Co skrywa plan Morawieckiego

Co skrywa plan Morawieckiego

Albo podniesiemy podatki, albo…

Dokument opracowany w Ministerstwie Rozwoju i funkcjonujący jako plan Morawieckiego spotyka się z dwiema skrajnymi reakcjami. Dla zwolenników PiS to najlepszy program naprawy Polski. Dla przeciwników tej partii – tylko zbiór niespójnych życzeń. Warto oderwać się od tej perspektywy kształtowanej walką polityczną i spojrzeć na koncepcję wicepremiera Morawieckiego z analitycznego dystansu. Wiele mówi motto planu wzięte ze słów Piłsudskiego: Polska będzie wielka albo nie będzie jej wcale. Jest to przykład koncepcji politycznych marszałka, który gospodarki nie rozumiał, a politykę podporządkowywał idei nieosiągalnej mocarstwowości. Dopiero śmierć Piłsudskiego pozwoliła na rozpoczęcie procesu modernizacji gospodarki pod kierunkiem wicepremiera Kwiatkowskiego. Dlatego sądzę, że najlepiej będzie, gdy Polska porzuci myśl o wielkości, a skupi się na pracy organicznej tu i teraz. Słowa Piłsudskiego określają ideowo wicepremiera Morawieckiego, ale nie są dobrym mottem do potrzebnej pracy organicznej.
W planie pojawia się co jakiś czas marzenie, aby Polska była wielka (rosła w siłę) i aby poprawiła się jakość życia (ludzie żyli dostatnio). Cel słuszny, choć przynajmniej od 300 lat jego realizacja udawała się tylko częściowo, i to w sytuacjach szczególnych. Jednak próbować ciągle nie tylko warto, ale i trzeba. Jak zatem wygląda ta ostatnia próba?

Tania praca

Pułapka średniego (czasem mówi się, że niskiego) dochodu Polaków wyraża się w dwóch podstawowych zjawiskach. Kraj ma wzrost PKB wyraźnie powyżej średniej unijnej, a obywatele tego nie odczuwają w swoich portfelach. Udział wynagrodzeń w PKB w Polsce w 2014 r. wynosi 47%, podczas gdy w UE średnio 56%. Udział ten w latach 1995-2014 nawet zmniejszył się u nas o 10,8 pkt proc. Jednocześnie narosły nierówności w dochodach. Nie są one większe od występujących w niektórych krajach unijnych, ale nasze dolne obszary dochodowe są znacznie poniżej standardów krajów starej Unii. A otwartość granic powoduje, że nie Ukraina, lecz Niemcy i Anglia są dla nas punktem odniesienia. Na niecałe 5% Polaków przypada 25% ogółu dochodów, również 25% ogółu dochodów otrzymuje 40% najniżej wynagradzanych pracowników. Publikacje GUS o średniej płacy na poziomie 4,2 tys. zł są fałszywe, bo dotyczą tylko niecałych 6 mln pracujących w firmach zatrudniających powyżej dziewięciu osób. Poza tą grupą wynagrodzenia są wyraźnie niższe. Dwie trzecie pracujących zarabia poniżej płacy średniej, a ok. 10% ma wynagrodzenie minimalne, czasem pomniejszone jeszcze niepełnym etatem. Zróżnicowanie majątkowe jest jeszcze większe, ale nikt go rzetelnie nie bada. Na nierówności dochodów indywidualnych nakłada się duże zróżnicowanie szans zarabiania w różnych regionach kraju. Fatalna zmiana podziału terytorialnego kraju z 1999 r. przerwała proces wyrównywania poziomu rozwoju regionów. Zwiększające się terytorialne zróżnicowanie poziomu rozwoju powoduje duże różnice w dostępie ludności do wielu dóbr i usług.
W tym kontekście sensowne są koncepcje wzrostu płacy minimalnej, bo firmy niepotrafiące działać efektywnie powinny wypadać z rynku. To jest także szansa dla przedsiębiorstw lepiej zarządzanych. Dzisiaj firmy zatrudniające na czarno i sprzedające produkty oraz usługi w szarej strefie psują konkurencję i nie pozwalają się rozwijać przedsiębiorstwom dobrym. Zagrożeniem może być jednak reakcja odwrotna, to znaczy rozrost szarej strefy motywowany trudniejszymi warunkami działania legalnego. W gospodarce nic nie jest proste, czego nie rozumieją ludzie chcący łatwych recept.

Kapitał zagraniczny

Tania praca przyciąga zagranicznych inwestorów. Decyduje także o konkurencyjności polskich firm. Niskie wynagrodzenia nie zachęcają do inwestycji, szczególnie nakierowanych na wdrażanie innowacji. Dlatego w krótkim i średnim czasie nie ma odwrotu od obecnego stanu. Nie zmienimy właścicieli fabryk i banków. Gospodarka to nie partia polityczna i nie działa według poleceń żadnego wodza.
Zagraniczny kapitał, tworząc dwie trzecie polskiego eksportu, 50% produkcji przemysłu i 65% sektora bankowego, faktycznie decyduje o wielu aspektach polskiej gospodarki. Łatwo to krytykować, ale co możemy robić w zamian? Można stopniowo poprawiać relacje z kapitałem zagranicznym poprzez wypracowanie polityki kraju goszczącego. Mamy np. specjalne strefy gospodarcze, w których dwie trzecie zatrudnionych pracuje w firmach z kapitałem zagranicznym. Trzeba pilnie wypracować kryteria inwestowania w tych strefach, preferując zakłady wnoszące innowacje do naszej gospodarki, w tym tworzące ośrodki badawcze. Nie ma powodu dawać przywilejów dla samego tworzenia jakichkolwiek miejsc pracy. Odrębną sprawą jest koncepcja odkupienia sprzedanych firm, w tym banków. Wymagałoby to dużych środków finansowych, którymi teraz nie dysponujemy.

Nierównowaga gospodarcza

Brak równowagi gospodarczej ma wiele wymiarów. Jednym z nich jest dług publiczny. Jego wielkość w odniesieniu do PKB jest niska na tle innych państw europejskich. U nas to trochę ponad 50%, podczas gdy w krajach euro średnio ok. 100%. Ale ważne są dwa konteksty: koszt obsługi i narażenie na ryzyko wzrostu obciążeń. Dzisiaj koszt obsługi długu stanowi pozycję porównywalną do wartości corocznych dopłat do ZUS, bo wynosi ponad 40 mld zł. Niestety, mniej więcej połowa tego długu jest wyrażona w walutach zagranicznych. Oznacza to, że obniżenie się kursu złotego do innych walut może gwałtownie zwiększyć koszt finansowania zadłużenia publicznego. Przeżyliśmy to w latach 70. XX w., gdy Polska zaciągała pożyczki przy oprocentowaniu ok. 5%, a później musiała spłacać odsetki na poziomie 18%. Podwojenie odsetek od połowy naszego obecnego długu podnosi koszt jego obsługi do wartości ponad 60 mld zł. A to już zdewastuje budżet państwa.
Wielki postęp w budowie infrastruktury ma źródło głównie w dotacjach z UE. Inwestycje w drogi, parki i muzea poprawiają życie mieszkańców, ale generują koszty, a nie przychody. Prawdą jest, że potencjalnie tworzą bazę pod nowe przedsięwzięcia gospodarcze. Choć to przesłanki konieczne, nie są jednak wystarczające.

Ilu Polaków będzie pracować?

Część ekonomistów wskazuje wielkie zagrożenie problemami demograficznymi. Prawdziwe są wyliczenia dotyczące struktury wieku Polaków, którzy już się urodzili. Ale trzeba pamiętać, że spadkowi liczby ludzi czynnych zawodowo będzie towarzyszył szybki rozwój techniki, prowadzący do automatyzacji i cyfryzacji wielu procesów wytwórczych. Dlatego jedni piszą o braku rąk do pracy, a drudzy o potrzebie jakiegoś zajęcia dla rzeszy ludzi zbędnych. Podejrzewam, że przerażeni niżem demograficznym zakładają, że polska gospodarka pozostanie na obecnym niskim poziomie innowacji. Gdyby założyć skuteczną realizację planu rozwoju i wzrost produktywności naszej gospodarki, to problem demograficzny nie będzie tak dotkliwy. Warto też uwzględnić saldo emigracji. „Dobra zmiana” powinna sprowadzić Polaków do ojczyzny, a przynajmniej zatrzymać tych, którzy deklarują chęć wyjazdu. To wszystko zadecyduje o tym, czy będzie komu w przyszłości pracować na emerytury dla ludzi pracujących dzisiaj. Nie można wybiórczo dostrzegać tylko pojedynczych problemów, co wynika niestety ze zbyt wąskiej specjalizacji we współczesnej nauce.

Instytucje słabe czy silne

Niezbyt jasna jest teza o słabości instytucji, rozumianych wąsko jako działanie administracji, wymiaru sprawiedliwości i szkolnictwa. Jedni chcą instytucje ograniczać w imię nieskrępowanej wolności gospodarczej, a drudzy wzmacniać je w roli narzędzia do wprowadzania wielkich zmian. Trudno się rozeznać, które instytucje powinny być silniejsze. Zgoda dotyczy chyba tylko potrzeby poprawy działania wymiaru sprawiedliwości, choć i tu okazuje się, że propozycje działań mogą być bardzo różnie odbierane. Natomiast patrząc szerzej, widzimy kulturowy efekt instytucji mierzony zaufaniem społecznym, zdolnością Polaków do współdziałania w imię interesu szerszego niż indywidualny. Tego niestety nie ma i chyba nie będzie, bo bardzo wpływowe instytucje, np. partie polityczne, Kościół katolicki i środki masowego przekazu, nie zauważają swojej fatalnej roli w tym obszarze.

Polski produkt

Wypadkową tych zjawisk jest pułapka średniego produktu. Mamy tutaj następujące prawidłowości: „niskie płace rodzą niską jakość”, „rynek niskiej ceny nie zmusza do poprawy jakości”, „brak związków przedsiębiorstw z nauką jest barierą innowacji”, „stosowanie preferencji dla tworzenia każdego miejsca pracy nie motywuje do powstawania innowacji”. Nie ma polskiego telefonu, samochodu, komputera, nowych technologii, a nawet wielu narzędzi rolniczych. I szybko nie będzie, bo tego nie można zadekretować. To zależy od nastawienia przedsiębiorców, siły ich kapitału, możliwości lokowania produktu na rynkach międzynarodowych. Transformacja ustrojowa spowodowała, że Polska jest krajem małych firm. 99,8% polskich małych i średnich firm odpowiada za wytwarzanie dwóch trzecich PKB przedsiębiorstw i zatrudnia 70% osób pracujących. Małe firmy mogą konkurować głównie niskimi kosztami pracy, bo nie stać ich na badania i wdrażanie innowacyjnych produktów. Prawdziwe innowacje w przemyśle realizują tylko wielkie koncerny, choć czasem korzystają z pomysłów małych firm, które zaraz przejmują i realizują produkcję w wielkiej skali zapewniającej efektywność. Dzisiaj tylko duża międzynarodowa skala produkcji pozwala na rentowne inwestycje innowacyjne. Nie zrobi tego żadna mała firma.
W programie rządowym jest zapowiedź silnego wsparcia dla dużych polskich korporacji. To słuszne. Problem jednak tkwi w sposobie realizacji tego programu. Nie zrobią tego ludzie podobający się politycznie, bo kwalifikacje nie od tego zależą. Kompromitacja inwestycji w rafinerię w litewskich Możejkach jest tego dobrym przykładem. Trzeba działać na szerokim froncie polskiego przemysłu, ale i we współpracy z zagranicznym kapitałem.

Obietnice socjalne i inne

Istotną częścią programu rządowego są zapowiedziane wydatki socjalne. Uruchomiono program 500+ dla drugiego i następnych dzieci w rodzinie. Zapowiada się powrót do wieku emerytalnego 60 lat dla kobiet i 65 dla mężczyzn. Obiecano podwyższenie kwoty wolnej od podatku. Przygotowuje się program budownictwa mieszkaniowego.
Równocześnie tworzona jest atmosfera zagrożenia militarnego kraju, co okaże się bardzo kosztowne, gdy zrealizujemy zapowiedź wydatków na zbrojenia na poziomie 3% PKB. Już teraz będzie nas kosztować program obrony terytorialnej, znów na zasadzie 500+ dla ochotników, nie licząc kosztów wyposażenia i uzbrojenia, które pewnie będzie z demobilu. A mówi się o produkcji miliona samochodów elektrycznych. O regulacji rzek i przywróceniu żeglowności Wisły, Odry i Bugu. To wszystko ładnie wygląda w wystąpieniach publicznych, ale ekonomista, a jeszcze bardziej bankowiec, powinien umieć liczyć pieniądze.

Skąd pieniądze?

W PRL zrealizowano uprzemysłowienie kraju, zbudowano kilkaset zakładów i utworzono 2 mln miejsc pracy w przemyśle oraz przeniesiono kilka milionów ludzi ze wsi do miast – najpierw kosztem silnie ograniczonej konsumpcji, a w latach 70. też długu publicznego.
W III RP gospodarka nie była finansowana kosztem konsumpcji, bo to konsumpcja, choć nierówno rozłożona, miała priorytet. Korzystaliśmy szeroko z dodatkowych źródeł finansowania:
• długu publicznego, teraz o wartości 900 mld zł; ten trend należałoby ograniczać, bo poprzednicy możliwości zadłużania w dużym stopniu już wyczerpali;
• środków wsparcia z UE o wartości ok. 100 mld euro, czego efekty najlepiej widać w infrastrukturze; w latach 2014-2020 dostaniemy drugie 100 mld euro;
• dochodów o wartości ponad 100 mld zł z prywatyzacji przedsiębiorstw zbudowanych w czasach PRL – to źródło już się wyczerpało;
• zadłużenia sektora prywatnego – gospodarstw domowych i firm; w tym zakresie możliwości są ograniczone, bo wiele gospodarstw domowych jest już zadłużonych na poziomie zdolności kredytowych, co szczególnie dotyczy kredytów mieszkaniowych, a firmy boją się zadłużać w sytuacji niepewności co do polityki gospodarczej rządu;
• przekazów pieniędzy od Polaków pracujących za granicą, które wcześniej wynosiły do 20 mld zł rocznie, ale teraz szybko spadają, gdyż wielu rodaków decyduje się osiedlić na stałe w innych krajach.
Niskie są dochody budżetowe na skutek bardzo liberalnej polityki podatkowej, różniącej nas pod tym względem od większości państw UE. Kolejne rządy obniżały podatek od firm, indywidualny podatek dochodowy, podatek spadkowy. Podatek VAT został już podwyższony i dyskutuje się o terminie powrotu do wcześniejszej niższej składki. Dodatkowo słaba jest ściągalność wymaganych podatków.
Realizacja programu rządowego wymaga dodatkowych źródeł finansowania. Projekt budżetu na 2017 r. pokazuje już finansowanie długiem programu 500+. Inne zapowiadane działania są odkładane, bo nie ma pieniędzy. Jeśli nie podwyższymy podatków, istnieją tylko dwa źródła finansowania programu rozwoju: wzrost długu lub wyprzedaż reszty majątku narodowego.
Dług będzie więc powiększany do granic. Barierą jest zapisany w konstytucji limit w wysokości 60% PKB. Ale praktyka pokazuje, że konstytucja nie jest prawem absolutnym. Dla takiego dobrodziejstwa, jakim jest realizacja programu rozwoju, można ją nagiąć.
Drugą drogę pokazał peruwiański ekonomista Hernando de Soto. Analizując sytuację krajów niemających kapitału, proponował tworzenie aktywów finansowych na bazie istniejącego majątku narodowego. Polega to na emitowaniu pieniądza (np. w formie papierów wartościowych) pod zobowiązania zabezpieczone majątkiem. W Polsce jest jeszcze taki majątek: duże firmy państwowe, ziemia, zasoby naturalne. Na ich bazie można tworzyć narodowe holdingi, które wygenerują pieniądze na różne cele. Nie jest to złe z zasady, ale rodzi ryzyko, że celów się nie osiągnie, a majątek zostanie zużyty. Może tak się stać, gdy o wydawaniu tych pieniędzy będą decydować nie przedsiębiorcy, ale wąskie kręgi ideologicznie motywowanych polityków.

Autor jest niezależnym ekspertem finansowym

Wydanie: 2016, 37/2016

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy