Skok na pustą kasę

Skok na pustą kasę

W Polskim Związku Piłki Siatkowej wybrano powtórnie prezesa, o którym środowisko mówi: malwersant

Pisano, że jest grabarzem polskiej siatkówki. Wyciągano na światło dzienne wszelkie przewinienia, których się dopuścił. Straszono sądem. Opuścili go dawni koledzy, środowisko wytykało palcem. On jednak wygrał wybory i znów będzie rządził Polskim Związkiem Piłki Siatkowej. Wybrali go również ci, którzy twierdzili, że jest malwersantem.
Janusz Biesiada – 34 głosy, Małgorzata Zielińska – 32. Taki był wynik w trzeciej turze głosowania podczas wyborów na prezesa Polskiego Związku Piłki Siatkowej. 42-letnia wiceprezes Zarządu Warszawskiej Fabryki Platerów Hefra SA, która stanęła do walki z Biesiadą, nie obiecywała wiele. Mówiła, że zaprowadzi w związku uczciwą politykę finansową i zacznie swoje urzędowanie od negocjacji z dłużnikami. Obiecywała też, że będzie pracować bezpłatnie dla dobra polskiej siatkówki.
Biesiada niczego nie obiecywał. W długim, blisko dwugodzinnym przemówieniu rozprawiał się z przeciwnikami, raz tłumaczył, raz groził i przypominał, że wszystko, co najlepsze ostatnio w polskiej siatkówce, to jego zasługa. O długach mówił niewiele. „Twierdzicie, że w kasie nie ma 4 mln zł. Chcecie, żebym się wytłumaczył. A ja tylko powiem, że jeśli tych pieniędzy nie ma, to oznacza, że nigdy ich tam nie było. My przeinwestowaliśmy polską siatkówkę. Taka jest prawda”, przemawiał jak wytrawny demagog.
Prawdą jest, że to za jego czasów polska siatkówka wyraźnie zmieniła oblicze. Ten były siatkarz Stoczniowca Gdańsk, później działacz i dyrektor Gedanii, od początku rządów w Warszawie wyraźnie zaznaczył swoją obecność. To za jego czasów Polacy zaczęli grać w Lidze Światowej, komercyjnym przedsięwzięciu Rubena Acosty. W czasach gdy był sekretarzem generalnym, a później prezesem związku, cały czas był odpowiedzialny za Ligę Światową. To był czas, kiedy nie mieliśmy jeszcze Adama Małysza, a piłkarze grali słabo. Siatkarze mieli być tymi, którzy podbiją świat. Młodzi

sympatyczni dwumetrowcy z trenerem,

który krzyczał, że w Atenach zdobędziemy olimpijskie złoto, byli znakomitym słupem reklamowym. Szczodry sponsor (Polkomtel SA) i TVP zrobiły resztę. Pełne hale, niesamowity entuzjazm, atmosfera, jakiej nie było nigdzie na świecie. To się musiało podobać Rubenowi Acoście. Nic dziwnego, że chwalił Biesiadę, a później stanął za nim murem, gdy wybuchł pożar. Prawdopodobnie do dziś nikt nie wiedziałby nic o aferach, gdyby siatkarze grali lepiej. Były przecież wielkie pieniądze (20 tys. zł miesięcznie dla trenera), tysiące ludzi na trybunach i bezpośrednie transmisje w telewizji. Brakowało tylko sukcesu. Sport w pewnym momencie przestał być sportem, zostało tylko widowisko i liczenie pieniędzy. Najpierw zwolniono więc trenera Ireneusza Mazura (to on mówił, że będziemy najlepsi na świecie), później wyrzucono Ryszarda Boska (to on zarabiał 20 tys. zł). Bosek, mistrz olimpijski i mistrz świata z czasów Huberta Wagnera, miał jednak za sobą prasę.Opowiedział, że o dymisji dowiedział się w samochodzie, gdy wracał z Włoch. „Nikt ze mną nie rozmawiał. To świństwo”, mówił wprost. Kolejny trener, Waldemar Wspaniały, przegrał swoją wielką szansę w Łodzi, w meczu z Francją. Gdyby jego zespół wygrał dwa sety i przegrał mecz, awans do mistrzostw świata w Argentynie byłby faktem. Tak się jednak nie stało. Francuzi wygrali 3:1 i prasa znów zawrzała. Polkomtel SA potrzebował sukcesu. Wciąż przegrywająca reprezentacja nie była najlepszym nośnikiem reklamy. Coraz częściej dochodziło do konfliktów między prezesem i sponsorem. Biesiada przyznał podczas wyborów, że współpraca z Polkomtelem była trudna. „Sponsor bywał bezwzględny i brutalny”, mówił.
Burza w Polskim Związku Piłki Siatkowej rozpętała się pod koniec ubiegłego roku. Urzędujący prezes, Janusz Biesiada, zwołał konferencję prasową, by odeprzeć zarzuty, które ukazały się w „Przeglądzie Sportowym”. To, że za stołem prezydialnym siedział sam, było sygnałem, że przyjaciół, z którymi budował marketingową potęgę polskiej siatkówki, już nie ma. To wtedy właśnie Biesiada publicznie po raz pierwszy przyznał, że kierowany przez niego związek ma kłopoty finansowe. Starał się wprawdzie obalić zarzut dotyczący sumy zadłużenia, długo mówi o byłym księgowym, który nieprecyzyjnie rozliczył kilkaset tysięcy złotych i wjechał za granicę, ale nikogo swoim wystąpieniem nie przekonał.
Kilka tygodni później Biesiada nie był już prezesem. Podał się do dymisji, twierdząc, że jest to jedyne wyjście w sytuacji, gdy przedstawiciel głównego sponsora oświadcza, że firma Polkomtel SA nie jest zainteresowana współpracą z PZPS, dopóki Janusz Biesiada będzie prezesem. Wtedy wydawało się, że losy 44-letniego absolwenta Wydziału Prawa Uniwersytetu Gdańskiego są już przesądzane. O tym, że związkowa kasa jest pusta, a lista dłużników długa, trąbiły przecież wszystkie media. W Polskim Związku Piłki Siatkowej, którego zadłużenie przekraczało 4 mln zł, doszło do małej rewolucji. Na jego czele stanął 65-letni Tadeusz Sąsara, wytrawny działacz, były wieloletni prezes tego związku, który zapowiedział, że postara się przede wszystkim uporządkować, przynajmniej częściowo, sprawy finansowe. Sąsara nie spodziewał się jednak, że do gry wejdzie tak ostro i zdecydowanie prezydent Międzynarodowej Federacji Piłki Siatkowej, Ruben Acosta. Wszechwładny meksykański prawnik, od kilkunastu lat rządzący żelazną ręką światową siatkówką, zaszantażował władze polskiego sportu, wysyłając listy do prezesa UKFiS, Adama Gersza, i do prezesa PKOl, Stefana Paszczyka. Poparł w nich Biesiadę, podważył legalność decyzji PZPS i

zagroził wykluczeniem polskiej reprezentacji

z Ligi Światowej, jeśli Biesiada nie wróci na stanowisko. Od tej chwili walczono już na noże. Biesiada ukryty w okopie starał się przeczekać ataki. A było ich coraz więcej. Wyciągnięto mu kuriozalny, dziewięcioletni kontrakt podpisany w 1998 r. przez poprzedniego prezesa PZPS, Eryka Ippohorskiego-Lenkiewicza i głównego księgowego związku, Krzysztofa Kosowskiego. Na mocy tego kontraktu, który – jak się później okazało – był niezgodny z prawem o stowarzyszeniach, związek został oddany w zarządzanie firmie Janusz Biesiada, z miesięcznym wynagrodzeniem równym dziesięciokrotnej średniej pensji krajowej brutto. Na konto Biesiady wpływało jednak jeszcze więcej pieniędzy, ponieważ to on sam ustalał wysokość średniej krajowej, nie czekając na dane GUS. Z ustaleń pokontrolnych UKFiS wynika, że zamiast 263 tys. zł, na jego konto wpłynęło 304 tys. Na tym nie koniec. Wyliczono też bardzo dokładnie długi związku (4,28 mln zł), w „Gazecie Wyborczej” podano listę dłużników i zaatakowano Biesiadę bez skrupułów. Jeden z sędziów międzynarodowych w rozmowie z dziennikarzem PAP mówił wprost, że Biesiadą powinny zainteresować się niezwłocznie organy ścigania, pogrzebać w papierach i wyjaśnić, skąd się wzięły takie zaległości.

Ten miał jednak potężnego obrońcę. Ruben Acosta nie toleruje sytuacji, gdy ktokolwiek wtrąca się do biznesu, którym on kieruje. Ci, którzy szukają sprawiedliwości w sądach, nie mają czego szukać w Międzynarodowej Federacji Piłki Siatkowej. Stąd porozumienie w Lozannie, zawarte w marcu tego roku przez Acostę, Tadeusza Sąsarę i Janusza Biesiadę. Na jego mocy ten ostatni został współprezesem PZPS (statut tego nie przewidywał) i miał jednoosobowo odpowiadać za Ligę Światową. Wszyscy, którzy chcieli pozbyć się Biesiady, musieli przełknąć tę żabę. Człowiek, którego zdecydowana większość środowiska i media uznały jedynym winowajcą, trzymał się wciąż mocno.
Niczego nie zmieniły kolejne ataki. Mistrzowie olimpijscy i świata apelowali, by Biesiada przeprosił i poszedł do domu. Zdaniem Ryszarda Boska, sprawa zadłużenia PZPS powinna od dawna być w sądzie. Mówiono, że związek stoi na skraju bankructwa, nie ma nawet na spinacze. Wspominano zmarłego na zawał serca Huberta Wagnera, który przed śmiercią był sekretarzem generalnym związku i nie mógł się pogodzić z tym, co zastał. Pod koniec marca do Prokuratury Rejonowej Warszawa-Wola wpłynęło zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa. Sprawą Biesiady i długów w PZPS zainteresowało się Centralne Biuro Śledcze. Mimo to Biesiada wygrał wybory. Stało się tak, jak życzył sobie jego boss, Ruben Acosta. Przegrali wszyscy ci, którzy chcieli coś zmienić i odciąć się od tego mocno przybrudzonego wizerunku, z którym ostatnio kojarzy się polska siatkówka.
Kasa w związku jest pusta, ale to nie oznacza, że brakuje chętnych, by jej pilnować. Podczas Nadzwyczajnego Zjazdu już po zwycięstwie Janusza Biesiady sami delegaci uznali, że nie będą wybierać nowego zarządu. Za odwołaniem starego opowiedziało się zaledwie 12 osób, a uprawnionych do głosowania było 66 delegatów. Nie pomógł apel nowo wybranego prezesa, by oponenci podali się do dymisji. Opozycja zamierza walczyć dalej. „Będziemy patrzeć Biesiadzie na ręce wnikliwiej niż kiedykolwiek wcześniej. Prezes nie będzie miał teraz łatwo”, obiecują. Biesiada swoim zwyczajem tego nie komentuje. Robi swoje. Mówi „Bierzmy się do pracy”, ale jeszcze nie wiadomo, co to oznacza. To, że dalej będzie miał poparcie Rubena Acosty, bossa światowej siatkówki, jest bardziej niż pewne.
Biesiada chce Ligi Światowej nawet bez sponsorów, mówiąc, że wpływy z biletów są w stanie pokryć koszta. Sponsor jednak chyba się znajdzie, choć podczas wyborów przedstawiciele Polkomtela

nabrali wody w usta.

Nie można też wykluczyć, że Acosta zrobi Biesiadzie powyborczy prezent i da dziką kartę męskiej reprezentacji na mistrzostwa świata w Argentynie. W firmie rządzonej przez meksykańskiego prawnika wszystko jest przecież możliwe. Minister Adam Giersz, kończąc swoje ciche przemówienie podczas Nadzwyczajnego Zjazdu, powiedział, że winne zaistniałej sytuacji są po części wszystkie struktury związku, nie tylko prezes, ale również zarząd, komisja rewizyjna i trzeba je zreformować.
Obserwując dotychczasowe działanie Biesiady, można być przekonanym, że to właśnie on dokona takiej reformy. Pytanie tylko, jak reforma będzie wyglądała i jaki zostanie krajobraz po takiej bitwie. Siatkarskie środowisko jest tak podzielone, że kompromis wydaje się niemożliwy. Na zjeździe padło zbyt wiele obraźliwych słów, aby topór wojenny został zakopany. Wojna będzie trwała. Lista dłużników wobec Polskiego Związku Piłki Siatkowej jest długa, niektórzy z nich zaczną teraz dochodzić swych roszczeń na drodze sądowej. A trudno liczyć na to, że człowiek, który spowodował pożar, teraz sam go ugasi.

 

Wydanie: 16/2002, 2002

Kategorie: Sport

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy