy – potwierdzają mężczyźni, śmiejąc się pod nosem, a jedna z klientek dodaje, że z tego powodu swoje dzieci na przygotowanie do komunii wozi aż do Słupska. Gdy ekspedientka się zgadza, dziewczyna, cała szczęśliwa, choć nieco speszona, maszeruje do wyjścia, a wszyscy podsumowują, że w ich sklepiku da się rozwiązać każdy problem, załatwić wszystko, że jest tu jak u mamy.

W przedsionku małe centrum informacji. Na tablicy ogłoszeń oferty pracy dla sprzątaczek i dla opiekunów szkolnych z okolicznych miejscowości, których szuka Przedsiębiorstwo Komunikacji Samochodowej, ogłoszenie o zbieraniu pieniędzy dla chorej Nadii, zasady segregacji śmieci i harmonogram ich odbioru dla zapominalskich.

Kasjerka w dyskoncie nie zapyta o fryzurę

W sklepie spożywczo-przemysłowym w Cieciorce na skraju Borów Tucholskich z rana obsługuje mnie zażywna brunetka uśmiechnięta od ucha do ucha. – Już mnie głowa boli od ciągłego upominania klientów, żeby założyli maski. A kontrole jeżdżą, i to z policją. Klient za brak maski dostaje mandat 500 zł, a sklep karę 5 tys. Jak nie dopilnuję, szefowa mi z pensji potrąci – mówi. Jakby na potwierdzenie tych słów do środka wpada opalony 30-latek, oczywiście bez maski. – I sama pani widzi – sprzedawczyni rozkłada ręce. Lecz gdy zwraca mu uwagę, ten bez słowa sprzeciwu szybko naciąga koszulkę na brodę.

Gdy wracam po południu, za ladą króluje jej zmienniczka Katarzyna Kotlenga, równie ciepła i wesoła. Mieszka w pobliskiej wsi gminnej Kaliska, z której dojeżdża, a przepracowała w sklepiku w Cieciorce 24 lata. Zaczynała, gdy sklep należał jeszcze do Gminnej Spółdzielni Samopomoc Chłopska.

– Przez te lata przychodzili do mnie ludzie z przeróżnymi problemami, czasem samo wysłuchanie wystarczyło, wsparcie dobrym słowem – mówi pani Katarzyna. – Jak coś się dzieje, wszyscy do sklepu pędzą. Jak ktoś coś znalazł, od razu do sklepu przynosi, jak zgubił, w sklepie pyta. Jak ktoś kogoś szuka, to najpierw tu zasięga języka. Nawet o tym, co się dzieje w mojej miejscowości, często dowiaduję się tutaj, w Cieciorce, od moich klientów.

Przed placówką tablica z ogłoszeniami, na niej szwarc, mydło i powidło. Ktoś ogłasza, że odkupi bursztyny, obok plakat kina letniego, komunikat dla właścicieli psów, zaproszenie na zabawę dla dzieci Fiesta Kids i na kurs tańca towarzyskiego. Mężczyzna na rowerze przystaje na chwilę przy ogłoszeniach, czyta nekrolog i wzdycha. – Szkoda chłopaka, za młody był – zaczyna, odczekując chwilkę, aż pociągnę temat. Inny, który odjeżdża właśnie spod sklepu na starej wuesce, z torbą piwa na kolanach, zagaja z uśmiechem: – Chyba ten ładunek na motorze dowiozę, pasek mi się nie zerwie? Debatujemy więc chwilę o życiu, o nadchodzących wyborach i upale, który dzisiaj daje się we znaki.

Sprzedawczyni też zauważa, że klienci małych sklepów, takich jak jej, zachowują się inaczej niż kupujący w dużych marketach. Mają czas, nie wyskakują z pretensjami, bo zwyczajnie nie wypada.

Stali amatorzy piwka pod chmurką, którzy rozsiedli się na trawie za sklepowym płotem, także przemykają cichutko z butelką w garści. Potem sączą napój leniwie, delektując się każdym łykiem i wtrącając od czasu do czasu filozoficznie parę słów. W tym rytuale liczy się sama obecność kogoś drugiego.

– Trochę z nimi walczymy – przyznaje Katarzyna Kotlenga. – Pod sklepem spożywać trunków nie wolno, więc panowie przenieśli się na gminną drogę, zawsze sobie jakieś miejsce znajdą – śmieje się.

We wsi Sieci pod Słupskiem tacy panowie rezydują przy starej remizie, w drewnianej altanie naprzeciwko sklepu. Gdy bezskutecznie dobijam się do jego drzwi, natychmiast przybiegają i tłumaczą, że muszę dzwonić dzwonkiem, bo sklepowa poszła właśnie do domu na obiad. Gdy przychodzi, sroży się strasznie, rezydentom altany obrywa się za brak masek i rękawiczek, a mnie za to, że przysiadłam z lodem na brzeżku krawężnika i gniotę kwiaty na klombie. Ponieważ ze sklepowymi się nie dyskutuje, potulnie przenoszę się na ławkę, a panowie też kładą uszy po sobie i wycofują się do altany.

Piotr Palutkiewicz, ekonomista ze Związku Przedsiębiorców i Pracodawców, współautor raportu „Perspektywy poprawy konkurencyjności na rynku handlu detalicznego w Polsce” z 23 stycznia 2020 r., zapytany o małe sklepy, mówi: – Dziś w Polsce przepisy działają na rzecz rosnącego udziału dyskontów, a małe sklepy są nam potrzebne. Wpływają chociażby na relacje społeczne. Często znamy sklepikarza po imieniu, jest naszym zaufanym dostawcą i sąsiadem. Nie traćmy ich na rzecz dyskontów, gdzie wszystkie relacje społeczne ograniczają się do słów: „Czy ma pani naszą kartę lojalnościową?”. Kasjerka w dyskoncie czy supermarkecie nie zapyta o nasze dzieci czy o nową fryzurę.

Po przysmaki do sklepiku

We wsi gminnej Kaliska, która ma ok. 2,5 tys. mieszkańców, a cała gmina ponad 5 tys., są trzy dyskonty: Biedronka, Lewiatan i duży Dino na końcu wioski. Najtłoczniej jest w Biedronce, ludzie wpadają na siebie, pchając wyładowane po brzegi wózki, bo dziś sobota. Na parkingu też pełno samochodów. W małym, geesowskim jeszcze spożywczaku tłumów nie ma, za to przychodzą stali klienci, głównie po wędliny z lokalnej masarni. Starsza pani w bluzce w groszki kupuje przysmaki dla męża: 10 plastrów polędwicy, 10 plastrów salcesonu, parę deka metki, a dla siebie krakowską suchą.

– Zdecydowanie wolę robić zakupy w małych sklepach, gdzie sprzedaje się żywność z naszych rodzinnych firm, która jest smaczniejsza i świeża – podkreśla. – A produkty z naszej geesowskiej masarni to już rarytas, palce lizać. Słyszała pani, co mówiła sklepowa. Przerób wędlin idzie właściwie na bieżąco. Ten zakład jeszcze funkcjonuje, ale ich piekarni już nie ma, wielka szkoda. W małym sklepie jest poza tym bliższy kontakt z ludźmi, można się dopytać, poradzić. Teraz jeszcze pojadę na targ po pomidorki ze straganu. Nie muszę się tłoczyć w markecie, co ze względu na epidemię też jest bezpieczniejsze.

Katarzyna Kotlenga mówi, że w jej sklepie w Cieciorce często mają wyroby z masarni w Kaliskiej. – Ich kiełbasy są rewelacyjne. Pytają o nie i miejscowi, i przyjezdni, np. Ślązacy, co u nas wakacje spędzają, załadowują nimi cały samochód i wiozą do siebie.

Gdy się jeździ trochę po wsiach i miasteczkach odległych od głównej szosy, można trafić w sklepikach na prawdziwe przysmaki i cuda. Najlepsze drożdżówki znajdzie się na Kaszubach i Kociewiu – puszyste, pachnące drożdżami, ze smakowitą kruszonką, z owocami lub serem, do tego duże i tanie. Smak domowego sernika, prosto z blachy, kupionego rok temu w Krasnopolu na Podlasiu, pamiętam do dziś. Na Podlasiu dobry jest też kwas, im mniejszy sklepik, tym kwas smaczniejszy, do tego świetnie gasi pragnienie. Przepiękny gąsior do wina w wiklinowym koszu ze sklepiku pod Hajnówką wzbudza zachwyt moich gości. Zawsze pytają, czy kupiłam go w Cepelii, której placówek notabene ze świecą teraz szukać.

Szefowa Katarzyny Kotlengi dodaje, że nie docenia się takich lokalnych punktów handlowych, a te za dziesięć lat mogą zniknąć z krajobrazu. Wtedy rynek przejmą dyskonty i supermarkety. Jej mąż pracuje w Niemczech, tam już takich sklepików nie ma.

Powstrzymać upadanie

– W minionych latach zauważalny jest trend upadania małych sklepów zarówno spożywczych, jak i przemysłowych – mówi Piotr Palutkiewicz. Rocznie tych pierwszych może ubywać ok. 2 tys., natomiast pozostałych sklepów małoformatowych (przemysłowych, monopolowych, specjalistycznych) nawet do 5 tys. Ze wszystkich badań wynika wspólny wniosek: liczba małoformatowych sklepów w Polsce maleje. Wpływ na to mają zmieniające się nawyki zakupowe Polaków oraz ustawa o ograniczeniu handlu w niedziele, która w założeniach miała małym sklepom pomóc. Według Biura Analiz Sejmowych małe podmioty notują spadek przychodów sięgający nawet 30%. Tracą kosztem rosnących w siłę stacji benzynowych oraz dyskontów. Polacy, którzy wcześniej byli skłonni robić małe zakupy kilka razy w tygodniu, teraz, kuszeni promocjami, kupują dużo raz w tygodniu. Najczęściej w sobotę.

Kolejną przyczyną upadania małych sklepów, którą wskazuje Piotr Palutkiewicz, są właśnie możliwości promocji. – Duże sieci, korzystając z efektu skali, mają silną pozycję negocjacyjną w stosunku do producentów. A dzięki dodatkowym instrumentom i systemom informatycznym są w stanie szybko dotrzeć z promocjami do klientów – wyjaśnia. Dodaje też, że technologiczną odpowiedzią na problem możliwości oferowania promocji przez niewielkie placówki jest M/platform, do której sieci należy już 9 tys. małych sklepów.

Z konkurencją od lat borykają się tzw. geesy, które złote czasy przeżywały w PRL. Na ich sklepy, z reguły w dobrych lokalizacjach, w centrach miasteczek i wsi, od lat polują znane sieci. Na stronie Krajowego Związku Rewizyjnego Spółdzielni Samopomoc Chłopska znajduję apel z 20 kwietnia 2020 r.: „Kupując w sklepie spółdzielczym, wspierasz polskich wytwórców”. Apel wpisuje się w ogólnopolską kampanię informacyjną „Kupuj świadomie – Produkt Polski”, do której dołączyła polska spółdzielczość.

Według informacji podanych w apelu w Polsce działa ponad 7 tys. sklepów geesowskich. W 2009 r. takich sklepów było 14 tys. Sprzedawczyni z Kaliskiej mówi, że z samego handlu spółdzielnia by się nie utrzymała, funkcjonuje dzięki masarni. Odpowiednikiem geesów w miastach są sklepy Powszechnej Spółdzielni Spożywców Społem, których obecnie jest w kraju 2,5 tys. Ostatnio o odbudowie sieci tych sklepów i planach tworzenia Polskiego Holdingu Spożywczego, który ma wesprzeć także rolników, mówił „Tygodnikowi Rolniczemu” minister rolnictwa i rozwoju wsi Jan Krzysztof Ardanowski.

Odbijamy straty w niedzielę

W niedzielę 5 lipca drzwi sklepu spożywczo-przemysłowego Margaretka w Starym Targu w województwie pomorskim się nie zamykają. Wielkich zakupów jednak nikt nie robi, najczęściej kupuje się zimne napoje, piwo, lody, bo na dworze upał, czasem ktoś zapyta o chleb albo przyleci po kiełbasę na grilla. Za ladą sam szef Wojciech Grzywiński. Mówi, że handlem zajmował się od dziecka, już jako dziesięciolatek pomagał mamie. – Mam dwa sklepy, drugi odziedziczyłem po rodzicach w Nowym Targu, parę kilometrów stąd, tam dzisiaj sprzedaje moja żona. W niedzielę odbijamy sobie straty za dwa poprzednie dni. Jak weszła w życie ustawa o zakazie handlu w niedzielę i wielkie markety ruszyły z piątkowo-sobotnimi promocjami, nam klientów dosłownie wywiało. W pierwszych miesiącach po jej wejściu obroty tak spadły, że zacząłem już się martwić, czy utrzymam zatrudnienie, a zatrudniam sześć pracownic. Jak wybuchła epidemia, trochę się poprawiło, gdyż przed marketami trzeba było czekać w długich kolejkach. A teraz wszystko wraca do czasów sprzed epidemii. Ale nie narzekam, byleby tylko jakiś dyskont nie wyrósł nam pod nosem.

Starsza pani, która nadjeżdża właśnie na rowerze, dorzuca: – Na razie wielkich sieci w Starym Targu nie ma. Miał powstać Dino, ale nie wyszło. Ja tam za marketami nie tęsknię, kupuję u Wojtka, ale młodzi tak.

Młodego klienta zdobywa się od kołyski. W lutym tego roku ruszyła paczka powitalna dla nowo narodzonych dzieci od Biedronki, a w roku szkolnym 2018/2019 – konkurs Przygód Szkolnego Gangu Słodziaków wspierający czytelnictwo wśród najmłodszych, dziwnie nawiązujący do akcji „Cała Polska czyta dzieciom”. Na stronie Biedronki widzę informację, że udział w nim wzięło 6 tys. klas, a 40 tys. nauczycieli wykorzystało materiały Słodziaków na lekcjach. W konkursie uczestniczyła również szkoła ze Starego Targu, opowiadają moi rozmówcy.

– Nie wierzę, że ekspansję wielkich sieci uda się zahamować – mówi Wojciech Grzywiński – już za późno. Ile lat temu ogłoszono, że będzie podatek od marketów? I co? Nic, cisza. Czy widziała pani kiedyś reklamę Dino? Nie, gdyż ta sieć cichaczem podbija Polskę, ma już 1,3 tys. sklepów w całym kraju, głównie w mniejszych miejscowościach. Przeskoczyła Lidla. Gdyby jej sklep otwarto u nas, to w naszej gminie podatków płacić nie będzie, tylko w Krotoszynie, gdzie ma siedzibę.

Choć Margaretka od godziny powinna być zamknięta, klienci, korzystając z okazji, że pan Wojtek gawędzi ze mną, nadal tu się kręcą. Wielu przyjechało z okolicznych wiosek, gdzie sklepy pozamykano.

– Teraz to taki dziwny handel się zrobił, że najlepiej, jakbym w sklepie siedział na okrągło – wzdycha Wojciech Grzywiński. – Wyliczyłem, że miesięcznie 300 godzin pracuję. Wciąż jestem na dorobku, ten obiekt mam od dwóch lat, a jego szyldu jeszcze nie zdążyłem odnowić. Dawniej to był sklep geesowski, jeszcze moja mama w nim pracowała. A tę nazwę miał nosić najpierw dom handlowy w Sztumie, który też należał do geesów, ale ktoś tam stwierdził, że jak na taki obiekt to nazwa trochę niepoważna. Więc dom nazwano Kłos, a sklep u nas Margaretka.

Pan Wojtek o M/platform nie słyszał, na razie nie ma czasu, żeby zaglądać do komputera, musi jeszcze posprzątać i przygotować się do jutrzejszego wyjazdu po towar.

Piotr Palutkiewicz mówi, że małe sklepy ożywiają centra miejscowości, a handel i ruch powodują, że miło spędza się w nich czas. Pod Margaretką w Starym Targu to się czuje. Gdy dzwonię do pana Wojtka dwa dni później, mówi, że napis sklepu już odmalował, pomógł mu ojciec, który jest na emeryturze.

Fot. Helena Leman

Wydanie: 2020, 29/2020

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy