SMS-owi naciągacze atakują

SMS-owi naciągacze atakują

Nie wierzmy w żadne informacje, że czeka na nas nagroda. Nie ma takich cudów

Nie ma chyba nikogo wśród rodaków (z wyłączeniem niemowląt i małych dzieci), kto choć raz nie posłuchałby wezwania do wysłania SMS-a będącego sygnałem uruchamiającym wypłacenie nam gigantycznej nagrody. Niby wszyscy doskonale wiemy, że to oszustwo i że za odpowiedź na słowa: „Pilny komunikat! Twój numer wygrał! Decyzja o wypłaceniu 100 000 PLN już zapadła. Przelew został przygotowany, w celu wyrażenia zgody wyślij SMS o treści „Tak” na numer 7419″ (czy inny, rozpoczynający się od tych dwóch cyfr) nie dostaniemy nic oprócz prośby o wysłanie co najmniej kilku kolejnych SMS-ów, z których każdy będzie nas kosztować minimum 4,88 zł. A jednak jest w naszej naturze jakaś podatność do dawania wiary kłamstwom, zwłaszcza tym, które obiecują nam kokosy. Już od kolebki wolimy słuchać bajek niż prawdziwych opowieści, dzięki zaś ludzkiej chciwości, naiwności i chęci wyróżnienia się, umiejętnie wspartych oszukańczymi reklamami, dobrze prosperuje wiele branż, od funduszy inwestycyjnych przez szeroko pojętą modę aż po ruletkę.
Na ludzkie usprawiedliwienie można powiedzieć, że nad tym, by nas nabierać, ciągle pracują rzesze bystrych, rozumnych i znających psychologię specjalistów – zwłaszcza w państwach zachodnich, bo nasze stale zmieniające nazwy firmy zajmujące się naciąganiem przez komórki są z reguły odpryskami inicjatyw znanych od lat w świecie wolnorynkowym. I bardzo czujnie potrafią one dostosować ofertę do aktualnej sytuacji, nastrojów i potrzeb duchowych. Swoistym strzałem w dziesiątkę była propozycja złożenia kondolencji w sieci po tragedii smoleńskiej. Ostatnim etapem koniecznym do umieszczenia wpisu w internetowej księdze kondolencyjnej było wysłanie SMS-a, który kosztował 25 zł. I parę tysięcy ludzi takie SMS-y wysłało, choć wszyscy doskonale wiedzą, że na forach dyskusyjnych wszelkie wpisy z kondolencjami włącznie można umieszczać za darmo.

Lubimy mścić się za zdradę

Duży finansowy sukces twórcom przyniosła, wymyślona dwa lata temu, możliwość dokonania internetowej zemsty na niewiernej dziewczynie. Piętnowanie kobiecej wiarołomności i dyskutowanie nad rozwiązłością przedstawicielek płci pięknej to jeden z ulubionych tematów internautów, toteż strona Zemsta-za-zdrade cieszyła się dużą popularnością. Wszystko to było fikcyjne od początku do końca, jak opowiadania z życia w polskich pisemkach kobiecych, ale wymyślone całkiem nieźle. Zdradzony chłopak zamieszczał na tej stronie fotki swojej dziewczyny, bardzo ładnej i młodej, w mini, żaląc się, że go zdradziła, on zaś w akcie zemsty chce, by jak największa liczba internautów mogła obejrzeć jej rozbierane zdjęcia, które zrobił, gdy jeszcze byli razem (od dość niewinnej golizny aż po niemal pornografię), a także film prezentujący jej wdzięki. Towarzyszyła temu wymyślona dyskusja internetowa o tym, jak radzić sobie z bolesnym faktem zdrady partnerki, oraz słowa wsparcia i otuchy. Aby zobaczyć panienkę od A do Z, należało rozesłać link do strony 50 osobom oraz wysłać SMS, którego koszt wynosił, jak podano maczkiem na dole ekranu, 23,18 zł. Do dziś nie wiadomo, do kogo należała ta witryna i kto na niej zarobił. Gdy jednak wśród internautów rozeszło się, że rzekoma zdrada to oszustwo, po wejściu na stronę nie można już było oglądać gołych zdjęć panienki, lecz następowało automatyczne przekierowanie na test, w którym proponowano, oczywiście odpłatnie, sprawdzenie swojego ilorazu inteligencji. Wkrótce i test zniknął zastąpiony reklamą jednego z portali finansowych. W internecie można znaleźć niejeden płatny test na inteligencję. Bazują one na ludzkiej ciekawości, no bo człowiek, który przebrnął już przez wszystkie pytania i zadania, nie chce łatwo rezygnować z dowiedzenia się, jak bardzo jest inteligentny, i daje się naciągać na wysyłanie wysokopłatnych SMS-ów.
– Kiedyś prawie się nabrałem na taką stronę, dostałem link i zacząłem rozwiązywać. Przed rozpoczęciem nigdzie nie napisano, że za wynik testu trzeba zapłacić. Gdy dotarłem do końca i zobaczyłem, że w celu otrzymania wyniku testu należy wysłać płatny SMS, po prostu pokazałem figę i wyszedłem ze strony – relacjonuje jeden z uczestników dyskusji w sieci, poświęconej oszukańczym witrynom. Wielu jednak nie wyszło i SMS wysłało. – Zmylił mnie wielki nagłówek mówiący, że teraz wyniki są za złotówkę. Pomyślałam, że może to była wakacyjna obniżka z 9 zł do 1 zł – tłumaczy internautka, którą latem nabrano w ten sposób, że polecono jej zapłacić za test przez PayPal i dodatkowo wysłać SMS, nie informując należycie, że główna opłata zawarta jest właśnie w tym SMS-ie.

Prostota wciąż jest skuteczna

Wszystko to nie znaczy, że dajemy się nabierać tylko na wyrafinowane numery. Trudno na przykład wyobrazić sobie głupszy koncept niż propozycja, by przez internet poznać datę własnej śmierci. Gdy przeszło się przez kolejne pozycje kwestionariusza, umieszczonego na stronach DataSmierci, okazywało się, że rzeczywista wartość SMS-a, którego należało wysłać, by ową rzekomą datę poznać, wynosiła aż 61 zł (a nie 1,22 zł, jak na początku, ale w odniesieniu do innego numeru, zapowiadali twórcy tej strony). Mimo to znalazło się wielu ludzi na tyle nierozumnych i nieuważnych, że zainteresowali się odkryciem w internecie daty swego zgonu i nie dostrzegli, ile będzie ich kosztować zdobycie tej wiedzy. W tej chwili Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów prowadzi postępowanie mające sprawdzić, czy firma Zielińscy z Rudawy (taką nazwę nosiła, gdy zamieściła w sieci propozycję poznania daty naszej śmierci) nie naruszyła prawa.
Na pierwszy rzut oka można by powiedzieć, że nie naruszyła, bo wszystkie konieczne elementy oferty handlowej, łącznie z jej rzeczywistą ceną, były na stronie internetowej (choć zdecydowanie nie rzucały się w oczy).

Co mówi prawo?

Z drugiej jednak strony, ustawa o ochronie niektórych praw konsumentów mówi, że informacja o cenie musi być „jednoznaczna, zrozumiała i łatwa do odczytania”, ustawa o cenach zaś nakazuje udzielanie „niebudzącej wątpliwości informacji” na ten temat. Wreszcie ustawa o przeciwdziałaniu nieuczciwym praktykom rynkowym określa, że praktykami takimi może być rozpowszechnianie informacji nawet prawdziwych, ale mogących jednak wprowadzać konsumenta w błąd.
Instrumentarium prawne zatem istnieje. Można jednak wyobrazić sobie, że w ewentualnym procesie cywilnym o odszkodowanie za oszukańcze SMS-y, będą się toczyć długie dyskusje, czy informacja o cenach była rzeczywiście jednoznaczna i łatwa do odczytania, czy nie. W każdym razie dotychczas jeszcze nikomu w Polsce nie kazano zapłacić ani grosza z tytułu namawiania do odbioru nagrody, rzekomo czekającej tylko na wysyłkę.
Nieco inaczej – bardziej jednoznacznie w świetle prawa – sprawa wygląda, gdy mamy do czynienia z jawnym oszustwem, czyli niedostarczeniem obiecanej usługi, mimo zapłacenia za nią. Przykładowo, jeden z polskich przedsiębiorców (działający w RFN) wykupił płatny numer i wysłał do kilku tysięcy ludzi SMS-y informujące, że gdy odeślą otrzymaną wiadomość na numer, z którego przyszła, ich konto telefoniczne zostanie doładowane kwotą nawet 150 zł. Okazało się, że aż prawie 2,5 tys. ludzi wysłało SMS-y, płacąc, zależnie od wysokości doładowania, od kilku do kilkunastu złotych. Oczywiście nikt nie zobaczył nawet minuty doładowania. Sprawcę i jego pomocnika dość łatwo namierzono i zatrzymano. Ponieważ za radą obrońców od razu przyznali się do winy, wyrok będzie pewnie z zawieszeniem. Najgorszą sankcją będzie jednak konieczność zwrotu wszystkich wyłudzonych pieniędzy.

Starzy przyjaciele czekają

Pomysłowość naciągaczy jest prawie nieograniczona, toteż raczej rzadko możemy spotkać się z tak ewidentnym i prymitywnym wyłudzaniem pieniędzy. Znacznie częściej mamy do czynienia z dość subtelnym podprowadzaniem i nakłanianiem, krok po kroku, byśmy wreszcie, formalnie z własnej woli, wysłali ten płatny SMS. Dobrym przykładem była tu telefoniczna loteria „Pusty SMS”. Namawiała ona do wysyłania kolejnych SMS-ów, obrazowo informując, że pieniądze już są gotowe do wysyłki. Niektórzy stracili w ten sposób ponad 1000 zł. Loterię tę prowadzi firma noszącą obecnie nazwę Internetq Poland. Jej działalność również ma być gruntownie zbadana przez UOKiK, można jednak mieć niemal pewność, że nie grożą jej żadne roszczenia o odszkodowanie, bo informacja, że jeden SMS kosztuje 4,88 zł, nie była ukryta. W dodatku zaś firma zabezpieczała się w ten sposób, że treść SMS-ów zawsze informowała o tym, że nagroda „będzie” wypłacona (choć wprawdzie w 100%), a nie, że już została przyznana. Zawiadamiano też adresatów SMS-ów, że wiadomość o wygraniu nagrody dotrze do nich drogą telefoniczną – tymczasem informacja SMS-em to nie to samo co rozmowa przez telefon. Nieszczęśni uczestnicy są więc sami sobie winni, że pochopnie dawali wiarę SMS-owym zapowiedziom, zamiast czekać, aż ktoś do nich zadzwoni. Taka metoda postępowania teoretycznie również mogłaby zostać uznana za sprzeczną z prawem – czyli za nakłanianie do niekorzystnego rozporządzenia własnym mieniem. To już jednak nieporównanie trudniej udowodnić niż „zwykłe” oszustwo.

Niech się zapali czerwone światełko

Na pocieszenie można powiedzieć, że Polacy nie wyróżniają się naiwnością na tle innych narodów Europy. Niedawno w RFN i paru innych krajach UE święciło triumfy naciąganie „na internetowych przyjaciół”. Wiadomo, że wiele osób chce nawiązywać znajomości i utrzymywać więzy koleżeńskie, mieć poczucie przynależności do grupy, nie czuć się samotnie. Wymyślono więc, aby wysyłać ludziom wiadomości, że jacyś ich starzy przyjaciele chcą się z nimi skontaktować na portalu społecznościowym. Wejście na ten portal było płatne, ale bardzo wielu chętnych chciało się dowiedzieć, kim są szukających ich tak gorliwie starzy przyjaciele. Płacili więc, by się przekonać, że chodzi o „przyjaciół”, o których nigdy nie mieli pojęcia.
Jak się ustrzec przed traceniem pieniędzy na oszukańcze SMS-y? Podstawowa sprawa to po prostu nie brać udziału w jakichkolwiek konkursach, loteriach, kwizach, nie odpowiadać na żadne informacje o wielkich okazjach i nagrodach, które tylko trzeba odebrać. Rada ta ma jednak skuteczność równą namawianiu, by nie palić, skoro to szkodzi.
Żeby więc chociaż zminimalizować niebezpieczeństwo utracenia pieniędzy, warto zapamiętać, że jeśli dostajemy prośbę o wysłanie SMS-a na numer zaczynający się od 7 albo 9, zawsze będzie to oznaczało obciążenie naszego rachunku, bo od tych cyfr zaczynają się numery płatne. Niech więc i nam zawsze wtedy zapali się czerwone światełko.
Jeżeli zaś weszliśmy na jakąś stronę internetową, sprawdźmy dokładnie, czy gdzieś na dole ekranu, maczkiem nie będzie informacji o tym, ile kosztuje wysłanie SMS-a, o który nas proszą. Zawsze też sprawdzajmy, czy na stronie tej są dane pozwalające zidentyfikować właściciela witryny: adres, nazwa firmy, telefon kontaktowy (pod którym rzeczywiście można z kimś się skontaktować). To oczywiście nie musi nas ochronić przed naciągaczami. Możemy jednak być pewni, że gdy takich informacji nie znajdziemy, mamy do czynienia z ewidentnym przekrętem.

Wydanie: 2010, 46/2010

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy