Sonderkommando

Sonderkommando

Solidarność istniała tylko wtedy, kiedy miało się dość dla siebie. Wstrząsający zapis doświadczeń więźnia Oświęcimia

Béatrice Prasquier: Czy widział pan komorę gazową tego pierwszego dnia?
Shlomo Venezia: Nie znalazłem się wśród ludzi, którzy wyciągali zwłoki z komory gazowej, ale potem często zdarzało mi się to robić. Przydzieleni do tej pracy zaczęli wlec ciała za ręce, ale po paru minutach sami mieli brudne i śliskie dłonie. Żeby nie dotykać ciał bezpośrednio, próbowali używać szmat, jednak każdy materiał szybko się brudził i robił mokry. Musieli jakoś sobie radzić. Niektórzy ciągnęli ciała na pasku, ale wiązało się z tym dodatkowe utrudnienie, bo pasek trzeba było zapinać i rozpinać. Okazało się, że najlepiej sprawdza się laska. Chwytało się nią zwłoki za kark. Widać to na jednym z rysunków Davida Olere’a. A lasek nie brakowało, ponieważ na śmierć wysyłano wielu starych ludzi. W ten sposób unikało się przynajmniej wleczenia zmarłych za ręce. Dla nas było to bardzo ważne. Nie dlatego, że to były trupy, cóż…, ale dlatego, że ich śmierci w żadnym razie nie można było nazwać łagodną. To była makabryczna, plugawa śmierć. Wymuszona, trudna, dla każdego inna.
Nigdy dotąd o tym nie opowiadałem; to takie ciężkie i smutne, że trudno mi opisywać owe sceny z komór gazowych. Zdarzało nam się znajdować ludzi, którym oczy wyszły z orbit z ostatniego wysiłku, na jaki zdobywał się ich walczący organizm. Inni krwawili wszystkimi otworami ciała albo leżeli we własnych odchodach czy w odchodach innych. Działanie gazu i strach powodowały, że niektórzy wydalali całą zawartość jelit. Zdarzały się ciała czerwone i inne bardzo blade. Każdy reagował na swój sposób. Jednak wszyscy konali w potwornych cierpieniach. Mogłoby się wydawać, że wpuszczano gaz i ludzie umierali. Ale jaką śmiercią! Widzieliśmy zwłoki uczepione sąsiada, bo każdy rozpaczliwie szukał odrobiny tlenu. Rzucony na ziemię gaz wydzielał kwas, który stopniowo się unosił, więc wszyscy do ostatniej chwili walczyli o powietrze, nawet wdrapując się na innych, dopóki nie skonał ten ostatni. Nie mam takiej pewności, ale wydaje mi się, że wiele osób umierało, zanim jeszcze wpuszczono gaz. Ci ludzie byli tak ściśnięci, że najmniejsi, najsłabsi po prostu dusili się pod naporem innych. Są takie chwile, kiedy poddawany przemocy, pod wpływem panicznego strachu człowiek staje się egoistą i myśli wyłącznie o jednym – jak uratować siebie. To właśnie wyzwalał gaz. Obraz, który ukazywał się nam po otwarciu drzwi krematorium, był makabryczny, nie sposób wprost wyobrazić sobie takiej sceny.
Przez pierwsze dni, mimo że głód skręcał mi kiszki, nie mogłem tknąć chleba, który nam dawano. Ohydny smród na własnych rękach powodował, że czułem się zbrukany tą śmiercią. Z czasem, stopniowo, do wszystkiego trzeba było przywyknąć, stało się to rutyną, o której lepiej nie myśleć.

Czy mógłby pan dokładnie opisać ten proceder od chwili przyjazdu nowego transportu?
Zawsze gdy przybywał nowy transport, ludzie wchodzili główną bramą krematorium i byli kierowani schodami do podziemi, gdzie znajdowała się rozbieralnia. Było ich tak wielu, że kolejka ciągnęła się jak wąż. Kiedy pierwsi byli już na miejscu, inni pozostawali sto metrów dalej. Po selekcji na rampie kobiety, dzieci i starców wysyłano na śmierć jako pierwszych, potem przychodził czas na mężczyzn. W rozbieralni na ścianach były wieszaki z numerami, a pod nimi wąskie drewniane ławy, aby ludzie mogli usiąść podczas zdejmowania ubrań. Żeby zmylić przybyłych, Niemcy kazali im zapamiętywać swoje numery, co po wyjściu z łaźni miało im pomóc w odnalezieniu rzeczy. W pewnym okresie Niemcy kazali także związywać buty sznurowadłami w pary. W rzeczywistości ułatwiało to komandzie Kanady segregację przywiezionych rzeczy. Instrukcje wydawał na ogół pełniący wartę esesman, zdarzało się jednak, że polecenia przekazywał bezpośrednio ktoś z Sonderkommanda, mówiący językiem deportowanych. Żeby uspokoić ludzi i mieć pewność, że wszyscy pójdą szybko i bez problemów, Niemcy obiecywali ofiarom posiłek tuż po „dezynfekcji”. Wiele kobiet bardzo się spieszyło. Chciały być pierwsze i szybko zakończyć procedurę, zwłaszcza że przerażone dzieci tuliły się do nich ze wszystkich sił. Dla dzieci to wszystko musiało być jeszcze bardziej niesamowite, niepokojące, ponure i straszne.
Po rozebraniu się kobiety wchodziły do komory gazowej i czekały, myśląc, że są w łaźni z natryskami. Nie mogły wiedzieć, dokąd naprawdę trafiły. Zdarzało się, że jakąś kobietę ogarniały wątpliwości, gdy długo nie mogła doczekać się na wodę. Jeżeli jednak podeszła do Niemca stojącego przy drzwiach, była brutalnie bita i zmuszona do powrotu na miejsce. Traciła ochotę na zadawanie pytań.
Na końcu do komory gazowej wpychano około trzydziestu silnych mężczyzn. Niemcy myśleli, że w ten sposób najskuteczniej „wypełnią” salę, bo masywni mężczyźni popchną innych. Rzeczywiście, bici jak bydło mężczyźni bezwolnie napierali na tłum, chcąc wcisnąć się do środka i uniknąć katowania. Wydaje mi się, że właśnie wtedy tak wiele osób umierało, choć nie wpuszczono jeszcze gazu. Nadzorujący przebieg operacji Niemiec często dla rozrywki pastwił się nad ofiarami, które i tak stały już w obliczu śmierci. Czekając na esesmana wprowadzającego gaz, włączał i wyłączał światło, żeby je nastraszyć. Kiedy światło gasło, z komory wydostawał się szczególny dźwięk, jakby ludzie dusili się ze strachu, pojmując, że umrą. Kiedy się zapalało, jakby oddychali z ulgą, być może wierząc, że operację odwołano.
W końcu pojawiał się Niemiec z gazem. Brał dwóch więźniów z Sonderkommanda, żeby podnieśli zewnętrzną klapę nad komorą gazową, a potem wprowadzał cyklon B przez otwór. Pokrywa była betonowa i bardzo ciężka. Niemiec nigdy nawet nie próbował podnosić jej sam, a my także robiliśmy to we dwóch. Czasami przypadało to mnie, czasami innym. Nigdy dotąd o tym nie mówiłem, ale z ogromnym bólem przyznaję, że musiałem podnosić tę pokrywę i zakładać ją, kiedy gaz był już w komorze. Jednak tak było.
(…)

Wiele się słyszy o solidarności między więźniami. Jak pan to odbierał?
Solidarność istniała tylko wtedy, kiedy miało się dość dla siebie; inaczej, żeby przeżyć, należało być egoistą. W krematorium mogliśmy sobie pozwolić na solidarność, bo mieliśmy dość, żeby przeżyć. Nie mówię o sytuacjach takich, jak zastąpienie na chwilę kolegi, który musiał trochę odpocząć. Mówię o tym, czy ma się wystarczająco dużo jedzenia. Ci, którym brakowało jedzenia, nie mogli sobie pozwolić na solidarność. Wielu posuwało się nawet do odbierania pożywienia innym, byle tylko przetrwać. My nie zaznawaliśmy głodu, więc mogliśmy podejmować próby dawania żywności więźniom, którzy znajdowali się w gorszej sytuacji, i robiliśmy to mimo ryzyka. Kiedyś na przykład ludzie wysłani po zupę dla Sonderkommanda kilka razy w tygodniu zostawili posiłek przy drodze, dla więźniów pracujących nad przedłużeniem torów kolejowych. Zostawiali nasz jeszcze pełny kociołek, a zabierali ich, już pusty. My nie odczuwaliśmy braku zupy, bo w Sonderkommandzie każdy miał chleb i wystarczający zapas konserw. Chociaż deportowani często docierali do krematoriów już bez walizek, a w kieszeniach mieli mało, to było ich tak wielu, że udawało nam się zebrać sporo interesujących nas rzeczy. Nigdzie indziej nie było to możliwe. Solidarność była luksusem, na który stać było bardzo niewielu. Łyżka strawy oddana koledze oznaczała łyżkę mniej dla siebie.

Jak inni więźniowie w obozie odbierali członków Sonderkommanda?
Nie miałem kontaktu z innymi więźniami w obozie, więc właściwie nie wiem. Nigdy nie chodziłem po zupę, nigdy nie byłem w obozie kobiecym. Kiedy znajdowaliśmy się w obozie, nie zastanawialiśmy się nad tym. Dopiero potem dowiedziałem się, że niektórzy zazdrościli nam tego, co mogliśmy zdobyć. Inni obarczali nas częściową odpowiedzialnością za to, co dzieje się w krematorium. Ale głęboko się mylili – zabijali tylko Niemcy. Nas zmuszano do pracy, a kolaboranci z reguły działają z własnej woli. Każdy, kto odmówił, ginął od strzału w tył głowy. Dla Niemców nie stanowiło to najmniejszego problemu: jak zabili dziesięciu, na ich miejsce mieli pięćdziesięciu innych. My musieliśmy przeżyć, mieć co włożyć do ust… Nie było innego wyjścia. Nikt go nie miał. Poza tym nie mogliśmy już kierować się rozumem i analizować tego, co się działo… Zamieniliśmy się w roboty.
Dziś często zdarza mi się zadawać sobie pytanie, co bym zrobił, gdyby mnie zmuszali, żebym to ja zabijał? Co bym zrobił? Nie wiem. Czy odmówiłbym, wiedząc dobrze, że zginę na miejscu?

Nigdy nie zastanawiał się pan nad tym, będąc w obozie?
Nie, w obozie nie snułem takich rozważań. Tam nie można było zadawać sobie takich pytań. Dopiero po wyzwoleniu zaczęły mnie nachodzić tego typu myśli. Musieliśmy pomagać starszym ludziom w rozbieraniu się, gdyby jednak Niemcy rozkazali nam ich zabijać? A Niemcy byli zdolni do wszelkiej perwersji, byle nas poniżyć. Na przykład dla zabawy esesman kazał ojcu chłostać syna. Jeżeli ojciec odmówił, role się odwracały – syn miał chłostać ojca. Ojciec często prosił wówczas syna, żeby usłuchał, ale jeżeli syn i tak odmawiał, obaj dostawali chłostę, która często kończyła się śmiercią. Tak działał obóz, sadyzm był elementem systemu. Musiało się mieć szczęście, żeby uniknąć takich sytuacji. A jeśli nie dało się ich uniknąć, człowiek stawał przed dramatycznym wyborem, nie był już panem samego siebie ani sytuacji.
Pozostawało nam tylko przywyknąć. I to błyskawicznie. Przez pierwsze dni nie mogłem przełknąć kawałka chleba na myśl o wszystkich trupach, których dotykałem. Ale co robić? Przecież trzeba było jeść. Po tygodniu czy dwóch każdy się przyzwyczajał. Można się było przyzwyczaić do wszystkiego. Tak jak ja przywykłem do smrodu, od którego robiło się niedobrze. Po pewnym czasie nic już nie czułem. (…) Przez dziesięć, dwadzieścia pierwszych dni byłem w szoku z powodu ogromu zbrodni, potem jednak człowiek przestaje się zastanawiać. Pierwszej nocy nie zmrużyłem oka. Myślałem o tej potwornej sytuacji, o tym, jak pozwoliłem się złapać i trafiłem do obozu. Jeszcze dziś to wszystko nie daje mi spokoju.

Shlomo Venezia, ostatni żyjący członek Sonderkommanda, urodził się w Salonikach w 1923 r. Na przełomie marca i kwietnia 1944 r. trafił do transportu ateńskich Żydów wiezionych do Oświęcimia. Po kwarantannie przydzielono go do Sonderkommanda, specjalnej grupy, która obsługiwało Krematorium III obozu w Brzezince. Członkowie Sonderkommanda byli wykorzystywani przez Niemców jako siła robocza w machinie ludobójstwa, wykonywali niemal wszystkie zadania, towarzyszyli więźniom w drodze do komór gazowych. Shlomo Venzia, nie unikając drastycznych szczegółów, opowiada szczegółowo o swoich doświadczeniach i przedstawia stanowisko wobec zarzutów współudziału w zbrodni. Książka, wstrząsające świadectwo z życia w „fabryce śmierci”, powstała przy współpracy z Państwowym Muzeum Auschwitz-Birkenau. Ilustrują ją unikalne rysunki Davida Olere’a (1902-1985), francuskiego Żyda polskiego pochodzenia, również ocalałego członka specjalnego komanda.
„Siła tej relacji tkwi w bezgranicznej szczerości autora, który opowiada o tym, co widział na własne oczy, nie pomijając niczego – ani najgorszego, jak okrucieństwo nadzorcy krematorium, ani doraźnych egzekucji, ani nieprzerwanego funkcjonowania komór gazowych i pieców krematoryjnych”, pisze w przedmowie Simone Veil. A Béatrice Prasquier, która przeprowadziła rozmowy ze Shlomem Venezią w 2006 r., dodaje: „Jego relacja to więcej niż świadectwo pamięci; to dokument historyczny, rzucający światło na najmroczniejsze karty naszej pamięci.

Shlomo Venezia, we współpracy z Béatrice Prasquier, Sonderkommando, tłum. Krystyna Szeżyńska-Maćkowiak, Prószyński i S-ka, Warszawa 2009

Wydanie: 2009, 31/2009

Kategorie: Książki

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy