Sto najdziwniejszych książek świata

Sto najdziwniejszych książek świata

Minęły cztery tygodnie prób w klasycznym trybie: godz. 10-14 i 18-21/22. Ale wiadomo, tekst musiał być gotowy wcześniej – „Leśni. Apokryf” na podstawie partyzanckich opowiadań Tadeusza Różewicza dla Teatru Polskiego we Wrocławiu. Od miesięcy czytam w kółko opowiadania partyzanckie, dramaty, wiersze Różewicza – świata poza nim nie widzę. Dlatego kiedy tekst się ustatecznił, osiadł w sobie na próbach i miałam pierwszy wolny dzień, zapuściłam zespół Pixies, zrobiłam kawę i pomyślałam: to będzie wspaniały, ciepły, leniwy dzień. Na zewnątrz, a może nawet w tzw. mieście? Wyświetliłam sobie w głowie mapkę i z przyjemnością odnotowałam punkty, w których właśnie rozpoczynali pracę albo jedli śniadanie moi przyjaciele.

O godz. 9 włączyłam telefon i od razu zadzwonił. „Niechcąco nacisnęłam – powiedział miły, kobiecy głos. – Ale może to i dobrze. Bo nie spytałam wcześniej, gdzie powiesić ekran. Zaraz ludzie się schodzą”. Troszkę się zdenerwowałam, ale niezbyt poważnie. Nie byłam w stanie połączyć z niczym wieszania ekranu ani schodzących się ludzi. W głowie partyzantka, na stole kawa, na zewnątrz trwa jakiś WF, dzieci skaczą w dal na boisku. I wtedy zerknęłam niechętnie na karteczki z datami przypięte do ściany. A tam napisane: „4 kwietnia, RAWICZ. 10.00”. Oraz tajemniczy dopisek: „Sto najdziwniejszych książek świata”. Rzuciłam więc nonszalancko do telefonu: „Jak szybko dojadę do Rawicza?”. Głos odpowiedział: „To blisko. Z Wrocławia w jakieś 40 minut”. Jednocześnie sobie przypomniałam: chodzi o wykład dla 70 osób. I warsztaty.

Wrzucam do torby 100 najdziwniejszych książek świata (na szczęście prawie wszystkie ciekawe książki są dziwne) i dzwonię do znajomych. No, myślę, teraz zapunktuje fakt, że to artyści. Niestety, w BWA trwa montaż wystawy, kolega pisarz średnio radzi sobie z kacem, w teatrach za godzinę ruszają próby. Wydzwaniam i wydzwaniam. Artyści to najbardziej zajęci ludzie w Polsce! W końcu serdeczny taksówkarz obiecuje zawieźć mnie za dwie stówy. Po szybkich obliczeniach uznaję, że zostanie mi jeszcze coś z honorarium. Zresztą ważniejsze, żeby nie dać plamy, być w RAWICZU!

O 10.03 wkroczyłam dumnie do biblioteki – blada i z włosem rozwianym, ale dźwigając 100 NAJDZIWNIEJSZYCH KSIĄŻEK ŚWIATA! A pan taksówkarz ruszył penetrować miasteczko. Bo to był naprawdę leniwy, ciepły dzień. I wszystko właśnie zaczynało kwitnąć.

Teraz trzeba było jeszcze coś powiedzieć, i to na tyle ciekawie, żeby wynagrodzić licealistom fakt, że nie całują się teraz nad rzeką, pijąc somersby i paląc e-szlugi o smaku arbuza. Zamiast tego siedzieli przede mną w olbrzymim i ciemnym, zabytkowym gmachu biblioteki. Rozłożyłam uważnie książki, piłam wodę, dawałam sobie dodatkowe minuty. Co właściwie wrzuciłam do torby? Jakie książki wydały mi się najdziwniejsze? Nie wzięłam ze sobą żadnych eksperymentów formalnych, żadnych wykręconych edytorsko książek, w których tekst układa się w kółko jak muszla ślimaka, czcionka ma dziwny krój i jest np. niebieska. Nie wzięłam palindromów w stylu in girum imus nocte et consumimur igni (wkoło idziemy nocą i trawi nas ogień). Tylko np. „Pierwsze wzruszenie” Nescio, zapomniany zbiór opowiadań. To książka, w której prawie nic się nie dzieje, nie ma zmyślnych splotów akcji, zagadek albo chociaż zwykłego cudzołóstwa. Obserwujemy grupę przyjaciół, jakieś drobne zdarzenia, skromne detale, które nie składają się na żaden większy obraz, lecz tworzą migotliwe ciągi, jak w życiu. Czasem coś się wybija, soczewka uwagi odnotuje to – i dalej. Po prostu mija czas, ludzie rozmawiają, spacerują, spotykają się w mieszkaniach. Nescio dobrze rozumiał, że nie trzeba spektakularnej, legendarnej akcji, wystarczy wstawić do pokoju dwoje ludzi. Sytuacja staje się wystarczająco trudna.

Po warsztatach dostałam różę i udałam się do sekretariatu, gdzie w księdze pamiątkowej złożyłam nonszalancki wpis w stylu „Kocham Kalisz”. Przed biblioteką czekał taksówkarz – w pełnej gotowości. Z miejsca wręczył mi wizytówkę, na której nabazgrał długopisem numer swojej taksówki, i powiedział poważnie: „W razie gdyby był potrzebny ktoś do zadań specjalnych”. Musiałam przyznać mu rację: miałam szczęście. Jechał szybko, rzeczowo i do celu. Mówił dokładnie tyle, ile trzeba. A samochód miał idealnie zrównoważony zapaszek, który emanował dyskretnie z przechodzonej nieco choinki dyndającej pod lusterkiem. „Teraz, kiedy pani uśmiech jest już inny, mogę opowiedzieć pani o konfiturach”, zrobił nawiedzoną, psotliwą minę kołcza. I, szczerze mówiąc, pasowało mi to doskonale.

Pola między Rawiczem a Wrocławiem miały kolor piłki tenisowej. Postanowiłam nie włączać jeszcze telefonu. A pan taksówkarz słowo po słowie prowadził mnie najpierw przez targowiska pełne tanich owoców w ilościach hurtowych, potem przez kuchnie, aż do piwnic, gdzie gromadzili z żoną słoiki pełne słodkich smażonych moreli. Co za odlot! Chyba trafiłam na sto pierwszą najdziwniejszą książkę świata. Czas stanął w miejscu. Jechaliśmy.

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy