Socjalista z prawicowo-nacjonalistycznym odchyleniem rozmowa z prof. Jackiem Majchrowskim

Socjalista z prawicowo-nacjonalistycznym odchyleniem rozmowa z prof. Jackiem Majchrowskim

Uważam, że wszystkie rządy od początku transformacji podchodzą do samorządów jak pies do jeża

(…) – Na pierwszym roku wstąpił pan do PZPR? Czy to była samodzielna decyzja?
– Tak, nikt mną nie kierował.

– To wynikało chyba z pańskich związków z organizacją młodzieżową. Była wówczas taka moda „przekazywania” członków do partii. Należał pan do ZMS?
– Należałem. Zresztą do dziś mam przyjaciół i kolegów wywodzących się z tej organizacji.

– Czy wiązało się to z myśleniem popaździernikowym?
– Nie. Dla mnie już to nie było czytelne.

– A jednak w uniwersyteckim ZMS takie popaździernikowe nastroje istniały. Z ZMS blisko związani byli na przykład Marek Waldenberg, Jan Kozłowski czy Jan Pawlica. Każdy inny, ale wszyscy byli bardzo aktywni w okresie Października ’56.
– Waldenberg był bardzo lubianym, szanowanym człowiekiem, z którym miałem wykłady na pierwszym roku, a Pawlicy wówczas jeszcze nie znałem.

– Na prawie było wówczas wiele ciekawych postaci. Marek Sobolewski na przykład.
– Sobolewski był osobą, którą uważałem wówczas i uważam do dziś za swego mistrza. Dokładnie pamiętam jego wykłady z prawa konstytucyjnego, gdy zastępował prof. Zakrzewskiego. Potem, po śmierci Konstantego Grzybowskiego, gdy objął kierownictwo katedry historii doktryn politycznych, znalazłem się na życiowym rozdrożu między prawem konstytucyjnym a doktrynami. Wszystko udało się pogodzić, a to dzięki mądrości i wyrozumiałości Sobolewskiego. Był człowiekiem, który miał rzadką dla tamtego pokolenia uczonych cechę, to znaczy nie ingerował w pracę naukową. Dawał swobodę. Jeżeli u Zakrzewskiego każdy rozdział, każdy znak był wiele razy konsultowany, to u Marka była pełna swoboda pisania i własnych poglądów.

– Czyżby w pana głosie pojawiało się to głębokie rozróżnienie między „uczonym” a „naukowcem”?
– A jakże. Wtedy pomyślałem, że jeśli mam się zajmować czymś konkretnym, to dobrze wybrać sobie fragment historii wyraźnie zdefiniowany, określony ramami czasowymi. Tu cezura jest jasna: 1918-1939 i w tym obszarze poruszam się przez całe życie naukowe, nieczęsto wychodząc poza jego ramy.
Są ludzie, którzy skupiają się na określonych środowiskach czy formacjach politycznych. Piszą o endekach albo o ziemiaństwie, albo o czymś innym. Ja pisałem zawsze o różnych zjawiskach. Mnie zainteresował okres dwudziestolecia międzywojennego, bo tam była różnorodność.

– A jednak pan, choć dość wcześnie określił się politycznie jako człowiek lewicy, zajmuje się głównie formacjami prawicowymi, tymi bardziej radykalnymi.
– Starałem się pisać o tym, o czym nie pisali inni. Pisałem o monarchistach, o neopoganach, bo o tym nikt nie pisał. O środowiskach, odpryskach „młodoendeckich”, o pewnych kręgach piłsudczykowskich… Starałem się dokumentować tematy niezbyt często lub w ogóle nieopisywane.

– Pisano o panu, że zajmuje się „białymi plamami”.
– To nie były „białe plamy”, o których nie wolno było pisać. Nie aspiruję do takiej chwały. Były to jednak tematy, które leżały odłogiem.

– Tak czy inaczej, mimo przynależności do partii nie ma w pana pracach choćby śladu zainteresowania myślą lewicową!
– Przepraszam. Pisałem o lewicy piłsudczykowskiej, o grupie Jutro Pracy. Natomiast nie pisałem ani o KPP, ani o socjalistach, bo to był temat tak ograny, że nie chciałem się w to angażować. Zresztą niewiele tam można było od siebie dodać.

– To prawda, że więcej można było wtedy napisać o prawicy niż o lewicy. A i dostęp do archiwaliów był łatwiejszy!
– Oczywiście!

– I dawało to satysfakcję?
– Mnie dawało.

– A jak to przyjmowało środowisko?
– W porządku. Nigdy nie miałem z tego powodu problemów.

– A przecież niektórzy w pańskich publikacjach o prawicy narodowej widzą trudną do ukrycia sympatię.
– Starałem się zawsze pisać rzetelnie. I mam parę wyznaczników tej rzetelności. Dowiedziałem się na przykład od kilku działaczy Młodzieży Wszechpolskiej, że wychowywali się na mojej książce „Szkice z historii polskiej prawicy politycznej”. Moja książka o Obozie Zjednoczenia Narodowego była jedyną przed 1989 r. książką o sanacji, pozytywnie ocenioną w nowojorskiej „Niepodległości”, wydawnictwie Instytutu Piłsudskiego. Różne ugrupowania monarchistyczne przyznawały mi honorowe odznaczenia. Miałem nawet odebrać tytuł książęcy, ale odmówiłem, ponieważ ślubowanie wymagało złożenia deklaracji, iż będę walczył o wprowadzenie w Polsce monarchii. (…)

Suwerenny polityk

– O Piłsudskim pisze pan, że był to „suwerenny polityk”. Mam wrażenie, że Jacek Majchrowski jako prezydent Krakowa to też „suwerenny polityk”, który od dawna próbuje taką właśnie ścieżką chodzić!
– Uważam, że polityk, jeśli ma uprawiać politykę, musi być suwerenny. Niektórzy politycy czują się dobrze w grupie, bo to ich racja bytu. Przecież partia desygnuje ich na różne stanowiska. Tymczasem by polityk był suwerenny, musi być niezależny finansowo! A przecież większość z nich, by najnormalniej w świecie z czegoś żyć, musi być posłami, ministrami czy wojewodami. Stąd dziwne ruchy, przepływy z jednej partii do tej, która daje większe szanse dobrego miejsca na liście.

– Jak wyglądała droga młodego pracownika naukowego do człowieka niezależnego finansowo.
– Zawsze po skończeniu studiów pracowałem co najmniej na dwóch etatach. Robiłem tak po to, aby moja rodzina mogła żyć na przyzwoitym poziomie. A tak też się złożyło, że w krytycznych momentach nadchodziła pomoc ze strony rodziny. (…)

– Czy kariera naukowa nie wymagała żadnych koncesji politycznych?
– Nie, w żadnym wypadku! Jeśli nawet w coś się angażowałem, to nie była żadna koncesja, ale moja dobra wola. Było na odwrót: w 1973 r. zacząłem pisywać do „Tygodnika Powszechnego”.

– Łagowski pisał tam pod pseudonimem, a Majchrowski pod nazwiskiem. Miał pan z tego powodu jakieś kłopoty?
– W końcu lat 70. odbyło się zebranie partyjne, na którym zastanawiano się, czy jestem prawomyślnym towarzyszem. Moje teksty w „Tygodniku Powszechnym” były tekstami historycznymi, prezentowałem sylwetki polityków międzywojnia bardzo różnych opcji. Zawsze podkreślam, że były to pierwsze teksty w „TP”, które przedstawiały sylwetki Stanisława Dubois czy Mieczysława Niedziałkowskiego. Było tam też sporo legionowych polityków, bo chciałem przedstawić pełną panoramę. I w końcu powstała z tego książka o politykach II Rzeczypospolitej, wydana zresztą przez Znak.

– A sam „Tygodnik” nie miał oporów przed udostępnieniem łamów lewicowemu w końcu historykowi?
– Nie. Miałem tam kontakt z dwoma osobami. Najważniejszy z Mieczysławem Pszonem, którego bardzo sobie cenię i z którym później, mimo różnicy wieku, mogliśmy uważać się za przyjaciół… (…) Drugą osobą, z którą miałem kontakt, był Krzysztof Kozłowski. I jedno muszę podkreślić – nigdy nie ingerowano w żaden z moich tekstów. Nawet cenzura, która w różnych okresach różnie się zachowywała, nie była zbyt aktywna.

– Cenzura niektóre teksty masakrowała, a innych specjalnie się nie czepiała. Nawet jeśli drukowane były w „Tygodniku”.
– Pamiętam, że dałem kiedyś tekst do „Studenta” i pewien nasz nieżyjący już znajomy, wówczas cenzor, stwierdził, że taki artykuł w socjalistycznej prasie ukazać się nie może. Więc ukazał się w „Tygodniku Powszechnym”. (…)

– Oddał pan legitymację partyjną w 1981 r., by w 1990 wstąpić do SdRP! Gdzie tu logika?
– Jeśli ma się poglądy ideowe, serce po lewej stronie, to nie wolno udawać idioty. Ja złożyłem legitymację 14 grudnia, w poniedziałek, po wprowadzeniu stanu wojennego. Zapłaciłem zaległe składki i oddałem legitymację. Dziś mam inną ocenę tej sytuacji, ale wówczas tak się zachowałem.

– Wtedy oddała legitymację nawet tak „czerwona” osoba jak Celina Bobińska… Choć może to było już po „Wujku”.
– Po latach sytuacja wyglądała już zupełnie inaczej.

– Chodziło, jak sądzę, o autentycznie lewicową opcję. W 1989 r. była już całkowicie wolna Polska, politycznie pluralistyczna, można więc było dokonać autentycznego wyboru.
– Dlatego tak irytują mnie ludzie, którzy mają „zaliczone” sześć i więcej partii o różnych odcieniach. To oznacza, że są kompletnie bezideowi.

Tożsamość ideowa

– I tu się pojawia możliwość spytania o bardzo poważne sprawy – o tożsamość ideową. Bo jest w pańskiej biografii sporo spraw zastanawiających. Wybrał pan lewicę w bardzo młodym wieku. Potem, jeśli śledzić książki i zainteresowania naukowe, to można by usytuować pana wszędzie, tylko nie na lewicy. I oto sytuacja powtarza się. Na początku transformacji ustrojowej znów zgłasza pan akces do lewicy.
– Ale ja nigdy nie zgłaszałem akcesu do czegoś innego niż do lewicy.

– Ale tej lewicowości jakoś nie było widać ani w pana działalności, ani zwłaszcza w publikacjach.
– To nie jest tak. Zawsze bardzo wyraźnie oddzielałem własne poglądy od rzetelności naukowej.

– A partia nie miała pretensji, że opuścił pan jej szeregi? Pytam, bo ja znalazłem się w podobnej sytuacji. Też oddałem legitymację, ale dwa dni później.
– Nie, ja nie odczuwałem jakiegoś ostracyzmu. Więcej problemów miała ze mną „Kuźnica”, do której, jako osoba niepewna ideowo, w latach 70. nie zostałem przyjęty. To było chyba wtedy, gdy pisywałem w „Tygodniku Powszechnym”. Inna rzecz, dla równowagi przypomnę, że miałem też kilka tekstów w „Rzeczywistości”.

– Pamiętam, że to nas bulwersowało, bo na tych łamach atakowano Kubiaka pod hasłem „krakowiaczek CIA”?
– Nie, ja na tych łamach pojawiłem się później, kiedy pani Bożena Krzywobłocka nie była już redaktorem naczelnym. Został nim krakowianin Jerzy Pardus.

– Znałem go wówczas i na swój sposób ceniłem, choć wydawał mi się reprezentantem endeckiego skrzydła w PZPR. W tej partii mieściły się zresztą wszystkie siły polityczne. Było miejsce dla piłsudczyków, endeków, socjaldemokratów, trafił się i klerykał. Niewielu było chyba komunistów.
– Dlatego pisałem tam o Sławku, Korfantym. Uprawiałem rodzaj działalności dydaktycznej. Uważałem, że środowiska partyjne powinny zapoznać się także z tymi postaciami. A skoro mam mówić o swej tożsamości, to zawsze uważałem się za socjalistę z prawicowo-nacjonalistycznym odchyleniem! (…)

– Po latach wraca pan do polityki. Lewica dochodzi w 1993 r. do władzy i profesor Majchrowski zostaje wojewodą krakowskim.
– Wojewodą zostałem w lutym 1996 r., ale wcześniej, w latach 1987-1993, byłem dziekanem Wydziału Prawa na uniwersytecie, gdzie w 1993 r. przegrałem wybory rektorskie. Startowało nas kilku i pamiętam, że brakło mi dwóch głosów. Ale wybory te zapamiętałem też z innego powodu. Odbyły się świeżo po połączeniu UJ z Akademią Medyczną, na której miałem wielu sympatyków wśród studentów i mogłem liczyć na ich głosy. Tymczasem od znanego autorytetu moralnego studenccy elektorzy otrzymali jasny sygnał, że jeśli będą głosowali na mnie, to będą mieli kłopoty z ukończeniem studiów. Nie bardzo chciałem w to uwierzyć, ale rzeczywiście na sali siedział z nimi wówczas pan doktor, a dziś profesor, któremu studenci musieli pokazywać swoje kartki do głosowania. Od tego czasu jestem uczulony na autorytety moralne.

– I po tych nieudanych wyborach zatęsknił pan za władzą, najpierw wojewody, a potem prezydenta w Krakowie?
– To był 1993 r. i nagle okazało się, że w Krakowie, ostoi opozycji solidarnościowej i konserwatyzmu, facet związany z lewicą o mały włos nie zostaje rektorem UJ. W pamięci wielu osób to pozostało. Ale na urząd wojewody nie zaproponowała mnie lewica! Tym odważnym był koalicjant z PSL.

– Rekomendacja, nie powiem, jak się patrzy! Co więcej, tej nominacji towarzyszyła dezaprobata lokalnych struktur lewicy.
– Struktur na pewno! Mówiłem tym strukturom zresztą otwarcie, by sobie nie wyobrażały, że będę promował czy obsadzał urzędy wskazanymi przez nich ludźmi. Jest w tym może pewne nawiązanie do piłsudczyków, ale mam głębokie przekonanie, że państwem i jego organami powinni kierować ludzie, którzy się na tym znają, mają odpowiednie kwalifikacje. To nie są stanowiska polityczne, tu się podejmuje decyzje merytoryczne i każdy musi brać odpowiedzialność za swój podpis. A skutki to pieniądze i losy ludzi. Więc nigdy nie mianowałem nikogo ze względu na jego poglądy polityczne czy bliskość ideową. Nigdy! Mówiłem to moim politycznym sojusznikom od początku. Na przykład moim wiceprezydentem do spraw edukacji była osoba związana z LPR, mająca długoletnie fachowe przygotowanie do tej funkcji. Inna rzecz, że ostatecznie się nie sprawdziła. (…)

Rocznica wyzwolenia

– Bywa pan przedmiotem różnych niewybrednych ataków, na przykład zasłużonej na tym polu „Gazety Polskiej”.
– Pamiętam. To była taka podła zagrywka przed wyborami. Artykuły w tej gazecie przepełnione były różnymi oskarżeniami, a teksty formułowane tak pokrętnie, że praktycznie uniemożliwiały złożenie sprawy w sądzie. Pisanych sprostowań gazeta nie drukowała. Z jednego tekstu wynikało, że jestem tajnym agentem i donosicielem, ale było w nim też zdanie, że – cytuję za „Gazetą Polską” – „służby nie uważały mnie za współpracownika”. I co robić z czymś takim? Każdy po przeczytaniu takiego artykułu ma o mnie negatywną opinię, choć prawda jest inna, a tej nawet w sądzie nie można dociec właśnie przez to jedno zdanie, stanowiące zabezpieczenie gazety przed niekorzystnym dla niej wyrokiem.

– Albo formułuje się zarzut, że spotyka się pan w kawiarni z redaktorem „Tygodnika Powszechnego”, byłym ministrem Kozłowskim. A przecież znacie się panowie od lat.
– I dodaje się tu sformułowanie o spotkaniach „suto zakrapianych”. Jak z takim czymś walczyć? I jeszcze wymyśla się do tego określenie „familia”, które ma w domyśle dezawuować całe grono moich bliższych czy dalszych znajomych! Włącza się też do tego grona osoby, które widziałem dwa-trzy razy w życiu, i to oficjalnie.

– A więc jak pan został wojewodą?
– Mówiłem już, że zaproponowało mnie PSL. Najpierw rozmawiałem na ten temat chyba z Markiem Borowskim, potem mianował mnie nowy wówczas premier Włodzimierz Cimoszewicz. Ja zresztą zawsze traktowałem swoją rolę jako administracyjną, a nie polityczną.

– I na ten okres przypadło rozwiązanie problemu pomnika żołnierzy radzieckich na Plantach.
– Zawsze uważałem, że Planty to miejsce niedobre na cmentarz, ale też sądziłem i sądzę nadal, że ludziom, którzy zginęli za Kraków, coś się od nas należy. Musiałem przeprowadzić rozmowy ze wszystkimi ambasadorami państw, które wchodziły w skład ZSRR, bo było już po rozpadzie tego imperium. Oczywiście konsul Cybulkow miał pretensje, ale wszystko potoczyło się zgodnie z planem: pogrzeb odbył się z udziałem popów, księży, z wojskowymi honorami, został też przeniesiony pomnik. Najbardziej wzruszające były podziękowania członków rodzin po uroczystości.

– A prezydent Majchrowski, wbrew różnym kołtunom, kultywuje obyczaj organizowania uroczystości 18 stycznia – w rocznicę wyzwolenia Krakowa. I traktuje tę datę jako wyzwolenie!
– Wyzwolenie spod okupacji niemieckiej.

– Pełniąc funkcję wojewody i prezydenta miasta, ma pan wyjątkową szansę obejrzeć funkcjonowanie naszego systemu polityczno-ustrojowego z różnych stron. Chodzi mi o podział władzy między rząd i samorządy.
– Uważam, że wszystkie rządy od samego początku transformacji podchodzą do samorządów jak pies do jeża. Nie mają do nich zaufania, zawsze myślą, że wiedzą lepiej. Ten podział powinien być wyrazisty, powinno być jasno określone, co jest czyje, żeby każda ze stron mogła powiedzieć: nie wtrącajcie się, ja za to odpowiadam.

– Ta nieufność datuje się zresztą od czasów przedwojennych. Wtedy też rząd nasyłał swoich komisarzy. Choć nawiasem mówiąc, i ten z Warszawy, i ten z Krakowa mają dziś swoje ulice. Co można powiedzieć na temat tego modelu?
– To kwestia na dłuższy wywód, ale na przykład, jeśli się mówi o powszechnych wyborach prezydentów miast, to inaczej powinny być ustawione relacje między radą a prezydentem. Dziś rada udziela prezydentowi absolutorium, choć w tej sprawie ostatnie słowo powinna mieć wyłącznie Regionalna Izba Obrachunkowa. Rada Miasta podejmuje bowiem decyzje o charakterze politycznym, nawet jeśli nie jest to wielka polityka. I jeszcze jedna sprawa. Samorząd realizuje zadania zlecone przez rząd, ale nie dostaje na to wystarczających pieniędzy. Do edukacji i szkolnictwa od kilku lat dopłacamy prawie 200 mln zł rocznie.

– Czy nie należałoby więc przejść na model samorządowy, z dużą autonomią regionów?
– Ale wtedy powstanie wiele księstewek. Bo przecież obok administracji centralnej i samorządowej mamy jeszcze tak zwaną administrację zespoloną: straż pożarną, policję, nadzór budowlany… Są więc trzy nurty niezależne, a powiatowy inspektor nadzoru budowlanego podlega w części ministrowi, w części samorządowi. (…)

– Po sześciu latach zarządzania Krakowem, po funkcji wojewody, po merytorycznym przygotowaniu w dziedzinie doktryn politycznych… Czy nie korci pana, by zabrać się za porządkowanie tej stajni Augiasza?
– Zrobiłem, co mogłem, przygotowałem pewne propozycje zmian w ustawie samorządowej i wysłałem do różnych osób na najwyższych szczeblach. I cisza.

Chybiona odsiecz

– Może pora, by pan ruszył do wielkiej polityki?
– Aby cokolwiek w polityce załatwić, trzeba mieć większość w parlamencie. A ja się nie nadaję do pracy partyjnej. (…)

– Jako człowiek lewicy, która w ostatnich wyborach samorządowych poniosła klęskę, pan wygrywa z liderami prawicy, i to dwukrotnie, mając za przeciwnika m.in. Rokitę.
– Bo decydują o tym ludzie, którzy chodzą po ulicach, widzą, co się w mieście zmienia na lepsze, i potrafią to docenić, choć czytają niechętne mi gazety. Jeśli prasa rozdziera szaty nad stanem krakowskiej kultury, a nasze festiwale zyskują miano najlepszych w Polsce, to co ma o tym myśleć zwykły obywatel? Musi oceniać sam, nie polegać na błędnych podpowiedziach dziennikarzy. Do negatywnej wypowiedzi zawsze jest gotowych kilku dyżurnych ekspertów, tyle że ich oceny i ekspertyzy nie sprawdzają się od lat! A przecież jest tyle ważnych i potrzebnych zawodów… W ostatnich wyborach startowałem sam. Nie miałem żadnego komitetu honorowego, nie zabiegałem o względy żadnej partii, dystansowałem się od wszystkich. Miałem przeciw sobie media z telewizją wildsteinowską na czele, miałem przeciw sobie władze centralne, bo premier Kaczyński przyjeżdżał tu osobiście kilka razy i podżegał przeciw mnie bardzo energicznie.

– Przyjechał też osobiście wspierać kandydata PiS prezydent Wrocławia.
– Uczynił to na prośbę Jana Rokity. Zdaje się, że się tego teraz wstydzi. (…)

– W zarządzaniu miastem, choć to może zabrzmieć paradoksalnie, pomagają panu takie cechy osobowości jak spokój, pewna powolność w podejmowaniu decyzji, niewdawanie się w polityczne bijatyki.
– Cóż, taki mam rzeczywiście charakter.

– Ale zdarzały się panu polityczne czy ideologiczne wybory, które wywoływały sensację. Nie umknie pan od incydentu z wizytą Busha w Krakowie.
– Nie zamierzam od niego umykać, choć trzeba opowiedzieć wyraźnie, jak to było, bo sporo jest przekłamań wokół tej sprawy. Otóż napisałem artykuł „Pax Americana”, bo wściekłem się na sytuację, jaką nam i innym sojusznikom zgotowali Amerykanie w Iraku.

– Ostatnio, jak się wydaje, także oni sami mają podobny pogląd na te sprawy.
– No właśnie, ale wtedy było to politycznie niepoprawne i wbrew decyzjom lewicowego rządu. Nasze wejście do Iraku firmowała niestety lewica.

– Bo też nie bardzo miała szanse wyboru. Właśnie dlatego, że była obciążona zaszłościami sojuszniczymi.
– A wszystko wyglądało tak, że gdy przylatywał do Krakowa prezydent Bush, dano mi wyraźnie do zrozumienia, że Amerykanie zażyczyli sobie, bym nie był obecny podczas powitania. Byli natomiast marszałek i wojewoda, których i tak do „ucałowania pańskiej ręki” nie dopuszczono. A ja, skoro nie mogłem pełnić roli gospodarza przy powitaniu, postanowiłem nie uczestniczyć w uroczystościach na Wawelu, choć zaproszenie na nie dostałem. Potem kilka osób przyszło do mnie i na znak solidarności oddało swoje zaproszenia, co – nie ukrywam – ucieszyło mnie.

– Jak pan widzi szanse rozwoju terytorialnego miasta? Bo Kraków robi się jakby za mały i firmy szukają miejsca poza nim.
– Szukają miejsca poza miastem, bo tam jest taniej. I bardzo dobrze. Nie widzę także potrzeby, przynajmniej na razie, żeby Kraków sięgał gdzieś dalej, bo wtedy takie inwestycje będą jeszcze bardziej odległe. Włączenie do Krakowa nowych terenów spowoduje niepotrzebne śrubowanie cen.

– A pomysły na krakowską metropolię? Myślę o przygotowywanej ustawie metropolitalnej.
– Propozycje profesorów Kuleszy i Izdebskiego to, moim zdaniem, projekty złe. Nie możemy sobie pozwolić na tworzenie czwartego szczebla administracji samorządowej. Nie ma projektów jego finansowania ani modelu zarządzania. My poszliśmy inną drogą. Nie czekając na żadne pomysły, zawarliśmy porozumienia z sąsiednimi gminami w sprawach komunikacji, a niekiedy także w sprawach dotyczących usług komunalnych. Jeśli się promujemy, to też wspólnie. W praktyce są to ważne cechy metropolii.

Davos w Krakowie

– A takie cechy metropolitalne to także naturalne dążenie do organizowania tu właśnie ważnych wydarzeń. Podobno przenosi się do Krakowa „polskie Davos”, czyli doroczne krynickie spotkania prezydentów?
– Tak, bo Krynica z czasem okazała się po prostu za mała. Aby podnieść rangę imprezy i rozszerzyć jej zasięg, należy przenieść ją do Krakowa, co zamierzają w najbliższych latach zrobić organizatorzy.

– Pan należy chyba do ludzi, którzy mogą ominąć największe niebezpieczeństwo czyhające na polityka, tzn. uzależnienia się od partii, biznesu itp. Pan umiał zbudować sobie materialną niezależność.
– Ja zawsze byłem człowiekiem, który musiał na siebie i na rodzinę zarabiać. Jakiś czas jeździłem do niepublicznej wyższej szkoły w Warszawie, gdzie rektorem był profesor Lech Falandysz. Wtedy zacząłem myśleć o zbudowaniu podobnej w Krakowie. Zawsze irytował mnie też stosunek moich kolegów z Wydziału Prawa do studentów. Traktowali ich jak zło konieczne. Do realizacji mojego projektu zaprosiłem Klemensa Budzowskiego, który znał się na finansach, Zbyszka Maciąga, który był przez wiele lat w komisji akredytacyjnej, i Andrzeja Kapiszewskiego, który miał twórczy umysł i kontakty międzynarodowe. Przez półtora roku harowaliśmy, pisząc programy i projekty, musieliśmy też stworzyć kapitał założycielski w wysokości 100 tys. zł. W tym celu musiałem sprzedać większość swoich zbiorów falerystycznych. W 2000 r. ówczesny minister wydał pozytywną decyzję. I tak się zaczęło. Za pierwsze zarobione pieniądze szkoła kupiła działkę. Potem, za pomocą kredytów, wybudowaliśmy kampus, w którym dziś studiuje ponad 16 tys. studentów.

– Stoi szkoła w sensie fizycznym. A czy ma pan też swoją w sensie szkoły naukowej?
– Mam piętnastu czy szesnastu wypromowanych doktorów, niektórzy są już profesorami. Mam kilku uczniów, którzy kontynuują moje zainteresowania. Mam jednego bardzo znanego ucznia, ale nie wiem, czy się do niego przyznawać. To Antoni Dudek. Pisał u mnie magisterium, potem doktorat, ale dalej odpowiedzialności za niego nie biorę. Są jeszcze Olgierd Grot, Anna Kargul, czyli osoby, którymi warto się poszczycić. Może oddaliłem się trochę od nauki, zaczyna mi brakować pisania.

– Za dwa lata będzie się pan dalej męczył w tym gmachu, czy może wróci do pracy naukowej? A może do polityki? Myśli pan o trzeciej kadencji, czy może o pierwszej?
– Rok przed zakończeniem tej kadencji podejmę decyzję, czy będę startował ponownie, czy nie, mam więc na to jeszcze parę miesięcy. W tej chwili sam nie jestem pewien. Z jednej strony szkoda mi zadań, które realizuję, bo chciałbym zobaczyć ich zwieńczenie. (…) Gdy skończę tę kadencję, będę miał 64 lata, a średnia wieku mężczyzn w Polsce to 73 lata. Zostaje mi więc dziewięć lat i chciałbym ten okres przeżyć, nie wstając o szóstej i nie wracając późnym wieczorem do domu, łącznie z sobotami i niedzielami.

Prof. Jacek Majchrowski, prezydent Krakowa

Kraków, 6 marca 2009 r.

Wywiad w pełnej wersji został wydrukowany w najnowszym wydaniu „Zdania” 1-2/2009.

„ZDANIE” w Empikach

W numerze „ZDANIA” (1-2 2009) można przeczytać m.in. tekst prof. Hieronima Kubiaka „Studencki Październik’ 56 w Krakowie”. Krystyn Dąbrowa przypomina działania władz Krakowa w latach 1980-1981 i próby porozumienia z „Solidarnością”, Andrzej Kurz pisze o 60-letniej znajomości z Mieczysławem Rakowskim, a Helena Szczodry na przykładzie Polski o kobietach w Kościele katolickim. Adres redakcji: 31-052 Kraków, ul. Miodowa 41, www.kuznica.org.pl.

„ZDANIE” (1-2/2009) jest już dostępne w salonach EMPiK w ponad 80 miastach. Następne numery będą również kolportowane w tej sieci. Osoby zainteresowane nabyciem „ZDANIA” z lat poprzednich proszone są o kontakt z wydawcą: Firma Wydawnicza TRANS-KRAK, 30-134 Kraków, ul. Kunickiego 5, tel.: (0-12) 637-94-37, e-mail: transkrak@ceti.pl.

Wydanie: 2009, 25/2009

Kategorie: Kraj, Wywiady

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy