Słabego dobić, z mocnym walczyć

Słabego dobić, z mocnym walczyć

Tomasz Wójtowicz: – Dzisiaj piąte miejsce na siatkarskich ME to sukces. Kiedyś byłaby to porażka

Tomasz Wójtowicz – siatkarz ur. 22 września 1953 r. w Lublinie. Zawodnik MKS Lublin, AZS Lublin, Avii Świdnik, Legii Warszawa, Modeny, Santalu Parma, Ferrary i Citta di Castello. Mistrz świata z Meksyku (1974 r.), mistrz olimpijski z Montrealu (1976 r.), olimpijczyk z Moskwy (1980 r.) – IV miejsce, wicemistrz Europy (1975, 1977, 1981, 1983), wicemistrz Europy juniorów (1972 r.). Wybrany do ósemki siatkarzy wszech czasów.

– Wychodziliśmy na parkiet, żeby wygrywać. Nie baliśmy się nikogo. Wagner bez przerwy powtarzał, że jesteśmy najlepsi, a my mieliśmy dobrą pamięć. To była niepowtarzalna drużyna. Grupa ludzi, którzy rodzą się raz na kilkadziesiąt lat – wspomina z błyskiem w oku Tomasz Wójtowicz, siatkarz złotej drużyny Huberta Wagnera.
Wójtowicz niczym król Midas zamieniał w złoto wszystko, czego się dotknął. Aż trudno uwierzyć, że znakomity sportowiec kończy 50 lat.

Piłka zamiast smoczka

Z Wójtowiczem rozmawiam w prowadzonej przez niego restauracji Piwnica pod Fortuną. Krążąc po przepięknej lubelskiej Starówce, trudno natrafić na schowane, ledwie widoczne drzwiczki piwnicy. Co innego w środku. Niski, kopulasty strop, renesansowe malowidła i XVI-wieczna sala z wizerunkiem Venus Mariny trzymającej maszt z żaglem na wzburzonym morzu. – Stąd się wzięła nazwa lokalu. To uosobienie Fortuny symbolizującej zmienność ludzkich losów, zależnych tylko od tego, jak zawieje wiatr – wyjaśnia Anna Skupieńska, która razem z Wójtowiczem prowadzi piwnicę. Lokal ma styl i klasę, czyli te cechy, które przed laty najtrafniej określały Wójtowicza siatkarza.
Na siatkówkę był skazany. Ojciec – trener, matka – zawodniczka, w siatkówkę grał też jego młodszy brat. Gdy dodać do tego predyspozycje fizyczne, wiadomo było, że kontynuowania rodzinnych tradycji nie uniknie. – Pewnie zamiast smoczka dali mi piłkę do siatki – śmieje się Wójtowicz.
Od najmłodszych lat ojciec zabierał go na salę. – Nie było łatwo. Ojciec wymagał więcej niż od innych. Żeby nikt nie powiedział, że gram po znajomości. Nieraz dostałem porządnie w kość.
Szybko się okazało, że młody Wójtowicz ma do siatkówki wyjątkową smykałkę.
W połowie lat 70. czołowym zespołem w ekstraklasie była świdnicka Avia. Do lotniczego miasta bały się przyjeżdżać najmocniejsze drużyny w kraju. Pierwsze skrzypce w drużynie prowadzonej przez Jerzego Welcza i Kazimierza Wójtowicza grał syn tego drugiego. Jednak największe sukcesy i zaszczyty przyniosły Wójtowiczowi występy w reprezentacji. Jako junior został wicemistrzem Europy, w wieku 21 lat przywiózł z mistrzostw świata w Meksyku złoty medal. Dwa lata później na olimpiadzie w Montrealu po niezapomnianym finale ze Związkiem Radzieckim wygranym 3:2 wysłuchał wraz z kolegami i trenerem Wagnerem „Mazurka Dąbrowskiego”.

Spotkanie z katem

Przygodę w reprezentacji rozpoczął równocześnie ze startem Wagnera w roli selekcjonera. – Kto wie, gdyby nie on, być może nie zaszedłbym tak daleko? A może gdyby nie ja, nie było takich wyników? – zastanawia się Wójtowicz. – Trafiliśmy na swój czas. Wagnerowi zawdzięczam bardzo wiele.
Na czym polegał jego fenomen? Wójtowicz długo nie odpowiada.
– Potrafił stworzyć drużynę. Połączył młodość z rutyną i wydobył to, czego poprzednicy nie potrafili. Do tego praca, praca… Wybitnego siatkarza tylko w 20% tworzy talent. Reszta to pot wylany na treningach. Mieliśmy wielu utalentowanych leni. I co z tego? Sam talent nie zagra na wysokich obrotach pięciu setów. Trzeba mieć siłę, żeby w decydującym momencie ręka nie zadrżała. Były okresy, kiedy codziennie wykonywaliśmy 400 skoków przez metrowej wysokości płotek, i to z 15-kilogramowym obciążeniem! Ktoś podobno wyliczył, że mamy większe obciążenia niż górnicy dołowi. Do tego mordercze wyjścia w góry. Opięci 12-kilogramowymi pasami wyglądaliśmy jak myśliwi. Na dokładkę trening w siłowni. Mała salka, potworna duchota i temperatura sięgająca trzydziestu kilku stopni. Nie było klimatyzacji – żartuje Wójtowicz. – Wagner przykładał wagę do każdego elementu. W naszym programie treningowym były gimnastyka i lekkoatletyka. Wszystko musiało być precyzyjnie dopracowane. Nieraz do późnej nocy szlifowaliśmy jakiś szczegół. 10-godzinny dzień pracy nie był rzadkością – wspomina.
Nie protestowali. Była umowa, że wykonują wszystko, co Wagner wymyśli.
– Wszyscy byli ambitni. Zdarzały się momenty załamania. Kiedy mieliśmy dosyć, wyzywaliśmy go pod nosem od najgorszych. Gdy brakowało sił, rzucaliśmy pasami o ziemię – mówi. – Wagner stworzył jednak jakiś magiczny klimat pracy. Nie wiem, czy przy kimś innym wytrzymałbym taką harówkę. Był w porządku. Po treningu można było z nim pogadać, napić się piwa.
Wagnera nazywano „Katem”, o ich treningach krążyły legendy, tymczasem o kontuzjach mówiono niewiele. – Inny materiał – śmieje się Wójtowicz. – Bardziej wytrzymały. Każdy na coś narzekał, ale nie wylewaliśmy tego na zewnątrz. Jeśli coś całkowicie się nie urwało, nie było tematu. Długo męczyłem się z łękotką. Nie było czasu na operację, to nastawiałem ją sobie w czasie meczów. Prosiłem o czas, siadałem na ziemi, ruszałem kolanem i wskakiwało.
– Dzisiaj oglądam siatkówkę w telewizji i widzę, że to już zupełnie inny sport. Mniej techniki, kombinacji i miejsca dla tych, którzy nie mają 2 m wzrostu. Zmieniły się zasady. Cieszy mnie jednak, że najlepsze zespoły powracają do gry technicznej. Brazylia, dawna Jugosławia grają ciekawie, nie tylko raz – dwa – trzy, i albo się uda, albo nie.
– A biało-czerwoni? – pytam. – Ciężko… – wzdycha Wójtowicz. Nie mogą przeskoczyć pewnego pułapu. Nastąpił zastój, nie ma postępów. Nie pomogli kolejni trenerzy. Może zawodzi psychika. Mogą wygrać z każdym, ale to wciąż drużyna, która w najmniej spodziewanym momencie może wpaść w dołek. Może nie dobrali się pod względem charakterów, a może najzwyczajniej brakuje im sportowej złości? My wychodziliśmy, żeby wygrywać. Nie było żadnych kalkulacji. Słabego dobić, z mocnym walczyć – taka była dewiza.

Siatkarski zew

Chociaż wydawało się, że po zakończeniu kariery, pozostanie przy siatkówce, całkowicie zerwał ze sportem. – Po latach wyrzeczeń chciałem odpocząć od cygańskiego życia – wspomina. – Siatkówce podporządkowywałem wszystko. Rodzinę widywałem tak rzadko, że po powrocie ze zgrupowań czy turniejów bała się mnie własna córka. Miałem tego dość. Nie sądzę, żebym sprawdził się jako trener. Nie potrafiłbym zrozumieć, że komuś nie wychodzi zagranie, które mi przychodziło z dziecinną łatwością. Poza tym spotkałem w życiu kilku trenerów i wiem, że nie jest to łatwy kawałek chleba. Ojciec zmarł na serce. Widziałem, jak wyrywał sobie włosy z głowy. Myślę, że na ławce zjadłyby mnie nerwy – tłumaczy.
Pierwszą propozycję zostania trenerem otrzymał w czasie występów we Włoszech. – Powiedziałem, że się zastanowię. Lata mijały, a ja zostałem poza sportem – mówi.
Do Włoch pozostał mu olbrzymi sentyment. Spędził tam osiem lat. – Z Santalem Parma zdobyłem Puchar Europy. To były czasy, gdy tam rodziła się wielka siatkówka. Inny świat, duże pieniądze. A że z Polski można było wyjechać dopiero po trzydziestce, każdy się modlił, żeby wcześniej nie złapać kontuzji. Powiem nieskromnie – to ja uczyłem siatkówki wielu przyszłych włoskich mistrzów świata. I chyba przesadziłem z tą nauką, bo już wkrótce zaczęli nas lać – śmieje się Wójtowicz.
Kiedy wszem wobec ogłosił, że kończy siatkarską karierę, lubelski zespół Fryderyk wywalczył awans do drugiej ligi. Działacze, chcąc przyciągnąć ludzi do hali, namówili Wójtowicza na gościnny występ. – Miałem wyjść na parkiet, odbić parę razy piłkę, zagrać na zagrywce i koniec – opowiada. Ambicja wzięła górę. Z kilku minut zrobił się cały sezon.
To było ostatnie spotkanie Wójtowicza z siatkówką. Jego bliscy mówią, że taki ma charakter. Jeśli ktoś go o coś nie poprosił, nie pchał się. – Podobno były jakieś projekty, żebym propagował rodzimą siatkówkę za granicą, ale bezpośrednio do mnie nie dotarły.
Po zakończeniu kariery przeprowadził się do podlubelskiego Stasina.
– Chciałem odpocząć. Wreszcie znalazłem ciszę i spokój, a te kilka kilometrów do miasta można szybko pokonać – mówi.
Zawodowo pochłonęło go prowadzenie restauracji. Już w czasie kariery marzył o własnym lokalu. – Piwnica pod Fortuną nie jest typową restauracją. Organizujemy wystawy, spotkania z artystami i znanymi sportowcami – opowiada.
Wśród tych ostatnich nie mogło zabraknąć kolegów ze złotej drużyny. Przyjechali Hubert Wagner, Ryszard Bosek i Edward Skorek. – Spotykamy się dość często. A to przy okazji Ligi Światowej, różnych uroczystości czy ostatnio memoriału Huberta Wagnera. Teraz wszyscy przyjadą na jego 50. urodziny.

Pięćdziesiąt lat minęło

Trudno uwierzyć, że człowiek, który w czasie kariery zdobył niemal wszystko, największy sportowy sukces osiągnął po zejściu z parkietu. A jednak.
Wójtowicz został wybrany do ósemki najlepszych graczy wszech czasów. Takiej pozycji w historii swojej dyscypliny nie ma żaden przedstawiciel gier zespołowych w Polsce. Wśród nominowanych do siatkarskiego Oscara znalazło się 36 zawodników z 17 państw. Trafiły tam takie sławy jak: Katsutoshi Nekada, Seiji Oko, Igor Zajcew, Karch Kirlay czy słynny Włoch Andrea Zorzi.
Wójtowicz został uroczyście wprowadzony do Volleyball Hall of Fame, czyli Panteonu Sław Siatkówki. – Nigdy nie czułem się największą gwiazdą tego zespołu – wspomina Wójtowicz. – Siatkówka to gra najbardziej drużynowa ze wszystkich. Nie można przeprowadzić indywidualnej akcji, samemu zdobyć punktu. Po prostu miałem szczęście, że to do mnie szły najważniejsze piłki.
Mówi półsłówkami, wręcz unika odpowiedzi, kiedy pytam o zalety i predyspozycje, które uczyniły go wielkim. A przecież jak mało kto ma się czym chwalić. Odwiedzający Piwnicę pod Fortuną goście pamiętają, kim był jej właściciel. – Pamiętają – śmieje się Anna Skupieńska. – Pewnego dnia zawitało do nas na obiad małżeństwo z Kanady. Pan niespokojnie kręcił się i poprosił mnie do stolika. Zapytał, czy człowiek, z którym wcześniej rozmawiałam, to Tomasz Wójtowicz. Kiedy potwierdziłam, zwierzył się: „Ja mam umowę na 100 godzin rocznie pobytu Jordana w mojej restauracji”. I zapytał: „A pani na ile godzin ma umowę z panem Wójtowiczem? Czy on jest drogi?”.
Przyczyną jedynego niepowodzenia w karierze Wójtowicza stała się polityka. – Gdy zapadła decyzja, że nie jedziemy na igrzyska w 1984 r., poczułem bezsilność, wściekłość i żal. Cztery lata wyrwane z życiorysu poszło na marne. W zamian zaproponowano nam… turniej przyjaźni na Kubie. Gdy zrezygnowałem z gry w kadrze, napisali, że jestem zdrajcą, który sprzedał ojczyznę za dolary – wyjaśnia siatkarz.
Mówi się, że prawdziwe życie zaczyna się po pięćdziesiątce. Wójtowicz z optymizmem patrzy w przyszłość. Jest szczęśliwym ojcem i… podwójnym dziadkiem. – Dzieci usamodzielniły się. 23 letnia córka i 28 letni syn mieszkają w Warszawie. Mają po jednym dzieciaku, więc zostałem podwójnym dziadkiem – śmieje się. – W ogóle żyję bardzo szybko. Za życia trafiłem do amerykańskiego muzeum, w Miliczu pod Wrocławiem odcisnąłem dłoń. A teraz te urodziny. Całe miasto się dowie, że Wójtowicz ma 50 lat.

 

Wydanie: 2003, 39/2003

Kategorie: Sport
Tagi: Tomasz Sygut

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy