Smutna śmierć bohatera

Smutna śmierć bohatera

Żołnierz uznany za symbol współczującej armii USA w Iraku nie miał sił, aby żyć

Joseph Patrick „Doc” Dwyer był modelowym amerykańskim bohaterem. W 2003 r. jego zdjęcie znalazło się na pierwszych stronach gazet. Miliony ludzi podziwiały młodego żołnierza w okularach, z zatroskaną twarzą, który na rękach wynosił z pola bitwy małego irackiego chłopca.
Dwyer uznany został za symbol współczującej armii Stanów Zjednoczonych, która przybyła do Iraku, aby nieść pomoc jego mieszkańcom.
Ale armia nie potrafiła pomóc nawet swojej ikonie. Dwyer przetrwał piekło w Iraku, jednak nie umiał pokonać demonów wojny, które zagnieździły się w jego mózgu. Podobnie jak wielu weteranów z Iraku cierpiał na depresję i posttraumatyczne zaburzenia stresowe. Wszędzie widział czających się zamachowców. Lekarstwa nie skutkowały. Joseph usiłował przywołać sen, wdychając dust-off, aerozol do czyszczenia komputerów. W końcu dawka okazała się za duża. 28 czerwca 31-letni były żołnierz zadzwonił po taksówkę ze swojego domu w Pinehurst w Karolinie Północnej. Chciał, aby zawieziono go do szpitala, lecz nie miał już sił podejść do drzwi.
Około godziny 19.10 taksówkarka telefonicznie wezwała policję. Porucznik Michael Wilson dobrze znał byłego żołnierza, wielokrotnie przyjeżdżał do jego domu – czy to z interwencją, czy z pomocą. Zapytał, czy policjanci mogą wyważyć drzwi, i Joseph Dwyer się zgodził. Stróże prawa znaleźli weterana leżącego na podłodze. Oddychał ciężko, zdążył jeszcze powiedzieć, że zażył lekarstwa, które przepisał mu lekarz,

a potem wdychał aerozol.

Policjanci zanieśli go do ambulansu. Nagle Dwyer stracił przytomność. Lekarze w szpitalu mogli tylko stwierdzić zgon.
Ameryka dopiero tydzień później dowiedziała się o śmierci bohatera. Rodzina i przyjaciele twierdzą, że Joseph zmarł, ponieważ nie otrzymał od sił zbrojnych ani urzędu ds. weteranów wystarczającej pomocy. „Przechodził nieodpowiednie terapie, żadna z nich nie pomogła. Problemem jest brak dostatecznych środków na leczenie zaburzeń posttraumatycznych”, powiedział oburzony Patrick Dwyer, ojciec młodego żołnierza.
Joseph mieszkał w Nowym Jorku i kochał swój kraj. Kiedy 11 września 2001 r. zobaczył płonące wieże World Trade Center, zrozumiał, że musi zrobić coś dla Ameryki. Dwa dni po zamachach na Nowy Jork i Waszyngton zaciągnął się do wojska. Został przeszkolony jako sanitariusz w Fort Bliss w Teksasie. Przełożeni nie zamierzali wysłać go do Iraku, lecz Dwyer zgłosił się na ochotnika na miejsce sanitariuszki Dionne Knapp. Dione była samotną matką dwojga dzieci i szlachetny młody żołnierz chciał, aby została w kraju z najbliższymi. Na wieść o śmierci Josepha pani Knapp powiedziała: „To bardzo bolesne. Ten los mógł spotkać mnie. Joseph dosłownie oddał życie nie tylko za swój kraj, ale także za mnie, swoją koleżankę z wojska. To ja go wyszkoliłam. Tylko dzięki niemu jestem tu, z moją córką i synem”.
Chłopak z Nowego Jorku poszedł na wojnę zaledwie miesiąc po ślubie z uroczą Matiną.
Walczył w 3. Szwadronie 7. Pułku Kawalerii 6. Brygady USA. Była to jednostka podążająca na czele marszu na Bagdad, „sam grot włóczni”, jak powiedział jeden z oficerów. Ciężkie boje toczyły się każdego dnia. Dwyer widział śmierć ok. 500 Irakijczyków, żołnierzy i cywilów. Gwałtowna bitwa rozgorzała wokół wioski Al Fajsalija. Jej mieszkańcy znaleźli się w krzyżowym ogniu walki. Dzielny Joseph wyrwał czteroletniego chłopca o imieniu Ali z rąk osłupiałego z przerażenia ojca.

Z narażeniem życia

przeniósł malca w bezpieczne miejsce. Tę sytuację sfotografował Warren Zinn, fotoreporter wojskowej gazety „Army Times”. Zdjęcie młodego żołnierza z dzieckiem na rękach obiegło cały świat. Joseph został bohaterem. Tego samego dnia cudem ocalał, gdy jego pojazd Humvee został trafiony pociskiem z granatnika. Potem przekonywał dziennikarzy, że właściwie nie zrobił niczego szczególnego: „Byłem tylko jednym z zespołu i nie wyróżniłem się bardziej niż inni”. Wyraził też pewność, że amerykańska inwazja przyniesie Irakijczykom korzyści.
Joseph Dwyer służył w Iraku cztery miesiące w najbardziej niebezpiecznym okresie wojny. Ale gdy znalazł się z powrotem w ojczyźnie, okazało się, że dramatyczne przeżycia wywarły niszczycielski wpływ na jego umysł. Maureen Dwyer po śmierci syna powiedziała reporterowi dziennika „Newsday”: „On kochał tę fotografię, ale nie potrafił poradzić sobie z wojną. To już nie był Joseph. Mój Joseph tak naprawdę nigdy nie wrócił do domu”.
Początkowo znajomi zwrócili uwagę, że „Doc” stał się wyjątkowo spokojnym i religijnym człowiekiem. W każdej wolnej chwili zamykał się w samochodzie i czytał Biblię. Ale wiara nie przyniosła mu ulgi. Młodego człowieka zaczęły dręczyć stany lękowe, depresje, bezsenność. Unikał tłumów, w restauracjach siadał zawsze plecami do ściany, w domu w napadach trwogi rozbijał meble, niekiedy spał w szafie, gdyż, jak twierdził, obawiał się irackich zamachowców.

Wszędzie chodził z bronią.

W wywiadzie dla „Newsday” powiedział: „Wiem, że nie muszę nosić pistoletu, ale kiedy wracam do domu bez broni, bardzo się boję, chociaż wiem, że prawdopodobnie nikt mnie nie napadnie”.
Joseph spowodował wypadek drogowy – wykonał swym autem ostry manewr, przekonany, że mija podłożoną bombę. W październiku 2005 r. usłyszał hałas za oknem. Myślał, że to iraccy partyzanci przyszli go zabić. Chwycił więc za 9-milimetrowy pistolet i zaczął strzelać w sufit. Poddał się po trzygodzinnych negocjacjach z policjantami z jednostki specjalnej SWAT. Obiecał, że podda się leczeniu psychiatrycznemu. Rzeczywiście trafił do wojskowego centrum medycznego w Beaumont, lecz terapia nie przyniosła rezultatów. Usiłował znaleźć pomoc w ośrodku terapeutycznym w Durham w Karolinie Północnej, lecz odprawiono go z niczym. Nie było wolnych miejsc.
W marcu 2006 r. Dwyer odszedł do cywila. Z powodu katastrofalnego stanu zdrowia nie mógł znaleźć pracy ani utrzymać rodziny. „Wielokrotnie rozmawiałam z synem. Wiedział, że wkrótce umrze”, wspomina matka bohatera. W sierpniu 2007 r. Joseph trafił na pół roku do centrum terapii weteranów w Northport. Ale nie odzyskał zdrowia. Pięć dni po wypisaniu z kliniki pojechał po nowy zapas aerozolu do czyszczenia komputerów. Wtedy jego żona wraz z dwuletnią córeczką Meagan zabrała swoje rzeczy i wyprowadziła się. Chory weteran został w domu sam. W pobliżu Pinehurst nie było żadnej instytucji pomagającej byłym żołnierzom. Bohatera z Iraku nic już nie mogło uratować.
Joseph Dwyer został pochowany w wojskowym mundurze na stanowym cmentarzu dla weteranów w Sandhills, tylko godzinę jazdy od domu, w którym mieszkają jego żona i córka. „Mąż był dobrym i opiekuńczym człowiekiem. Nigdy nie przyszedł do siebie po strasznych rzeczach, które widział”, powiedziała dziennikarzom wdowa. Zapłakana matka zgodziła się rozmawiać z reporterami tylko dlatego, aby zwrócić uwagę na choroby weteranów. „W każdej chwili jakiś żołnierz cierpi tak samo jak Joseph, jego rodzina przeżywa udręki. Wszyscy politycy tak pięknie mówią o żołnierzach, o patriotyzmie, ale zaburzeniami psychicznymi weteranów nie zajmują się w odpowiedni sposób”.
Problem rzeczywiście staje się coraz bardziej palący. W kwietniu 2008 r. Instytut Rand Corporation opublikował alarmujące dane: co piąty amerykański żołnierz z Iraku i Afganistanu cierpi na ostre depresje, stany lękowe lub stresy posttraumatyczne. Oznacza to, że zaburzenia psychiczne ma obecnie 300 tys. weteranów płci obojga. Żołnierze najczęściej zapadają na te choroby dopiero po powrocie ze strefy działań wojennych. Co drugi z poszkodowanych przyznał, że widział, jak jego kolega z oddziału został zabity lub ciężko ranny. Ok. 45% chorych było świadkami śmierci irackich cywilów.
Autorzy studium ostrzegają, że jeśli choroby te nie będą leczone, mogą prowadzić do aktów przemocy, autodestrukcji i samobójstw. Armia dopiero niedawno uznała cierpienia umysłowe za niewidzialne rany. Ale i tak ponad połowa chorych nie otrzymuje pomocy lekarskiej.
Dramatyczne następstwa tego stanu rzeczy są już widoczne. Według informacji z Pentagonu, w 2007 r. ponad 2 tys. żołnierzy służby czynnej usiłowało popełnić samobójstwo lub zadało sobie poważne rany. W 2002 r., rok przed inwazją na Irak, takich przypadków było 500. W ubiegłym roku 107 żołnierzy i gwardzistów narodowych Stanów Zjednoczonych położyło kres swemu życiu. Wśród nich był sierżant Brian Rand z jednostki stacjonującej w Fort Cambell. Rand służył 15 miesięcy w najniebezpieczniejszych regionach Iraku, takich jak Mosul czy prowincja Anbar. Sierżant był pewien, że ściga go duch Irakijczyka, którego zabił w Bagdadzie. „Duch mówił mi, że jestem wampirem, przychodził w nocy i dusił mnie. Powiedziałem, żeby zostawił mnie w spokoju, ale on chce zabrać mnie ze sobą”, żalił się żołnierz bratu.
Brian Rand szukał pomocy u wojskowego psychiatry, który jednak miał tylu pacjentów, że mógł mu poświęcić zaledwie 10 minut. Po powrocie z drugiej tury w Iraku sierżant napisał list pożegnalny, wypalił pół papierosa i włożył lufę karabinu do ust.

 

Wydanie: 2008, 29/2008

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy