Statua sprawiedliwości

Statua sprawiedliwości

Kto ma dziś prawo strącać pomniki z cokołów?

Indro Montanelli ma zawodowy życiorys, który każe stawiać go w panteonie gwiazd włoskiego dziennikarstwa. Wieloletni felietonista i korespondent zagraniczny dziennika „Corriere della Sera”, później współtwórca sukcesu gazety „Il Giornale”, uznawany jest za jedną z najważniejszych postaci w powojennej historii tamtejszych mediów. Zaczynał jeszcze w latach 30., opisując pierwsze zrywy społecznego poparcia dla reżimu Benita Mussoliniego. W czasie wojny podążał za włoskimi oddziałami, m.in. w Albanii i Grecji. Później był świadkiem chociażby wkroczenia wojsk radzieckich do Budapesztu w 1956 r. Przeprowadził też pierwszy w historii wywiad z papieżem dla laickiej gazety – jego rozmowa z Janem XXIII ukazała się w „Corriere della Sera” w 1959 r. W świadomości Włochów długo funkcjonował jako zatwardziały antykomunista i wybitny publicysta. Zmarł w 2001 r., w wieku 92 lat, do ostatnich dni życia pełniąc funkcję szefa działu listów do redakcji właśnie w „Corriere”, do którego powrócił w 1995 r.

W Abisynii tak się robi

Montanelli nigdy nie ukrywał młodzieńczej fascynacji faszyzmem. We wspomnieniach przyznawał się, że w latach 30. postrzegał tę ideologię jako dającą nadzieję na stworzenie nowoczesnej włoskiej tożsamości narodowej. Mussolini imponował mu charyzmą i skutecznością, Montanelli widział w nim kogoś w rodzaju proroka niosącego światło w ciemnych latach włoskiego kryzysu i biedy – zapewniającego rozwój polityczny i ekonomiczny. Był też wybitny dziennikarz otwartym rasistą, ślepo wierzącym w zasadność włoskiej interwencji w Abisynii w latach 1935-1937. Okupacja tego kraju była według niego szansą na zaszczepienie zdobyczy cywilizacyjnych dzikusom i barbarzyńcom. Ludzi o ciemnym kolorze skóry nie uznawał za równych sobie, odmawiając im jakichkolwiek praw, na czele z prawem do decydowania o własnym losie. Podczas wojny w Abisynii, na którą zaciągnął się jako ochotnik pełen ideologicznego zapału, kupił 12-letnią dziewczynkę na niewolnicę seksualną. I choć niestety była to praktyka powszechna wśród włoskich żołnierzy w Afryce, a późniejsze relacje kilkakrotnie sugerowały, że dziewczynka była nieco starsza, nic tego czynu nie usprawiedliwia. Zwłaszcza że pytany o doświadczenia z Abisynii Montanelli wielokrotnie opisywał te zwyczaje w sposób obrzydliwy. Opowiadał, jak „bardzo potrzebował wówczas młodej kobiety”, w wywiadzie telewizyjnym z 1972 r. nazwał ją „swoim małym, posłusznym zwierzęciem”, na oskarżenia o gwałt odpowiadając, że „w Abisynii tak właśnie robi się te rzeczy”.

Montanelli już nie żyje, nadal jednak uważa się go za wybitną postać. Międzynarodowy Instytut Prasy umieścił go na liście 50 osób najbardziej zasłużonych dla walki o wolność mediów. Ma też kilka pomników – m.in. w nazwanym jego imieniem miejskim parku w ścisłym centrum Mediolanu.

Jeszcze do niedawna pomnik dziennikarza nie wzbudzał kontrowersji ani nie przykuwał uwagi. Sama statua nie była dziełem sztuki, a Montanelli powoli odchodził w zapomnienie. Jednak dyskusja o rasistowskich kartach jego życiorysu wróciła w ostatnich kilkunastu dniach, kiedy na całym świecie zaczęto burzyć mur milczenia wokół niechlubnych historii wielu zasłużonych białych mężczyzn.

Antyrasistowskie protesty spod znaku #BlackLivesMatter przybrały różne formy, mają też wiele odmiennych konsekwencji. W niektórych miastach Stanów Zjednoczonych doprowadziły do zapowiedzi głębokich reform aparatu policyjnego, zmobilizowały do wyjścia na ulice setki tysięcy dotychczas niezaangażowanych w ten ruch młodych, zwłaszcza białych ludzi. Szybko przeniosły się też do Europy, ale na Starym Kontynencie ta społeczna mobilizacja ma zupełnie inny wydźwięk. W wielu miejscach nie napędzają jej żądania teraźniejszej zmiany czy lepszej, sprawiedliwszej przyszłości. Młodzi europejscy antyrasiści coraz odważniej domagają się rozliczenia z narodową przeszłością – nierzadko przemilczającą setki lat rasowych nierówności, brutalnych prześladowań i ekonomicznego wykorzystywania dawnych kolonii czy społeczności imigranckich.

W 1972 r. Montanelli co najwyżej szokował, nazywając swoją 12-letnią abisyńską niewolnicę zwierzęciem. Dziś zza grobu ryzykuje dużo więcej, bo miejsce we włoskiej historii najnowszej. 14 czerwca na jego mediolańskim pomniku włoscy aktywiści wypisali sprayem słowa „rasista” i „gwałciciel”, a figurę oblali czerwoną farbą. Nagranie z tego zdarzenia stało się jednym z najczęściej publikowanych we włoskich mediach społecznościowych. Działacze zaczęli się domagać usunięcia pomnika, przypominając o zaangażowaniu Montanellego w propagowanie faszyzmu i o jego rasizmie, demonstrowanym wiele dekad po wojnie. Rządzący od czterech lat mediolańskim ratuszem centrolewicowy polityk Giuseppe Sala odmówił zabrania pomnika z parku, argumentując, że „życie ludzkie powinno się oceniać w całości, a nie przez pryzmat pojedynczych wydarzeń”. Tymi słowami rozwścieczył jeszcze bardziej włoskich aktywistów, którzy zapowiedzieli kolejne ataki na pomnik. Na razie statua została umyta i otoczona specjalnym ochronnym rusztowaniem. Na ulicach Mediolanu pojawiły się za to plakaty przedstawiające pomnik z nałożoną na niego wielką prezerwatywą i podpisem „Ducex”, nawiązującym do fascynacji Montanellego Mussolinim.

Syn swojego miasta

Monument upamiętniający włoskiego dziennikarza wciąż stoi – w obronę wzięli go też radykalni prawicowcy, z kierującą ultrakonserwatywną partią Braci Włoskich Giorgią Meloni na czele. Puste miejsce pozostało natomiast po pomniku innej kontrowersyjnej postaci – Edwarda Colstona. Brytyjski kupiec i filantrop, ale także handlarz niewolników i otwarty rasista, miał pomnik w Bristolu, mieście, do którego ekonomicznego rozwoju walnie się przyczynił. Choć Colston żył i działał głównie w XVII w., dziś wzbudza nie mniejsze kontrowersje niż Montanelli. Późniejszą fortunę zbudował na handlu owocami, winem i przyprawami, ale krociowe zyski dało mu uczestnictwo w atlantyckim handlu niewolnikami z Afryki. Wprawdzie w Bristolu spędził głównie lata młodzieńcze, w późniejszym czasie prowadząc biznes niemal wyłącznie z posiadłości w Mortlake na obrzeżach Londynu, lecz o rodzinnym mieście nigdy nie zapomniał. Pożyczał pieniądze miejscowym spółkom, rozkręcał zakład przetwórstwa cukru przywożonego z Karaibów, przekazywał datki na rzecz lokalnych kościołów i inicjatyw charytatywnych – oczywiście dotyczących białych mieszkańców miasta.

Był popularny do tego stopnia, że już nieco ponad sto lat po jego śmierci na trwałe wpisano jego nazwisko w bristolski krajobraz. Jego imieniem nazywano ulice, place, szkoły, aż wreszcie w 1895 r. postawiono mu pomnik. Utrzymany w stylu art nouveau stał w samym centrum Bristolu przez 125 lat, przeżywszy co najwyżej kilka mniejszych aktów wandalizmu.

W ostatnich latach kontrowersje wokół statuy wybuchały nie tylko z powodu coraz szerszej wiedzy na temat roli Colstona w handlu niewolnikami, ale także przez umieszczoną na pomniku tablicę. Napis głosił, że mieszkańcy Bristolu stawiają go „jednemu z najwybitniejszych i pełnych cnót synów swojego miasta”. Ani słowem nie wspominano o fortunie zbitej na ludzkiej tragedii czy selektywnej naturze filantropii Colstona. Co ciekawe, jeszcze w 2014 r., kiedy lokalna gazeta „Bristol Post” zapytała w ankiecie czytelników, jaka przyszłość powinna czekać pomnik, aż 60% respondentów opowiedziało się za jego pozostawieniem w obecnym miejscu i formie. Później pojawiły się pomysły zmiany napisu na tablicy, tak aby odzwierciedlał on w pełni życiorys Colstona.

Do zmiany treści jednak nie doszło, bo na wspólny tekst nie zgodziła się rada miejska. Pierwszą propozycję, mocno umiarkowaną i w miarę neutralnie wspominającą o 84 tys. czarnoskórych kobiet i mężczyzn przehandlowanych przez Colstona, oprotestowali lokalni konserwatyści oraz przedstawiciele założonych przez niego i wciąż działających organizacji charytatywnych. Uwzględnienie handlu niewolnikami na pomniku było dla nich przejawem „rewizjonizmu” i „historycznego analfabetyzmu”. Wyszli więc z kontrpropozycją, w której na temat niewolnictwa ledwo się zająknięto w ostatnim zdaniu. Tę z kolei zawetował burmistrz miasta Marvin Rees, doprowadzając do sytuacji patowej.

Konflikt, jak to często bywa w takich sytuacjach, rozwiązał się sam, a raczej za sprawą społecznego zrywu. 7 czerwca w czasie jednego z brytyjskich protestów #BlackLives Matter antyrasistowscy aktywiści strącili posąg Colstona z piedestału, po czym przeturlali go po ulicy i zrzucili z nabrzeża. Ten czyn wywołał falę kontrowersji i sprzeciwu zarówno władz lokalnych, jak i konserwatywnego rządu w Londynie. Szefowa brytyjskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Priti Patel nazwała go „aktem czystego wandalizmu”, a Marvin Rees stwierdził, że sprawcy obalenia statuy Colstona „nie mieli pojęcia, co robią”. Ratusz zapowiedział, że pomnik zostanie wyciągnięty z wody, oczyszczony z napisów i wystawiony w jednym z miejskich muzeów. Policja zaś opublikowała niedawno fotografie 15 osób zaangażowanych w zrzucenie Colstona z cokołu – wszystkie są obecnie poszukiwane, zostaną oskarżone z urzędu o niszczenie własności publicznej o szczególnej wartości historycznej.

Dowód na zmienność postrzegania

Nie przeszkodziło to jednak innym przedstawicielom tego ruchu w podobnych działaniach publicznych, a wręcz ich zachęciło. Napis „rasista” pojawił się chociażby na cokole pomnika Winstona Churchilla w samym centrum Londynu, tuż obok budynku parlamentu. Oczywiście władze zinterpretowały to tak samo jak wydarzenia w Bristolu – jako akt wandalizmu. W obawie przed kolejnymi happeningami zabezpieczyły również inne monumenty w centrum stolicy, z pomnikiem Jerzego Waszyngtona i memoriałem ku czci ofiar I wojny światowej na czele – oba zostały okryte rusztowaniem maskującym.

Nie wszystkim to jednak wystarczyło. Bronić Churchilla i Waszyngtona, jednocześnie broniąc białej, a nawet wybielonej interpretacji brytyjskiej historii, przyszli pod parlament dwa tygodnie temu miejscowi prawicowi ekstremiści. Początkowo chcieli doprowadzić do konfrontacji z antyrasistami, ale kiedy marsz tych drugich został odwołany, zaczęli bić dziennikarzy i ścierać się z policją. Wielu miało na ubraniach neonazistowskie symbole, co w obliczu faktu, że z nazizmem walczył broniony rzekomo przez nich Churchill, pokazuje tylko, jak bardzo instrumentalizowane do osiągnięcia doraźnych celów politycznych mogą być historia i sposoby jej upamiętniania.

Nie wszędzie jednak władze publiczne chowają głowę w piasek, gdy przychodzi do konfrontowania się z przeszłością. W Belgii powstał olbrzymi ruch społeczny domagający się usunięcia wszystkich pomników i publicznych form upamiętnienia króla Leopolda II – petycję w tej sprawie podpisało już 80 tys. osób. Choć nieco zapomniany przez historię, ten brutalny władca zamienił obszar dzisiejszego Konga w prywatną – nawet nie państwową – posiadłość, budując monstrualną fortunę kosztem nawet 10 mln ofiar śmiertelnych nieludzkiego kolonializmu. W Antwerpii jego monument najpierw podpalono, potem oblano czerwoną farbą. To samo stało się ze statuą króla w Gandawie, a na pomniku w Brukseli zatknięto flagę Konga oraz banery z napisami „morderca” i „reparacje”. Władze Antwerpii same usunęły pomnik, zanim zrobili to demonstranci. Na razie zostanie przechowany w muzeum, ale na swoje stare miejsce raczej nie wróci.

Głośno mówi się też o zmianie belgijskich programów nauczania i ekspozycji w tamtejszych muzeach, tak aby Leopold II nie był już przedstawiany jako ambasador europejskiej cywilizacji i twórca kolonialnej potęgi, skoro przede wszystkim był brutalnym rasistą i systemowym mordercą.

Przez USA i Europę Zachodnią przetacza się dziś fala żądań nowej interpretacji historii – szerszej, innej niż europocentryczna i stawiająca w glorii dokonania białego człowieka. Wbrew krzykom prawicy nie ma w tym jednak nic rewizjonistycznego. Pomniki czy inne sposoby publicznego upamiętniania przeszłości nie są bowiem niczym innym jak jej zbiorowym wyobrażeniem, jednym z możliwych. Bo przeszłość nie istnieje – przeszłością jest to, co sami z niej uczynimy, pisze Jeffrey Olick, amerykański socjolog i jeden z wiodących przedstawicieli socjologii pamięci. Niszczenie pomników nie zawsze jest tylko czystym aktem wandalizmu. Jest dowodem na zmienność naszego postrzegania historii, co znajduje odbicie w sferze  publicznej. A do tworzenia tej ostatniej, również poprzez udział w interpretowaniu przeszłości, równy dostęp powinien mieć każdy człowiek.

Fot. Claudio Furlan/LaPresse/Sipa USA/East News

Wydanie: 2020, 27/2020

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy