Słów parę o „Delirium władzy. Kto rządzi, ten błądzi” Krzysztofa Mroziewicza

Słów parę o „Delirium władzy. Kto rządzi, ten błądzi” Krzysztofa Mroziewicza

Okładka książki "Delirium władzy "

To znowu stary dobry Mroziewicz. O tyle lepszy, że już od blisko 60 lat siedzi na swoim Księżycu i widzi jak na dłoni, co wyrabiają Ziemianie.

A wzrok, zamiast mu z wiekiem słabnąć, wyostrza się. To ten sam nowoczesny lapidarny język. Żadnego ględzenia kilometrowymi frazami. Sypie niedużymi kamyczkami, a kamyczek to rozdział – jak „partyzantka kokainowa”, „terroryzm kontestacji i kontrkultury”, Zachód, „racjonalistyczny, lecz nie zawsze racjonalny”, „popełniono na nich samobójstwo”, Putin i Erdoğan „dwaj Azjaci z Europy”.

Może ktoś kiedyś zanalizuje język pisarki Mroziewicza. A warto, bo tam pełno wynalazków językowych. Tu też są. Bardzo podoba mi się „szpieginia”. Rozprawia się też z błędnym zapisem obcych nazwisk po polsku. I jest Chomejni, a nie żaden Chomeini.

Mroziewicza „się czyta”, bo jest niepohamowany w subiektywnych osądach. Wiarę papieża Franciszka przejrzał jednoznacznie: „Nie wierzysz w Boga? Nie szkodzi, Bóg wierzy w ciebie”. Weźmy sprawę projektu uregulowania konfliktu izraelsko-palestyńskiego, wypracowanego przez premiera Izraela Ehuda Olmerta i prezydenta Autonomii Palestyńskiej Mahmuda Abbasa. Mroziewicz ogłasza, że Olmerta „zmuszono do ustąpienia” i „Abbas nie miał z kim podpisywać umowy”, gdy tymczasem Olmert skarżył się, że Abbas odmówił złożenia podpisu, choć równie korzystnego dla Palestyńczyków porozumienia strona izraelska „nie zaproponuje przez najbliższe 50 lat”. A „Delirium” kończy proroctwem: „Anglicy popełnili harakiri. Pociągną za sobą PiS”.

A w ogóle uprzedzam – Mroziewicz pisze o wszystkim, co wie na świecie (ale wie, co pisze), bo odkąd żyje, dowiedział się bardzo wiele i wszędzie był. Ujawnia swoje przemyślenia, a przemyślał bardzo dużo — o polityce, historii, kulturze, o nędzy gatunku człowieczego — jak fascynująca rozprawka o opium — i jego wielkości. Fascynujące są jego analizy różnych aspektów gier zakulisowych w stosunkach międzynarodowych. Szczególne wrażenie zrobiły na mnie spostrzeżenia dotyczące „agenta wpływu”. Warto posłuchać starszego.

Uwolnił się też wyraźnie od poprawności politycznej. Więc są i „białasy” i „czarnuchy”. I zupełnie niepoprawnie prorokuje, że „za 40 lat będziemy mieć Francję w jednej trzeciej algierską, Hiszpanię w jednej trzeciej marokańską”. Że w islamie „kobieta jest zawsze winna, nawet jeśli jest niewinna”. I zupełnie nieumiarkowanie pierze straszliwe brudy współczesnej cywilizacji islamu i jego władców. Brudy, które życzliwym ciociom europejskim, jak Merkel, czy Mogherini, ani troszeczkę nie śniły się w 2015 roku.

Jeśli ktoś chce wiedzieć, dlaczego w świecie islamu, zwłaszcza arabskim, wszyscy biją się krwawo ze wszystkimi w zmieniających się konfiguracjach, warto „Delirium” przeczytać, bo Mroziewicz widzi to przejrzyście ze swego Księżyca. Żeby nie było, że Mroziewicz to chorobliwy wróg islamu, zwłaszcza arabskiego, mamy opowieść o dobrym emirze Zajidzie ibn Sultanie al-Nahajanie, który zamiast zmarnować biliony petrodolarów na szerzenie zła, jak Kadafi, zbudował Zjednoczone Emiraty Arabskie. No, bo Wiosna Arabska jakoś nie zalęgła się w żadnej z monarchii arabskich.

Mroziewicz przypomina też czytelnikowi bardzo smakowite kawałki z przeszłości, o których po latach wiadomo znacznie więcej, niż wtedy, kiedy się działy – jak upolowanie Usamy ibn Ladina w Pakistanie. Jak okoliczności zamachu na polskiego papieża, wtrącając nawet wątek osobisty o powiadamianiu o tym Polaków. Nader ciekawie brzmi też jego odmalowanie osobowości zamachowca tureckiego.

Skoro delirium władzy, to mamy przegląd samozagłady popadłych w delirium władców arabskich, którzy wywołali Wiosnę Arabską — począwszy od Zajna al-Abidina ibn Alego, prezydenta żyjącej jakoby w ładzie, pokoju i niemal dobrobycie, Tunezji. A potem są inni, jak szczególnie malowniczy Muammar Kadafi w Libii, którego Mroziewicz tytułuje od psychopatów, pokazując, że to taki kolejny na długiej liście władców.

A najsmakowitszy kawałek to delirium władzy Kimów północnokoreańskich.

Kup książkę

Wszyscy władcy, którzy popadli w delirium, mają poczucie bezkarności. I w sobie tę chęć ludobójstwa i na swoich, i na obcych rasowo czy kulturowo (religijnie); Mao Zedongowi Mroziewicz wyliczył, że spowodował śmierć co najmniej 70 mln ludzi. Delirium dopadło też Alberto Fujimoriego, co także budował „drugą Japonię” – w Peru – a skończył posłany za kraty na 25 lat. Jest – rzecz prosta – i o praojcach XX-wiecznego delirium u władców: Hitlerze i Stalinie.

Ale do tej beczki miodu dołożymy łyżeczkę dziegciu. Mroziewicz ukazuje nam, jak rozwija się potęga terroryzmu islamskiego wymierzonego w inne cywilizacje, i że każda jego fala po jej przyduszeniu odradza się w nowej formule, a każda kolejna formuła jest groźniejsza od poprzedniej. I widzi te głęboko wrośnięte korzenie, z których odrasta. Ale to, co nasz europejski Autor proponuje jako lekarstwo, to miara bezradności cywilizacji zachodniej. Powiada, że trzeba „zorganizować islam umiarkowany do walki z islamem radykalnym”. W jaki sposób? Przecież islam to ustrój totalitarny – nie oddzielisz tego, co boskie od tego, co cesarskie. Doktryna, prawo, obyczaj, zasady życia społecznego to nierozerwalna jedność.

Mroziewicz nie wie albo nie chce wiedzieć, że władca Turcji Erdoğan – którego postać głęboko nam przenicował, trafnie podejrzewając go, że sam urządził w 2016 r. inscenizację obalania siebie samego – co jakiś czas wpienia się, że „islam umiarkowany” to wynalazek Zachodu, że to takie wciskanie muzułmanom dziecka w brzuch. Dla Erdoğana islam jest jeden. I ten islam powinien zapanować siłą nad światem niewiernych. Nie, nie, tego drugiego Erdoğan dziś nie głosi. Głosił, gdy był burmistrzem Stambułu i poszedł za to za kraty. Już nauczył się, że trzeba działać politycznie. I umiejętnie uprawia tę swoją brutalną demokraturę z tym samym celem, co na początku.

PS Zresztą, już król Maroka Hasan II tłumaczył w 1993 r. Anne Sinclair, supergwieździe telewizji francuskiej, jak dziecku szczególnej troski, że Marokańczycy (czytaj muzułmanie) nigdy nie zamienią się we Francuzów. Sinclair miała na myśli zwyczajnych świeckich Francuzów, nie tam chrześcijan.

Tekst pierwotnie ukazał się na łamach Studia Opinii

 

Wydanie:

Kategorie: Książki

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy