Spowiedź ratownika wodnego

Spowiedź ratownika wodnego

Stoją jak bojki na stanowiskach i gwarantują: nikomu nic się nie stanie, bo my tutaj jesteśmy


Apoloniusz Kurylczyk – prezes WOPR Województwa Zachodniopomorskiego


 

Ilu osób nie udało się panu uratować?
– Nie liczę tego, podobnie jak nie liczę uratowanych. Ale jedna sytuacja szczególnie utkwiła mi w pamięci.

Jaka?
– Akurat ćwiczyliśmy z innym ratownikiem wariant na skuterze z platformą, kiedy dostaliśmy informację z centrum koordynacji ratownictwa wodnego: „W Cisowie na falochronach tonie mężczyzna”. Byliśmy ok. 4 km od miejsca zdarzenia, ruszyliśmy od razu. Na miejscu w pierwszej chwili nie sposób było ustalić, kto najbardziej potrzebuje pomocy, bo poszkodowanych było już siedmiu. Mężczyzna w wieku 55-60 lat – nieprzytomny, nieoddychający. Pozostali w mniejszym lub większym stopniu podtopieni albo pokaleczeni. Wcześniej próbowali udzielić innym pomocy, ale przy zafalowaniu na poziomie 3-4 pojawił się prąd, który wyciągał ich w morze. Długo prowadziliśmy resuscytację, zanim głównego poszkodowanego przekazaliśmy do śmigłowca. W powietrzu udało się przywrócić spontaniczną akcję serca, ale mężczyzna nadal nie oddychał samodzielnie. Nie odzyskał też świadomości. Zmarł w szpitalu w Koszalinie po kilku godzinach.

To historia z tego roku?
– Z 2016 r., ale nie zmienia to faktu, że Polacy nadal toną na potęgę. Statystyki z ostatnich 10 lat pokazują, że średnio co roku mamy ponad 500 ofiar utonięć w całym kraju. Dla porównania na całym świecie w ciągu dekady było to 2,5 mln osób. Tylko w zeszłym roku w Polsce utonęło 460 osób, w tym 48 kobiet. Jak wynika też z danych Rządowego Centrum Bezpieczeństwa i statystyk policji do większości z tych tragicznych zdarzeń dochodzi nad „śródlądowymi obszarami wodnymi”. W jeziorach, stawach i zalewach tonie aż 50% osób, nad rzekami – 27%, podczas gdy nad Bałtykiem niewiele ponad 4%.

Tyle że te dane i tak mogą być zaniżone, bo policja rejestruje tylko utonięcia zgłoszone. Poza tym nie stosuje medycznej definicji utonięcia.
– Pełna zgoda. Tymczasem każdy, kto wpadnie do wody i w ten sposób umrze, powinien być traktowany jako ofiara utonięcia. Zaledwie kilka dni temu czteroosobowa rodzina wjechała do Dziwny samochodem. Nikt z pasażerów nie przeżył. Dla nas to klasyczne utonięcie, w statystykach policyjnych – wypadek komunikacyjny. Albo inny przypadek – dwa lata temu dwie spadochroniarki z Wielkopolski zamiast na lotnisku w Kołobrzegu wylądowały w Bałtyku. 200 m od brzegu. A że były dociążone spadochronem i uprzężą, nie udało im się wyswobodzić i utonęły. Policja uznała to za wypadek lotniczy.

Jeśli wziąć pod uwagę bazę GUS, okazuje się, że w Polsce tonie nawet 1100 osób rocznie, czyli ryzyko utonięcia jest u nas dwa razy wyższe niż w UE.
– Niekoniecznie. Najpierw jednak musimy sobie odpowiedzieć na pytanie, czym jest ryzyko utonięcia. To sytuacja, w której wchodzimy do wody, kiedy nie jest bezpiecznie.

Ale woda to żywioł, zawsze jest groźna.
– Zgoda, ale co innego, jeśli wchodzimy do niej na kąpielisku, gdzie mamy łagodnie opadające dno, a co innego, jeśli mamy skaliste wybrzeża, pływy czy fale oceaniczne. To czynniki, które wpływają na ryzyko utonięcia. W Polsce ich nie ma, więc i takiego ryzyka nie ma. Są za to ryzykowne zachowania, bo nie ma kultury spędzania czasu nad wodą!

Co to oznacza w praktyce?
– Staramy się – szczególnie teraz, w pandemii – jak najbardziej wykorzystać urlop, bo przecież wyjazdy i tak skróciły się z 14 do 10-11 dni. A że mamy zaplanowane: na drugi dzień Gdańsk, potem zamek w Malborku, to zostają nam tylko dwa dni na plażowanie. I pech chce, że akurat wtedy są duże fale, piękne słońce i ciepła woda – najgorsza pogoda dla ratowników nad morzem. Osoby świadome ryzyka zostaną na plaży. Inni będą chcieli popływać – jak zobaczą czerwoną flagę, to pójdą na plaże niestrzeżone. „Bo za chwilę wyjeżdżamy” albo „Potem nie będzie już czasu” – takie tłumaczenia daje się wtedy słyszeć. 90% to utonięcia na niestrzeżonych plażach i w miejscach zabronionych.

Czyli jaki jest typowy scenariusz?
– Najczęściej nad morzem tonie mężczyzna 50+, po alkoholu. Między godz. 13 a 14, po tym jak spędził kilka godzin na plaży. W środku tygodnia, głównie w środę. W miejscu niestrzeżonym, ale nie zawsze przy czerwonej fladze. Często do wypadków dochodzi, kiedy fala ma 55-60 cm. Ratownicy nie mogą jeszcze wtedy zakazać kąpieli – fala musi mieć co najmniej 70 cm, a prędkość wiatru 5 st. w skali Beauforta.

A gdyby wskazać pięć głównych przyczyn utonięć w Polsce?
– Pierwsza i podstawowa: brak świadomości ryzyka. Bagatelizowanie niebezpieczeństwa. „W jeziorze przecież nic mi się nie stanie”, „Przecież zawsze tu pływałem”. Tymczasem rewy, potocznie zwane mieliznami, potrafią na tyle się przesunąć, że zmieniamy położenie bojek nawet kilka razy jednego dnia! Podobnie w rzekach – mogą się pojawić przeszkody, które zmienią linię nurtu, i w miejscu, w którym wczoraj woda sięgała np. do pępka, dzisiaj jest jej po szyję. Druga: kąpiel po alkoholu i innych substancjach psychoaktywnych. Bez komentarza. Trzecia: przecenianie własnych umiejętności. Brawura. Chęć pokazania się. „Byłem pływakiem. Wygrałem zawody w liceum. Co z tego, że mam 50 lat, zaraz tu wszystkim pokażę, jak to się robi. Nadal jestem w świetnej formie”. Bzdura! Jeśli na przepłynięcie 100 m, czyli czterech basenów, potrzebujesz kilku minut, to zapomnij. Możesz nie mieć siły, by wrócić.

Kolejne?
– Czwarta: niekorzystne warunki atmosferyczne. Nie tylko wysoka fala i silny wiatr, ale też wieczór albo noc. Co z tego, że nawet zasygnalizujesz, że toniesz, skoro nikt cię nie zauważy? I piąta: nieinformowanie rodziny/kolegów/koleżanek o kąpieli. „Wchodzę w tym miejscu i za chwilę jestem z powrotem” – tyle by wystarczyło. Ale nie, dzwonią potem do Centrum Koordynacji Ratownictwa Wodnego z informacją, że potrzebują pomocy. „Bo kolega chyba wszedł do wody. Jesteśmy na grillu, nad jeziorem…”. Tylko nic nie wiadomo: gdzie dokładnie, o której godzinie.

I to jest najgorsze w utonięciach?
– Nie, to, że wszystko dzieje się bardzo szybko. Czasem wystarczy zaledwie kilka sekund, do kilku minut, w zależności od okoliczności. Średnio 30-90 sekund.

To Polacy nadal o tym nie wiedzą?! Przecież trąbi się o tym co roku w kampaniach pod hasłem: „Bezpiecznie nad wodą”.
– Ale wszystkie te działania są spóźnione. Inaugurowane dopiero po pierwszych tragicznych wydarzeniach, które w tym roku już miały miejsce – tylko w jeden weekend nad morzem utonęło siedem osób, podczas gdy w tym samym czasie śmierć na drodze poniosło kolejnych 30. Może wzorem kampanii drogowych akcje o bezpieczeństwie nad wodą też powinny trwać cały rok? A już na pewno rozpoczynać się w marcu, najpóźniej przed majówką. Kiedy pojawiają się pierwsze aktywności nad wodą, pierwsze wypłynięcia na łódkach. Poza tym brakuje ogólnopolskich kampanii i pomysłu na dotarcie do tych najbardziej narażonych na ryzyko utonięcia – 50-latków i starszych, tak by stanowili wzór dla dzieci.

Mentalność to jedno, ale sporo do życzenia pozostawiają też przepisy.
– Dyrektywa kąpieliskowa, po licznych zmianach, od 2017 r. funkcjonuje już prawidłowo. I mówi jasno: mamy dwie formy miejsc do kąpieli – miejsca okazjonalnie wykorzystywane do kąpieli, które działają przez 30 dni, i kąpieliska, działające dwa miesiące.

Tyle że sezon w Polsce trwa trzy miesiące, więc przez miesiąc ratownik jest, a potem hulaj dusza?
– Może tak być, ale świadomość samorządów jest coraz większa i miejsca okazjonalnie wykorzystywane do kąpieli to teraz rozwiązanie głównie dla organizatorów np. kolonii. Poza tym większość organizuje jednak kąpieliska na całe wakacje.

Samorządy skarżą się na brak funduszy. Ile kosztuje obstawienie zbiornika ratownikami?
– Gdybyśmy zaczynali od zera, biorąc pod uwagę badania wody, dwóch ratowników – mówimy o kąpielisku nad jeziorem, bez noclegu i wyżywienia, do tego wyposażenie, łódź wiosłowa, motorówka, wieża, sprzęt łączności, środki medyczne – to wydatek ok. 100 tys. zł. Na cały sezon. W kolejnym będzie to już ok. 60 tys. zł, choć dla samorządów to nadal dużo. W 2019 r. jeden z powiatów w województwie zachodniopomorskim miał sześć kąpielisk, a w 2020 r. – tylko jedna gmina zdecydowała się na kąpielisko. Żeby było jasne: w pozostałych miejscach też się kąpano. Ale nic się nie zdarzyło. Można powiedzieć, że o problemie zapomniano, bo sezon udało się przeżyć bez wypadku i mediów.

Załóżmy, że pieniądze by się znalazły. Ratowników by nie zabrakło?
– Na pewno byłoby ich za mało, przecież mamy powiaty, w których jest ok. 150 jezior. Tylko pytanie, czy chcielibyśmy iść w tę stronę

Liczby to jedno, dwa – umiejętności. Czy ci, których mamy, są dobrze przygotowani, by nieść pomoc?
– Szczerze? Nie, bo po 63 godzinach kursu ratownictwa wodnego i 66 godzinach kursu ratownictwa medycznego trudno sprawić, by ktoś od razu był dobrym ratownikiem. Ma świetną bazę, ale potrzebuje czegoś, czego nie da się zdobyć na kursie – doświadczenia. Tygodni, miesięcy, sezonów pracy na różnych obiektach, by radzić sobie w każdej sytuacji. Wtedy dopiero jest dobrze wyszkolony i od razu może pełnić funkcje kierownicze. Do tego potrzebny byłby także kurs zarządzania zespołem.

Kiedyś w WOPR były kursy na starszego ratownika…
– …które ujednolicały poziom, uczyły kierowania zespołami ratowniczymi, najnowszych technik i przygotowywały do pracy na różnych akwenach. Swoje zrobiła jednak w styczniu 2012 r. Ustawa o bezpieczeństwie osób na obszarach wodnych, która zniosła stopnie ratownika wodnego (teraz tylko ratownik wodny) i zderegulowała rynek. Do tego odebrała WOPR monopol na szkolenia – mogą je prowadzić również podmioty prywatne z odpowiednią licencją, a poziom jest różny. I mamy dziś ratowników po 129 godzinach kształcenia, którzy od razu trafiają na kąpieliska i mają dbać o bezpieczeństwo turystów. Ale ze świecą szukać tam osób z doświadczeniem, które mogłyby dalej przekazywać wiedzę. Dlatego powiem krótko: kiedyś na kąpieliskach było bezpieczniej.

Trudno w tej sytuacji dziwić się ogłoszeniom: „Zatrudnienie ratowników od 19 zł brutto za godzinę”.
– Albo 18,3 zł brutto, bo tyle wynosi minimalna płaca. Jeśli uda się złapać osoby świeżo po kursie – 70% ratowników to ludzie młodzi – szybko zapełni się grafik.

To ile ratownik zarabia miesięcznie?
– Nawet 4,5 tys. zł netto, jeśli pracuje 31 dni w miesiącu, po osiem godzin, nadal się uczy i ma mniej niż 26 lat, bo wtedy stawka brutto na umowie jest dla niego stawką na rękę. Zawrotna kwota, biorąc pod uwagę, że to pierwsza praca, a wymaga się jedynie 129-godzinnego szkolenia. Wcześniej może mieć już dodatkowy patent, np. żeglarza czy sternika motorowodnego. Konieczna jest teraz przynajmniej jedna kwalifikacja przydatna w ratownictwie wodnym.

Mimo to część wybiera kasę w sklepie.
– Bo i odpowiedzialność mniejsza. Albo pracę w smażalni ryb, w barze przy nalewaku, na stoisku z pamiątkami – w sezonie zarobki są porównywalne.

A nie można by uporządkować tego rynku – wzorem zagranicy?
– Tam, co może być zaskoczeniem, stawki są teraz dużo niższe niż w Polsce. W Niemczech ratownicy, którzy są członkami DLRG (to tamtejszy odpowiednik WOPR), dostają dzienne diety, 20-25 euro. Do tego możliwość spania i śniadanie. W przeliczeniu daje to ok. 2 tys. zł miesięcznie. Mimo to Polacy chętnie do Niemiec wyjeżdżają.

Dlaczego?
– Chodzi o prestiż. Ratowników jest tam mniej. Inaczej się ich traktuje – nie są do obsługi kąpieliska. Nie jak u nas – stoją jak bojki na stanowiskach i gwarantują: nikomu nic się nie stanie, bo my tutaj jesteśmy. Oni tworzą zespół interwencyjny. Jak coś się dzieje, jadą, płyną, biegną i udzielają pomocy. W myśl zasady: za bezpieczeństwo osób kąpiących się odpowiadają państwo sami. Podobnie jest w całej Europie. Wyjątkami, oprócz Polski, są Bułgaria, Litwa i Węgry, które nadal przejawiają zamiłowanie do pieczątek i idą w akty prawne.

Co jeszcze warto przenieść do Polski?
– Szybkie grupy reagowania. Załogi doświadczonych ratowników, którzy mają na wyposażeniu skuter i łódź motorową. A jak trzeba, to i na drzwiach od stodoły popłyną – to jedno. Patrole na plażach, na sprzęcie motorowodnym, samochodach czy quadach – to dwa.

A kary dla kąpiących się, którzy nie reagują na wezwania ratowników?
– W żadnym kraju nie ma takiego rozwiązania. Ratownik jest od edukowania, nie od taryfikatora i mandatów! Jak ratownicy sobie nie radzą z plażowiczami, to może jest ich tam za mało, są przemęczeni…

…albo nie mają siły przebicia. Przecież plażowicze mówią o nich wprost: intruz, sztywniak, bo wiedzą, że nic im nie zrobi.
– Jeśli sytuacja wymyka się spod kontroli, ratownik powinien wezwać policję, to jej kompetencje. Jest za to inna, pilniejsza rzecz do zrobienia – oznakowanie. Rzadko trafia się znak informacyjny: „Kamieniste dno”, „Nagły uskok”, „Wiry”. Także z tego powodu trudno się dziwić, że Polacy wybierają niewłaściwe miejsca do kąpieli.

A może zamiast mówić o respekcie przed wodą, lepiej z nią oswajać? I to od małego.
– Zdecydowanie! Dlatego wróciłbym do kart pływackich – wzorem Holandii. Już uczniowie szkoły podstawowej mają jej trzeci, najwyższy poziom. Potwierdzony egzaminem, podczas którego dziecko wskakuje do wody. W zapiętej kurtce, butach i spodniach. Razem z rowerem. Poprzedzone jest to lekcjami pływania w ubraniu i rozbierania się w wodzie. Zadaniem jest wyjście o własnych siłach z basenu, pal licho rower. Efekt – utonięć w Holandii nie ma, jeśli już, to toną mieszkańcy Europy Środkowo-Wschodniej i Afryki.

A może tu i teraz zatrudnić ratowników tylko na basenach i kąpieliskach, gdzie są dzieci? Skoro wielu myśli: „Mogę poszaleć, ratownik jest blisko”.
– Jestem za modelem hybrydowym: kąpieliska dla osób, które przyzwyczaiły się, że zawsze nad ich bezpieczeństwem czuwa ratownik, mają małe dzieci itd. Do tego sprawnie reagujące grupy interwencyjne, z bazami wypadowymi. Ratownik dopłynie, udzieli pomocy, ale miej świadomość, że potrwa to cztery minuty. Przez trzy i pół minuty musisz sobie radzić sam – więc nie ryzykuj!

Fot. Oskar Przybyszewski

Wydanie: 2021, 29/2021

Kategorie: Kraj, Wywiady

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy