A soliści swoje

A soliści swoje

Kryzysowe Spotkania Teatrów Jednego Aktora w trzy dni

To miał być festiwal w wersji kryzysowej. Jego niestrudzony dyrektor artystyczny Wiesław Geras zapowiadał, że skromniejsze środki zmuszają do oszczędności. Tak więc wszystko rozegrało się w iście ekspresowym tempie – jeden dzień na Ogólnopolski Festiwal Teatrów Jednego Aktora i dwa dni na spotkania międzynarodowe, Wrocławskie Spotkania Teatrów Jednego Aktora, tzw. WROSTJA, które odbywały się już po raz 43.
Oszczędności oszczędnościami, ale obejrzeliśmy łącznie 25 spektakli, nie licząc pokazów etiud studentów szkół aktorskich z Polski i zagranicy. Niezła dawka jak na trzy dni, potwierdzająca pozycję Wrocławia jako europejskiego centrum sztuki teatrów jednego aktora. Konkurs krajowy nie przyniósł wprawdzie wielkich odkryć, spektakle cechowała na ogół solidność, a nie odkrywczość, ale przegląd daje podstawy do optymizmu. Przede wszystkim dlatego, że pojawiło się wielu debiutantów w tym niezwykle wymagającym gatunku, którzy dopiero poszukują swojego sposobu istnienia na scenie jednoosobowej.
Debiutanci (niektórzy) próbują ułatwić sobie zadanie

rozbuchaną dekoracją

i wspomaganiem muzycznym – w tym roku pojawiło się w konkursie kilka monodramów śpiewanych. Ciekawą propozycję przywiozła na konkurs Agata Fijewska – jej śpiewany spektakl „Piąta rano”, nawiązujący klimatem do „Listów śpiewających” Agnieszki Osieckiej, portretował młodą kobietę próbującą wyrwać się z zaklętego kręgu przemocy i podporządkowania. Efekt całości osłabiała wspomniana dekoracja – pobojowisko po przyjęciu weselnym, po którym aktorka krążyła. Podobnie było ze śpiewanym spektaklem Justyny Szafran według prozy Charlesa Bukowskiego „Rzecze Budda Chinaski”. I tu dekoracja (łóżko, ogólny nieład, stare radio) była nazbyt rozbudowana, irytowało bardzo silne wspomaganie kapeli, a także radia, z którego sączył się drugi, równorzędny monolog; aktorka zaś w swojej interpretacji poszła w stronę naturalistycznego ekshibicjonizmu. W tej kategorii wyraźnie zwyciężył najbardziej ascetyczny spektakl śpiewany Aleksandry Tomaś „…Jak początek umierania”, skomponowany z piosenek Katarzyny Nosowskiej. Aktorka posłużyła się tylko jednym rekwizytem, ale za to o nielichym gabarycie. Była to lodówka, w której od czasu do czasu przesiadywała. Pomysł jak pomysł, jurorom jednak przypadł do gustu.
Po sprzęt gospodarstwa domowego, a mianowicie żelazko i deskę do prasowania, sięgnął także Paweł Aksamit („Nieruchomo, czyli miłość jako znak równości”), który nader pomysłowo wykorzystał te dwa rekwizyty, nadając im rozmaite funkcje – w tym i krzyża pokutnego – i z ich pomocą nakreślił zwichrowaną, schizofreniczną postać bohatera. Dobry pomysł miała też Klaudia Lewandowska z Wrocławia, która swój autorski spektakl „(M)ono”, traktujący o przemocy w rodzinie, zbudowała, używając sfatygowanego pluszaka i pozytywki z motywem znanej piosenki „Que sera”. Może budulec dramaturgiczny był zbyt kruchy, poetycki, bo zabrakło w tym spektaklu siły, choć miewał momenty wcale przekonujące.
Najdojrzalej zaprezentowało się dwóch młodych aktorów: Krzysztof Grabowski, który przedstawił „Miłkę”, monodramatyczną wersję „Piaskownicy” Michała Walczaka, i Jacek Bała w spektaklu aktorskim „K!”, będącym satyrycznym opisem naszych lęków i zahamowań codziennych. Nie można odmówić młodym wykonawcom społecznej wrażliwości – w swoich spektaklach mówili o ludziach odrzuconych, poniżanych i wykorzystywanych. Sporo jednak przed nimi pracy, jeśli chcą

dorównać mistrzom.

Tych ostatnich we Wrocławiu – jak zwykle – nie zabrakło. Wśród gości zagranicznych zdumiewający spektakl dała Sarantuya Sambuu, artystka Akademickiego Teatru Dramatycznego w Ułan Bator. Jej „Lady Macbeth” na podstawie tragedii Szekspira to przedstawienie fascynujące przez swą odległość od europejskich tradycji, najwyraźniej stopione z lokalną kulturą, wierzeniami i legendami. Monumentalna dekoracja – wielka metalowa sieć na całą szerokość sceny, w której jak złowroga pajęczyca pełni straż, a potem króluje tytułowa Lady Macbeth, czyni silne wrażenie. Potwierdza plastyczność dramaturgii Szekspira, poddającej się z łatwością adaptacjom i przyswojeniu przez odległe kręgi kulturowe.
Urodą i powściągliwością, czystym liryzmem ujmował spektakl Vjery Mujovic z Serbii, „Opowieść o Sonieczce” według Mariny Cwietajewej, rzecz o ostatniej godzinie nieszczęśliwie zakochanej aktorki, żegnającej się ze światem.
Zaskoczył widzów Leo Kantor, który we wrocławskiej synagodze pokazał ponad miarę rozbudowany spektakl dokumentacyjny, odwołujący się do własnej, skomplikowanej biografii. Urodzony w Charkowie, wychowany na Dolnym Śląsku, od 1968 r. mieszka w Szwecji – ten spektakl był próbą jego osobistego powrotu do korzeni.
Podobne motywacje zawierał nieco przegadany spektakl młodziutkiego Anthony’ego Nikolcheva (USA), „Zobaczcie, czego ja nie zrozumiałem”, ukazujący trudne doświadczenia emigranta z Bułgarii, który przechodzi czyściec w obozach dla uchodźców.
Nie zawiedli dobrzy znajomi publiczności WROSTJA: Wsiewołod Czubenko (Rosja) w spektaklu „Anioł o imieniu Tewje” na podstawie prozy Shaloma Aleichema, dramatycznej opowieści o losie Żydów, przepojonej trudnym optymizmem, i Janusz Stolarski, który dał tutaj premierę autorskiego spektaklu niemal bez słów (dochodzą uszu z dala słowa śpiewanej pieśni), lokującego się w obrębie teatru ruchu. Spektakl, zatytułowany „Kod”, odwoływał się do podstawowych wartości, natury i przeznaczenia człowieka, jego heroicznej walki z upływającym czasem.
Mistrzowskich wykonań we Wrocławiu nie zabrakło – jako tysięczny spektakl został pokazany autorski monodram Bartosza Zaczykiewicza „…Podszyty!” na motywach „Ferdydurke” Witolda Gombrowicza. Spektakl liczy sobie, bagatela, 16 lat, grany był już 100 razy, a przypomniany teraz specjalnie z okazji festiwalu po dziesięcioletniej przerwie. Należy do nurtu ascetycznego: osiągania maksimum efektu przy minimum zaangażowanych środków. Zaczykiewicz używa

tylko jednego rekwizytu,

krzesła, w warstwie muzycznej wykorzystuje hejnał mariacki do swoistego komentowania sławnego pojedynku Syfona i Miętusa „na miny”. Aktor idealnie wczuwa się w język Gombrowicza, mówi nim w sposób naturalny, co więcej – wpisuje w scenariusz monolog Kordiana na Mont Blanc na prawach cytatu, bez krztyny błazeństwa spotykając ze sobą tak odmienne języki: Słowackiego i Gombrowicza.
Z innych tradycji wywodzi się spektakl Jolanty Góralczyk, „Medea” wedle Eurypidesa w adaptacji i reżyserii Tomasza Mana. Również oszczędny, ale w porównaniu z „…Podszytym!” niemal rozpasany, bo wykorzystuje się tu zmienne światło, ciemny ekran i teatr cieni, a przede wszystkim niepokojącą muzykę specjalnie skomponowaną przez sławną grupę Karbido. Nie ma tu żadnej prostej ilustracyjności – w warstwie plastycznej spektakl nawiązuje do op-artu, prostych form geometrycznych budowanych światłem. Sygnalizuje to już pierwsza scena, kiedy Medea wkracza na scenę, ciągnąc za sobą smugę światła, malowaną grubą prostą kreskę na podłodze, czytelny znak losu, z którego uwięzi nie sposób się urwać. Jolanta Góralczyk przedstawia pieśń o nieszczęśliwej kobiecie, odtrąconej, poniżonej, doprowadzonej do rozpaczy i depczącej najświętsze prawa moralne. Medea dzieciobójczyni nie jest jednak pokazana jako kobieta potwór, ale jako ofiara buty mężczyzn, władczego Kreona i nadętego Jazona. Artystka kilkoma kreskami różnicuje głosem, mimiką i gestem sześć postaci, wydobywając ich charakterystyczność i swoistość. Jej spektakl wywiera potężne wrażenie, dowodząc wielkiej siły Eurypidesa, cyzelatorskiego rysunku psychologicznego, który w interpretacji Góralczyk budzi prawdziwy zachwyt. Wielkie przedstawienie, którego producent, Wrocławski Teatr Lalek, w ogóle nie eksploatuje. Trudno to zrozumieć.
Na koniec piękny jubileusz. 24 listopada minęła 50. rocznica premiery „Wieży malowanej”, spektaklu Wojciecha Siemiona w Studenckim Teatrze Satyryków, przedstawienia, które zapoczątkowało współczesny kształt teatru jednego aktora. W tym samym dniu odbywał się finał tegorocznej edycji WROSTJA. Z tej okazji Wojciech Siemion otrzymał Złoty Dyplom Nagrody im. Boya od krytyków – przed laty za „Wieżę malowaną” został nagrodzony Boyem jako odnowiciel kultury ludowej – a także przedstawił swoją lekcję czytania poetów dawnych i współczesnych. Trochę miejsca zabrał Słowacki, choćby ze względu na Rok Słowackiego i ostatnią książkę Wojciecha Siemiona z cyklu „Lekcja czytania”, którą poświęcił właśnie autorowi „Kordiana”. Nie obyło się, oczywiście, bez kilku cytatów ze sławnej „Wieży”, przyjętych przez publiczność z prawdziwym entuzjazmem. Po spektaklu artysta podpisywał książeczkę „Teatr Siemion” ku radości autora tego portretu artysty, a Państwa sprawozdawcy.

Wydanie: 2009, 50/2009

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy