Stajenka usłana dolarami

Stajenka usłana dolarami

Kino od zawsze eksploatowało temat świąt, zarabiając na tym fortunę. Czasem z szokującą pomysłowością

Boże Narodzenie to temat, na którym światowe kino zarabia fortunę. Rok po roku – od stu lat. Gwiazdkowe rekordy finansowe przyprawiają o zawrót głowy. Podobnie jak pomysłowość scenarzystów i tupet producentów.

Rodzi się góra pieniędzy

Pierwsze wielkie żniwo dolarowe zebrała wytwórnia Metro Goldwyn Mayer już zimą w 1910 r. Film „Opowieść wigilijna”, który trwał 11 minut, rozprowadzono w rekordowej jak na owe czasy liczbie 375 kopii. To wytwórni przyniosło 10 mln ówczesnych dolarów zysku, a całej branży dało pewność: na filmie gwiazdkowym nie sposób stracić. Kolejne sezony to kolejne rekordy. Kiedy na gwiazdkę 1942 r. Bing Crosby zaśpiewał w filmie „Świąteczna gospoda” piosenkę Irvinga Berlina „White Christmas”, świat zgnębiony wojną oszalał na punkcie kilku prostych fraz o świętach w rodzinnym domu. Mało, że krążek z piosenką rozszedł się w 30 mln egzemplarzy, to do dziś pozostaje ona najczęściej wykonywanym utworem muzycznym na planecie. A Crosby, żarliwy katolik, który początkowo ostro postulował usunięcie tych kilku taktów z fabuły jako zbędnego akcentu komercyjnego, szybko z „White Christmas” się przeprosił. Nie tylko śpiewał ją rokrocznie w Wigilię w amerykańskiej telewizji, ale jeszcze przypominał ją publiczności w dwóch kolejnych filmach bożonarodzeniowych.
A worek z rekordami dopiero się otworzył. Kiedy na gwiazdkę 1990 r. pokazano film „Kevin sam w domu”, historię małego rozrabiaki, który w Boże Narodzenie w pojedynkę daje radę dwójce zdeterminowanych rabusiów, rzecz trzeba było wpisać do Księgi Guinnessa. 533 mln dol. zysku – najbardziej dochodowa komedia wszech czasów. Nic więc dziwnego, że filmowy Kevin, Macaulay Culkin, za udział w sequelu zażyczył sobie 8 mln dol. I tym razem to on osobiście trafił do Księgi Guinnessa. Jako dziecko, które zgarnęło najwyższe honorarium w historii Hollywood. Nic więc dziwnego, że dzieciak, zagubiony w nowojorskim hotelu, o drogę pyta – scena symboliczna! – miliardera Donalda Trumpa.
Wielka forsa wywołuje wielkie namiętności. Niejaki Brian Webster w 1994 r. przesłał wytwórni 20th Century Fox pomysł na film o zapracowanym biznesmenie, który kupno prezentu gwiazdkowego dla dzieciaka odkłada do ostatniej chwili. Wydawało się – bezużyteczny banał. Przez dwa lata nie działo się nic, po czym na ekrany świata z szumem wszedł film z Arnoldem Schwarzeneggerem, u nas znany jako „Świąteczna gorączka”. Zarobił 183 mln. Webster się zagotował. Rozpoznał własną historię, wynajął prawników i zażądał 19 mln odszkodowania „za kradzież pomysłu”. Dostał dziesięć razy mniej. Bo prawnicy 20th Century Fox przypomnieli mu, że Boże Narodzenie to taka kotłowanina motywów, że nikt już nie jest w stanie rozsądzić, gdzie jeszcze pomysł oryginalny, a gdzie już pożyczka.

Sztafeta wokół żłóbka

W każdym razie pożyczek jest bez porównania więcej. Żeby nie sięgać daleko: opowieść o Kevinie to też historia z odzysku. Pierwsi na pomysł dzieci zmagających się w gwiazdkę ze złodziejami wpadli Australijczycy pół wieku wcześniej. W tamtejszej fabułce „Bush Christmas” (1947) dzieciaki zostawione w święta przez rodziców na odludnej farmie padają ofiarą złodziei. Napastnicy kradną konia, który miał wygrać wyścig i wyciągnąć rodzinę z finansowej zapaści. Zdesperowane dzieci ruszają w pościg i odzyskują zwierzę. Interesujące, ale bez szlifu. Historię wypolerowano więc w 1983 r., kiedy to jednym z dzieci w poszukiwaniu utraconego konia została nikomu nieznana 17-latka o nazwisku Nicole Kidman.
A takich sztafet fabularnych oglądamy bez liku. Na gwiazdkę w 1947 r. pokazano historyjkę o pewnym nieszkodliwie szurniętym nowojorczyku, któremu uroiło się, że jest świętym Mikołajem. Za podawanie nieprawdziwych danych osobowych trafia przed sąd, a tu niespodziewanie znajduje się adwokat, który z całą powagą udowadnia, że szurnięty mówi prawdę. „Cud na 34 ulicy” (zarobił skromne 17 mln) tak bardzo się spodobał, że w nowych wersjach powtarzano go jeszcze w sezonach ’73 i ’94.
Albo taka „Heidi” – historyjka o osieroconej dziewczynce, którą macocha sprzedała, a ukochany ojczym ze skrajnym poświeceniem odzyskał. Od kiedy sierotkę na Boże Narodzenie w roku 1937 zagrała z gigantycznym sukcesem Shirley Temple, historyjkę Heidi powtarzano w najrozmaitszych konfiguracjach jeszcze przez 17 gwiazdkowych sezonów.
Ale to wszystko betka. Prawdziwą żyłą złota okazała się bożonarodzeniowa fabułka wymyślona pół wieku przed wynalazkiem kina. „Opowieść wigilijną” Charles Dickens napisał w 1843 r. na kolanie, z nadzieją (złudną!) wybrnięcia z długów. Bogatego sknerę Ebenezera Scrooge’a nawiedzają w wieczór wigilijny duchy z jego niezbyt chlubnej przeszłości, co powoduje, że skamieniałe serce bogacza mięknie. Tę efektowną metamorfozę kino przemieliło co najmniej 30 razy. Swoją „Opowieść wigilijną” miały nawet Myszka Miki i Muppety. Od czasu do czasu dorabiano jej doraźną ideologię. Na fali kryzysu paliwowego w latach 70. nakręcono „Energetyczną kolędę” (1975), gdzie Eb Scrooge to szef kompanii energetycznej, który w noc wigilijną beztrosko zostawia zapalone światło. We śnie nękają go więc duchy, które domagają się poszanowania zasobów energetycznych planety. Eb budzi się i spełnia ich żądania.

Jezusek na Dzikim Zachodzie

Producenci przekonują od półwiecza: gdyby mały Jezus mógł wybierać, na pewno nie narodziłby się w palestyńskim wygwizdowie, lecz w Kalifornii, blisko Hollywood. I Ewangelia nie byłaby rzewnym melodramatem, lecz dynamicznym westernem. Scenarzyści napisali ją na nowo już w 1945 r. na potrzeby bożonarodzeniowego westernu „Samotna gwiazda”. Oto para meksykańskich emigrantów Jose i Maria Santos (ona w wysokiej ciąży) zostaje przegnana z przepełnionego hoteliku Star. Połóg następuje w szopie. Dziecina płacze, Maria wzdycha, Jose rozkłada ręce. Tymczasem pobliską pustynię przemierzają trzej kowboje, których prowadzi żarówka z reklamy motelu. Kowboje spotykają Marię, Jose i dzieciątko i składają w darze, co tam który miał…
Chwyciło, więc 1 grudnia 1948 r. John Ford, rzemiecha od rewolwerowców, wprowadził na ekrany całej Ameryki kolejny christmas western – „Trzej ojcowie chrzestni”. John Wayne z dwójką kumpli, świeżo po obrabowaniu banku, mają nieprzyjemność natknąć się na skraju pustyni na rodzącą. Ta po odcięciu pępowiny zostawia im synka, odbiera przysięgę, że bezpiecznie odholują go przez pustkowie, po czym umiera. I teraz oprychy przy dyskretnym wtórze kolędy „Cicha noc” doznają systematycznego odrodzenia moralnego, tuląc chłopca, który – co wnikliwy widz zauważy w scenach przewijania – okazuje się dziewczynką.
A w 1967 r., na fali hipisowskiej rewolty, nakręcono jeszcze spaghetti western „The Christmas Kid”, gdzie Jezus, urodzony na Dzikim Zachodzie, pokonawszy trójcę kusicieli (dziwka, bogacz, szatan we własnej osobie) wprowadza na Dzikim Zachodzie ewangeliczne porządki z dymiącym koltem w dłoni.

Bóg się rodzi – trzeba krwi

Recyklingu historii z Betlejem dokonywano też w konwencji makabry – z ogromnym wzięciem u publiczności. W przyrodzie nie istnieje taka jatka, której nie pomieszczono by w jednym z dziesiątków gwiazdkowych horrorów. Oto jest pewien producent świątecznych zabawek, całą duszą oddany wytwarzaniu cacek dla milusińskich. Jednak pewnego dnia zaczyna go mierzić cynizm rozpuszczonych bachorów, przywdziewa więc – w filmie „Lepiej uważaj!” (1980) – strój Mikołaja, pod nim kryje siekierę i biegnie krwawo karcić małych klientów. Tak się zresztą dziwnie złożyło, że scenarzystom właśnie siekiera wyjątkowo pasowała do mikołajowego kaftana. Więc kiedy młody bohater horroru „Silent Night, Deadly Night” (1984) widzi Mikołaja, który siekierą szlachtuje jego mamusię, pozostaje pod urokiem tego obrazka. Sam przebiera się za Mikołaja, i oczywiście też siekierą wymierza sprawiedliwość widzialnemu światu. W filmie bazowym i w jego pięciu sequelach. Czynił to tak przekonująco, że rodzice nastolatków pikietowali plan filmowy i wymusili na producentach wyrzucenie z dziełka co bardziej krwawych scen. Nie szkodzi – pokazano je w wersji wideo.
Siekiera w ręku Mikołaja była pokazywana wariantowo. Psychopata z filmu „Nie otwierać przed gwiazdką” (1984) zakonspirowany po mikołajowym kapturem, patrolował ulice Londynu i wyrzynał w pień innych Mikołajów. W ten sposób łagodził urazy wyniesione z dzieciństwa. Wobec tak pomysłowych wyczynów świątecznych blednie np. zwyczaj mordercy z filmu „Black Christmas” (1974), który w Boże Narodzenie obdzwaniał znajomych, obiecując im szybki transfer w zaświaty. I obietnice własnoręcznie spełniał. Tej historii (zarobiła zaledwie 4 mln dol.) nie rozdmuchał nawet fakt, iż widzowie masowo wydzwaniali do reżysera i aktorów, obiecując im rychłą śmierć za wyprodukowanie takiej szmiry.

Banał w cieniu choinki

Na tym tle gwiazdkowa obyczajówka wypada słodko i nijako. „Afera na święta” wpuszczona na amerykańskie ekrany tuż przed Wigilią w 1949 r. startowała od awantury. Dzielny młody sprzedawca przyłapał w sklepie agentkę konkurencji na nielegalnym szpiegostwie handlowym. A ponieważ agentka była czarująca, incydent puścił płazem. Kosztowało go to posadę i własne kawalerstwo, co od pierwszej sceny było do przewidzenia. Podobnie jak finał poczciwej mistyfikacji z „Gwiazdki w Connecticut” (1963). Barbara Stanwyck grała tu cwaną dziennikareczkę od porad kulinarnych, która jest starą panną z Nowego Jorku, a odgrywa matkę rodziny z tytułowego Connecticut. Jednak w święta jej wydawca życzy sobie zjechać do wielekroć opisywanej familii. Zjeżdża i jest kupa śmiechu – dla widowni chowanej na Bennym Hillu. Albo: dzieciaki marzą, by rozwiedzeni rodzice się zeszli. W historyjce „Życzenia na gwiazdkę” (1991) tak długo manipulują kalendarzem ich spotkań, aż dochodzi do scementowania rodziny. Od ziewania szczęki wypadają z zawiasów.

Polska szopka

I tu ciśnie się niezbywalne pytanie: jak Boże Narodzenie objawia się w kinematografii najbardziej katolickiego kraju świata? Nie mamy, niestety, dobrych wieści: polska gwiazdka to tylko kolejny dzień narodowej gehenny. Hubal z filmu Bogdana Poręby z 1973 r. maszeruje wprawdzie z umundurowanym wojskiem do kościoła w Boże Narodzenie 1939 r., ale ten gest ma swoją cenę. Po świętach hitlerowcy zrównują wieś z ziemią. Syn przodownicy pracy z „Wahadełka” (1981) Filipa Bajona wspomina gwiazdkę w Pałacu Kultury, podczas której odkrył, że Mikołaj to tak naprawdę jest zakamuflowany Stalin. I to odkrycie położyło się żałobnym cieniem na jego psychice. Z kolei w Wigilię roku 1989 Marek, brat znanego polityka, zostaje pobity do nieprzytomności przez ubeków, którzy usiłują zawrócić bieg przemian demokratycznych. To Boże Narodzenie w filmie „Zwolnieni z życia” (1992) Waldemara Krzystka. I z tuzina podobnych ponuractw. Czy może rok 1989 przerwał tę żałobną koniunkturę? Skąd! Spełniony biznesmen w średnim wieku już już jedzie odwiedzić mamę w Wigilię. Ale przedtem koniecznie musi się napić, bo biznesmen jest alkoholikiem w ostatnim stadium. Chleje więc zjawiskowo (brawo Janusz Gajos!). Kiedy zeszmacony ląduje z pomocą byłej żony i kochanki u mamusi, rozważa, czy na kaca nie wydobyć ćwiartki z trumny lokalnego alkoholika, który w cmentarnej kaplicy czeka na pochówek. Ot, Boże Narodzenie z filmu „Żółty szalik” spółki Pilch/Morgenstern z mitycznego roku 2000.
Trafiła się nam jedna (dosłownie: jedna) gwiazdkowa farsa. Nazywa się „Niespodziewanie spokojny człowiek” (1975), dzieje się w Wigilię i eksploatuje siłę komiczną Janusza Kłosińskiego. Ale po co ją streszczać? Jest jedna, więc telewizja i tak puszcza ją w każde święta.
I pomyśleć, że kiedy my się tak bożonarodzeniowo katujemy, zdarzają się utalentowani cynicy, którzy urządzają sobie kpinki z christmas i zarabiają na tym krocie. Jak twórcy animacji dla dorosłych „Christmas in South Park” (2000), gdzie duet rewelersów Jezus-święty Mikołaj wykonuje wiązankę najbardziej kiczowatych kolęd świata. I składa życzenia: „Merry Fucking Christmas”. A czasem także bardziej kulturalnie i ekumenicznie: „Merry Christmas and Happy Hanuka!”.

 

Wydanie: 2005, 51-52/2005

Kategorie: Kultura
Tagi: Wiesław Kot

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy