Spacerniak jak wybieg w Paryżu

Spacerniak jak wybieg w Paryżu

Kryminał sam w sobie jest miejscem specyficznym. Ale oddział dla kobiet to wyspa inności na oceanie odklejenia

Człowiek ma coś ze zwierzęcia. Im bardziej nie wolno, tym mocniej kusi. Andrzej na początku drogi dopuszczał do siebie różne scenariusze, ale akurat tego pojąć nie potrafił. Był młodym funkcjonariuszem, dopiero po szkole. A w szkole – wiadomo – tłoczenie moralnego spoiwa w podatne na skrzywienia kręgosłupy. Trzeba było jednak zostawić teorię i wciągnąć w nozdrza smród zakładu. Szybko zobaczył, że wiele tu lin, po których kumple spacerują z lubością. Krawędzi do przyjemnego balansowania. Ci z małą wyobraźnią zapominali, że za każdą krawędzią czeka przepaść. Spadali więc i roztrzaskiwali się o kamienie przepisów, kodeksów i procedur. Im coś jednak mocniej zakazane, tym bardziej pożądane. Szczególnie w zakładach z oddziałami dla kobiet.

– Gdy przyjmowałem się do służby, mój pierwszy dowódca zmiany miał na zakładzie panienkę. Taką czarnulkę, niegroźną złodziejkę. Na radiowęźle robiła. Bujał się z nią po kryminale. Co dniówka szedł na apel wiele wcześniej, niż było to potrzebne. Osobiście wyciągał ją z celi i prowadził do roboty. Gdy pojawiałem się na oddziale, on akurat, po 40 minutach, wychodził od niej z kanciapy. Na pewno nie ustalali w tym czasie planu audycji. Gdy szedł na emeryturę, ona akurat kończyła wyrok. Skumali się już za murami. Wyjechali gdzieś w Polskę – mówi Andrzej.

– Takie kontakty między skazanymi i klawiszami są normą?

– Zdarzają się, ale na pewno nie są normą. Szczególnie dziś, gdy nie ma zawodowej solidarności i złamanie procedur wypływa na powierzchnię z większą łatwością niż kiedyś. Ale tak, raz częściej, raz rzadziej, to się za murami dzieje.

Grzesiek też pracował w zakładzie z oddziałami kobiecymi. Niedawno wybrał się na spotkanie klawiszy emerytów. Jedno z pierwszych, na którym się pojawił. Lufa raz, lufa dwa. Wspomnienie raz, wspomnienie dwa. Im dłużej trwała impreza, tym coraz mocniej palił go wzrok Wandy. Na emeryturę odeszła rok przed nim. Chodzące doświadczenie, każdy złodziej na oddziale był przez nią rozpracowany jak opozycjonista przez bezpiekę. Dobrym była wychowawcą. Złodziejki ją lubiły, więc mówiły jej więcej niż komukolwiek innemu. Ufały jej. W końcu podeszła, poprosiła Grześka o chwilę rozmowy na osobności.

Grzegorz: – Chciała mi opowiedzieć coś, co strasznie ją gryzło, nie dawało spokoju. Nie „wylała” tego wcześniej, bo gdyby pisnęła choć słówko, wrzuciłaby dwójkę kolegów z pracy pod rozpędzony pociąg. Na naszym zakładzie zawsze były cztery zmiany. Czterech różnych dowódców. Cztery różne ekipy, wszyscy z innymi charakterami. Był taki moment, że jedna zmiana bardzo mocno odstawała. Żyła swoim życiem, wszelkie procedury leżały tam i kwiczały. Burdel na kołach. I to dosłownie. Wanda dowiedziała się, że na nockach na oddziale trzecim dochodziło do szokujących wręcz akcji. Oddziałową była tam Agnieszka, młoda dziewczyna. W rezerwie na wartowni siedział Kamil. Też szczyl. W środku nocy brał klucze od cel – wszystkie klucze są wtedy zawsze na wartowni – i szedł na trójkę. Wchodził na oddział, otwierał celę z dwiema skazanymi. Agnieszka wyciągała jedną na świetlicę, a do drugiej wchodził Kamil. I tak było nocka w nockę. On bzykał w celi, ona na świetlicy. Sytuacja sto procent potwierdzona.

– Zawsze poili nas ideologią, że kontakt funkcjonariusza ze skazaną, a nie daj Boże funkcjonariuszki ze skazanym, to gorzej niż korupcja. Zdarzały się jednak sytuacje, w których wiedzieliśmy, że kolega szedł kontrolować miejsce pracy, po czym znikał z osadzoną na półtorej godziny. Wszyscy wiedzieliśmy, że ją tam puka. Dowódca miał jednak na tyle jaj, żeby wziąć go na bok i wyprostować go bez pisania papierów i kręcenia afery. Mieliśmy jednak takiego kierownika ochrony, który podobnych sytuacji nie tolerował. Pamiętam chłopaka, który chodził kontrolować pracę skazanych. I dmuchał je tam po kolei. Gdy kierownik o tym się dowiedział, w pięć sekund przedstawił dowody i kazał napisać raport o zwolnienie ze służby. Wykopał gościa z zakładu na zbity ryj.

– Są pewne bariery. Starałem się nie patrzeć na skazaną jak na obiekt seksualny. Jasne, niektóre z nich mi się podobały. Bo miały fajny tyłek, supercycki. One siedzą, nie mają co ze sobą zrobić, więc z nudów co robią? Dbają o siebie. W celach to są prawdziwe salony kosmetyczne. Nie wszystkie są przecież biedne. Niektóre uzbierały na wolności hajsu jak lodu. Mają więc w tych celach kosmetyki, o jakich moja żona może co najwyżej pomarzyć. Szminki za 500 zł, kremy za tysiąc. I chodzą później po spacerniaku jak po wybiegu w Paryżu. Dla mnie zawsze była to jednak najpierw skazana, a dopiero później kobieta. I takie myślenie wielu z nas uchroniło od pokus. Niektórzy jednak ulegli.

Albo niektóre.

– W pewnym zakładzie na magazynie pracował skazany. Wielki cham, kafar. Cygan. Falowane włosy, lekki zarost, dobrze zbudowany. A oddziałowa taka, że kto by do niej nie podszedł i jej nie klepnął w tyłek, to ostatnią rzeczą, o której by pomyślała, byłoby złożenie doniesienia o molestowaniu. No i zaszła w ciążę. Urodziła. Dziecko wygląda dokładnie jak Cygan z tego magazynu. Złodzieja dziecko. Dziś wychowuje dzieciaka, jest na macierzyńskim, ale za moment wróci do roboty – mówi Grzesiek.

– Ciężkie ją czeka życie w zakładzie?

– Wiesz co? Nie wiem. Pewnie ze stu osób dziesięć powie jej: „Odejdź, kurwa, ze złodziejem się puściłaś”. A reszta? W dupie. Nie będzie z tym miała większego problemu, bo teraz to jest jej prywatna sprawa. Jeśli nie była złapana na gorącym uczynku, nie można jej teraz nakazać wykonania badań DNA. Gdyby wtedy złapali ją w tym magazynie, to oczywiście sprawą z urzędu zająłby się prokurator. To nielegalny kontakt. Nie odpowiadasz za to tylko dyscyplinarnie. Że cię z pracy wyrzucą i tyle. Odpowiadasz przede wszystkim karnie. Może nie zamknęliby cię za to do więzienia, ale na pewno dostałbyś wyrok w zawieszeniu.

Zjawisko nie jest powszechne i nagminne, ale na pewno obecne. To sytuacja jak wszędzie, gdzie przecinają się drogi kobiety i mężczyzny. Zakład pracy, materiał ludzki, biologia, chemia. Jak schodzą się ze sobą funkcjonariusze z funkcjonariuszkami, tak dochodzi czasem do kontaktów z więźniami. Dla mnie to już wyższy poziom niegodziwości. Chociaż z drugiej strony zawsze najłatwiej oceniać z boku. Wrzucić kogoś na stos, nie mając pojęcia o kulisach. A życie pisze przecież najlepsze scenariusze.

– Wyparłam, wyrzuciłam. Uleciały nawet imiona klawiszy, z którymi pracowałam. Może to efekt ostatniej terapii? Albo tych wcześniejszych? A może po prostu traktuję ten okres jak śmietnik? Do śmietnika się przecież nie zagląda. Służba Więzienna upokorzyła mnie tyle razy, że dziś nie chcę mieć z nią nic wspólnego.

Nazywam się Patrycja. Mam 35 lat. Powiem, co pamiętam.

Pamiętam jeden z pierwszych dni w służbie. Czyściłyśmy z koleżanką broń. Wszedł dowódca, siadł na krześle. Skończyłyśmy, chciałyśmy wyjść. „Teraz siądziecie mi na kolanach”, powiedział. Zamarłam, nie wiedziałam, co mam powiedzieć. „To polecenie służbowe”, nie zawahał się, gdy zobaczył nasze spłoszone oblicza. Nie siadłam.

Pamiętam pierwszy dzień po awansie na zastępcę dowódcy. Bardzo się cieszyłam, to był mój duży sukces. Ciężko na to pracowałam. Przyjechała kontrola, a jak kontrola, to pojenie gości zimną wódką. Inspektor z OISW, schlany, ale kontaktujący, popatrzył na mnie, później odwrócił wzrok do dyrektora i z totalną powagą, na głos, przy wszystkich, spytał: „Komu dupy dała, żeby dostać tę robotę?”.

Pamiętam ostatni dzień jako zastępca. Byłam na dłuższym zwolnieniu, miałam problemy osobiste. Przyjechała kontrola zatrudnienia. Zobaczyła mnie, odjechała. Wróciłam do pracy. Na biurku czekał papier: rezygnacja ze stanowiska. Nie dymisja, nie decyzja. Rezygnacja, z miejscem na mój podpis. Bo jeśli mam problemy w domu, to jak mogę sobie poradzić na tym stanowisku? Jaki miałam wybór? Podpisałam, wróciłam na oddział. Strasznie miałam przejebane. Gdy spadasz ze stołka, otoczenie zawsze dobije, zamiast rękę podać.

Pamiętam, jak niedługo później napisałam rezygnację ze służby. Wiele rzeczy na to się złożyło. Między innymi fakt, że od miesiąca mieszkała już ze mną Ulka. Poznałam ją w kryminale. Ja z jednej strony kraty, ona z drugiej. Coś się skończyło, coś się zaczęło.

– Co cię, kobieto, zawiało do roboty w zakładzie? Dlaczego ty w ogóle tam poszłaś? – pytam Patrycję.

Spotykam się z nią w centrum dużego miasta. W kawiarni kilkanaście osób, ale wzrok przyciąga tylko jedna postać. Po prostu piękna kobieta. Długie, czarne włosy, idealna sylwetka. To ważna informacja w kontekście tego, o czym za chwilę opowie. Kryminał sam w sobie jest miejscem specyficznym. Ale oddział dla kobiet to wyspa inności na oceanie odklejenia.

– Bo była – pada odpowiedź. – Kasa pewna, na państwowym. Poza tym, nie miałam o tym chorym miejscu pojęcia. Zdałam egzamin, po czym bez ceregieli wrzucili mnie na oddział. Świeżak i pół setki recydywistek na „półotworze”. Do godz. 18 otwarte, poruszały się swobodnie po oddziale. Na starcie przeczołgały mnie przeokrutnie. Wyczuły, że krępują mnie zachowania homoseksualne. Zawsze było tego dużo, ale wtedy jeszcze popuściły lejce. Samo przejście przez oddział, gdy wieczorem siedziały zamknięte w celach, było dla mnie wyzwaniem. Stukanie obcasów o posadzkę wywoływało lawinę cmokania zza wszystkich drzwi. Słyszałam pogwizdywanie, tuż za nim – falę okrzyków. „Lalunia! Kochanie! Piękna!”. Normą było ostentacyjne całowanie, by kreować krępujące sytuacje. Działy się też rzeczy o wiele mocniejsze. Do dziś mam przed oczami dwie dziewczyny odgrywające scenę w toalecie. Wchodzę, a one w miłosnym uniesieniu: jedna rozchyla nogi, druga z głową w jej kroku. Jak weszłam, tak wyszłam. Celowo to zrobiły.

Druga sytuacja: wydawałam listy, osadzona chwyciła mnie za rękę i przytrzymała. „Magda, co ty robisz?”, spytałam. Wyrwałam się i uciekłam. Spurpurowiałam w sekundę, zrobiło mi się gorąco w dwie. Wtedy pierwszy raz się zaniepokoiłam, że wzbudza to we mnie jakiekolwiek emocje.

Mijały tygodnie, oswajałam się z tym miejscem. One oswajały się ze mną.

– Lalunia!

– Lalunia to pod latarnią – cięłam temat. – Byście się chociaż schowały. Przecież wiecie, że o tej porze zawsze tędy przechodzę – rzucałam do dziewczyn macających się na korytarzu.

Notorycznie próbowały mnie podrywać. Ich pomysłowość nie znała granic. Jedna miała pozwolenie na gitarę pod celą. Przechodziłam, a ona śpiewała miłosne piosenki, które dla mnie pisała. Zakochiwały się. Nie jeden raz wpadałam przez to w ogromne kłopoty.

Wezwano mnie na areszt. Tam – strasznie niedobra, niby grypsująca osadzona. Wszyscy postawili już na niej krzyżyk. Miałam być ostatnią próbą jej wyciągnięcia na prostą. Zatrudniliśmy ją jako bibliotekarkę. Gdy nie było mnie w zakładzie, wszyscy mieli ją w dupie. Tylko ja ją wyciągałam do roboty. Wyjęcie z celi, kontrola osobista, zamknięcie w bibliotece, kontrola książek, kontrola osobista, rozwiezienie książek, kontrola osobista, cela. I tak długi czas. Walczyłam o nią. Pewnego dnia, po ostatniej kontroli, mówi:

– Oddziałowa, muszę coś pani powiedzieć. Ale nie umiem. Nikt nie może tego słyszeć. Napisałam list – i daje mi kartkę. List okazał się gorącym wyznaniem miłosnym. Jak na nią działam, co do mnie czuje. Poszłam do wychowawcy.

– Pomóż mi. Co ja mam w tej sytuacji zrobić? Jak mam z nią porozmawiać, żeby za chwilę się nie pocięła? – spytałam. Doradził. Poszłam. – Szanuję twoją odwagę. Dziękuję, że wyznałaś mi uczucia, ale ich nie odwzajemniam. Poza tym to takie miejsce, w którym powinnaś hamować się z takimi wyznaniami.

Nagle totalny odwrót. Zaczęła mi uprzykrzać życie. Wróciłam po urlopie do roboty. Podeszła do mnie jedna z osadzonych.

– Karolina chce oddziałową oskarżyć o molestowanie w bibliotece. I ma już skazane, które to potwierdzą – powiedziała. Poszłam do inspektora ochrony, do dyrektora. Skończyło się przeniesieniem mnie na inny oddział.

Najtrudniejsze były kontrole osobiste. Homoseksualne skazane miały ogromny problem z rozbieraniem się przed oddziałowymi, które wpadły im w oko. Widziałam o kilku takich dziewczynach, unikałam sytuacji, w których musiałabym im robić kontrolę. Nie zawsze się udawało.

– Błagam, nie każ mi tego robić! Nie upokarzaj mnie! – stała przede mną jedna z nich i płakała.

– Monika, to jest normalne, to moje obowiązki – odpowiedziałam. Padła na kolana, wyciągnęła ręce błagalnie. Zrobiłam więc jej powierzchowną kontrolę i puściłam na celę. Unikałam jej, ale ona cały czas szukała ze mną kontraktu, przez inne skazane podrzucała listy. Napisałam notatkę, przyśpieszyli jej wyjazd na terapię alkoholową. Minął czas, wróciła. Prosto z transportu trafiła do mnie na osobistą.

– Tęskniłam za tobą – mówi.

A ja swoje.

– Zdejmij bluzkę. Teraz zdejmij stanik.

– Żyłam tylko myślą o tobie – ciągnie i wykonuje polecenia.

A ja swoje.

– Zdejmij spodnie.

– Pati, Pati.

– Pani oddziałowa. Jestem dla ciebie oddziałową!

– Patrycja! Popatrz na mnie! Proszę!

Wyszła na wolność, odnalazła mnie na Facebooku. Zaczęła wydzwaniać, zablokowałam. Wiele miałam podobnych akcji.

– Ulka też się do ciebie odezwała po wyjściu z zakładu. Jej nie zablokowałaś.

– Ale to była zupełnie inna sytuacja…

Fragmenty książki Pawła Kapusty Gad. Spowiedź klawisza, Wielka Litera, Warszawa 2019

Fot. Adobe Stock

Wydanie: 2019, 44/2019

Kategorie: Obserwacje

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy