Sto lat przeciw głupocie

Sto lat przeciw głupocie

Raczej idzie wszystko ku dobremu mimo bezmiaru głupoty, z którą trzeba będzie sobie poradzić

Prof. dr hab. Władysław Markiewicz (ur. 1920) – jeden z najwybitniejszych polskich socjologów, członek rzeczywisty Polskiej Akademii Nauk, jej długoletni wiceprezes, wieloletni dyrektor Instytutu Zachodniego, pierwszy współprzewodniczący Polsko-Niemieckiej Komisji Podręcznikowej. Więzień KZ Mauthausen-Gusen, żołnierz armii gen. Władysława Andersa.

(…) Czy położenie Polski jest przekleństwem? Czy to może jest atut?
– Sądzę, że nie ma narodu, który mógłby jednoznacznie powiedzieć o swoim położeniu geograficznym, że jest przekleństwem. Ale też nie ma takiego narodu, który mógłby uznać swoje terytorium rodzime jako idealne. Czynnik geograficzny działa, jak wiadomo, ambiwalentnie. W zależności od tego, jaką się prowadzi politykę, jaką się przyjmuje rację stanu. Weźmy Finlandię. To jest klasyczny przykład narodu, który ma położenie fatalne. Przez całe wieki był ciągle skleszczony między Rosją i Szwecją, kiedyś państwem ogromnie zaborczym. A jednak potrafił w ciągu dziejów wypracować sobie taką rację stanu, dzięki której stała się Finlandia nawet często przykładem dla reszty świata. Potrafi współdziałać z sąsiadami, znakomicie to robi. Podobno także za cenę daleko idących ustępstw. Długoletni prezydent Kekkonen był, jak mówią, agentem radzieckiej NKWD. A teraz wyobraźcie sobie Finlandię, która wprowOKadza lustrację! Lustracja jest ewidentnym przykładem pomieszania pojęć w sferze kultury politycznej. Przecież Okrągły Stół był spotkaniem dwóch stron: rządzącej i opozycyjnej. Uznano to za osiągnięcie kulturowo-polityczne o olbrzymich wymiarach i skutkach wręcz nieprawdopodobnych, nawet dla Europy i świata. Tak twierdzili przywódcy Solidarności, po czym obejmując władzę, wprowadzili zasadę lustracji. Bez sensu przy roli Okrągłego Stołu. Okrągły Stół polegał wszak na tym, że obie strony ustąpiły z czegoś i na coś się wzajemnie zgodziły. I dzięki temu powstał projekt ustanowienia rządów niesocjalistycznych, pochodzących z powszechnych wyborów, w socjalistycznym nadal państwie.
Znaleziono jakąś wspólną rację stanu.
– Właśnie tak. Po czym zaczyna się stosowanie polityki opartej na zasadzie sformułowanej przez redaktorkę z „Gazety Wyborczej”, że „wam mniej wolno”.
To się zaczęło, jak wspominaliśmy, od tezy Turowicza w „Tygodniku Powszechnym”, w artykule na pierwszej stronie, o braku legitymizacji moralnej.
– Elementarnej logiki w tym wszystkim brakuje. Bo Okrągły Stół zrobiono z tymi „wrażymi komunistami”. Po czym po Okrągłym Stole trzeba ich lustrować…
Nie ma logiki, to może są interesy?
– …a potem się zaczęli wzajemnie lustrować. I wyszło na to, że całą tę rzeczywistość ukształtowała bezpieka.
Pan przywiązuje dużą wagę do obecności czynnika racjonalnego w polityce. Jego niedostatek uważa pan za jedną z ułomności Polski. Czy polskie elity wyprzedzają społeczeństwo (to jest właściwie teza „Gazety Wyborczej”), czy też jest odwrotnie: społeczeństwo jest bardziej racjonalne od elit? Nie daje się wciągnąć w szaleństwa i ma znakomite zdolności adaptacyjne. To jest w gruncie rzeczy teza Jana Szczepańskiego.
– Moim zdaniem, i jedno, i drugie ma miejsce w procesie historycznym. Często elity nadmiernie nawet wyprzedzają sposób myślenia i namawiają do określonego działania tzw. masy, a często wloką się, beznadziejnie wloką się z tyłu za poczuciem rzeczywistości, którą reprezentują akurat masy. Wydarzenia są tutaj absolutnie, nawet w tym samym czasie, wymienne. Przykładem jest Okrągły Stół.
Może dlatego to się udało, że nikt z jego uczestników, przynajmniej początkowo, nie wierzył w sukces.
– U niektórych to było podyktowane rozpaczą. Nie było wiadomo, co zrobić, więc zróbmy Okrągły Stół.
A nie sądzi pan, że Okrągły Stół był przypadkiem? Ze względu na konstelację kadrową? Że gdyby nie Jaruzelski i kilku jego ludzi, nie byłoby Okrągłego Stołu?
– Jest to możliwe. Przypuszczam, że „zaraził się” tym Kiszczak. I całe szczęście. Oczywiście nigdy go nikt nie ogłosi wielkim herosem w historii, ale moim zdaniem, rola tego człowieka jest dużo ważniejsza, niż to się chce uznać. Tych dwóch: Jaruzelskiego i Kiszczaka.
Czyli polityk z szefem tajnej policji? Wojskowy z policjantem, też zresztą wojskowym.
– Oczywiście to był przypadek.
Z pełnym przekonaniem uważamy, że jest to z punktu widzenia kultury politycznej największe wydarzenie Polski od czasu odzyskania niepodległości.
– Tak, tak. Ja jestem absolutnie tego samego zdania. Jest to wydarzenie zdumiewające. Do niego trzeba by odnosić wszystkie aktualne działania, przyrównywać, jak się one mają do Okrągłego Stołu.
No właśnie, w sposób niszczący. Większość z tych, którzy dzisiaj rządzą, zakwestionowała Okrągły Stół. Od prezydenta począwszy. SLD też właściwie zakwestionował. Nie bronił, podlizywał się drugiej stronie, zamiast uważać się za równorzędnych partnerów.
– Podstawowy błąd Kwaśniewskiego polega na tym, że mówił wprost, iż dla niego jest najważniejsze uznanie Solidarności, bo to ona wygrała. Ale wygrała dzięki Okrągłemu Stołowi. Pamiętam swoją rozmowę z Bronkiem Geremkiem, gdy miał wyjechać na stypendium do Stanów Zjednoczonych. Rozmawialiśmy o jego wyjeździe, ale też o zupełnie innych sprawach, o tym, co będzie z tym krajem. Mówiłem wtedy tak: wasza opozycyjna działalność do niczego nie doprowadzi, bo nie macie siły. Wojsko, policja, służby itd. są w łapach rządzących. To znaczy, że możliwość zmiany systemu w Polsce jest tylko jedna: że dogadają się obie strony, że w samej partii znajdą się siły, które spowodują odejście od dotychczasowych metod, a wy wtedy ze swoimi propozycjami możecie znaleźć w nich partnera. On jednak twierdził, że sama opozycja spowoduje sytuację, iż system padnie. Ale chyba to ja miałem rację.
Ja wtedy (P.K.), mniej więcej w tym samym czasie, spotykałem się z Giedroyciem w Paryżu, w kawiarni Leube. Rozmawialiśmy raz w tygodniu. Twierdził, że istnienie i ekspansja Solidarności doprowadzi nieuchronnie do interwencji rosyjskiej. Konsekwencją tego będzie powstanie warszawskie w skali ogólnopolskiej, co będzie oznaczało upadek ZSRR. Taka to była strategia. Odpowiedziałem, że koszty tego byłyby straszne i że w związku z tym to mnie nie interesuje.
– Miałeś rację. Zbierać by już nie było co. To byłby Afganistan w centrum Europy. (…)
Politycznym realistą był Stefan Wyszyński mający wielkie wyczucie racji stanu, później Józef Glemp, no i katoliccy intelektualiści ze Stanisławem Stommą na czele.
– Wyszyński niewątpliwie, Glempa też trzeba docenić jako mądrego człowieka, a z katolickich intelektualistów wzorcowym jest dla mnie Stomma. Kościół, gdy idzie o pracę organiczną, dokonał olbrzymiej pracy, zwłaszcza na ziemiach zachodnich.
O jakich autorach piszących o polityce, o filozofii politycznej może pan powiedzieć: ja podobnie myślę.
– Mam takich swoich wręcz ulubieńców. Na pierwszym miejscu przedstawiłbym z „Przeglądu” Bronisława Łagowskiego. Bardzo wysoko sobie cenię Andrzeja Romanowskiego. Bardzo cenię również z „Przeglądu” Jana Widackiego. Przede wszystkim postawiłbym jednak Andrzeja Walickiego. Bardzo wysoko cenię Modzelewskiego. Cenię Tadeusza Kowalika i Wnuka-Lipińskiego, niestety, już nieżyjących. Cenię niezwykle Andrzeja Werblana, piszącego pod pseudonimami. Rozumiem się wyjątkowo dobrze z Jerzym Wiatrem. Cenię Jerzego Jedlickiego i Jerzego Szackiego. Grono podobnie myślących jest dużo obszerniejsze. Jeśli idzie o typowych publicystów, to bliski mi jest zwłaszcza w sprawach kultury niemieckiej i w ogóle problematyki niemieckiej Adam Krzemiński. Oczywiście Ludwik Stomma i Daniel Passent należą do moich szczególnie ulubionych autorów. Nie znajduję niczego, w czym bym się z nimi nie zgadzał. Podoba mi się mimo wszystko Tomasz Lis. Do najlepszych komentatorów politycznych w Polsce zaliczyłbym naczelnego „Przeglądu” Jerzego Domańskiego.
Jedną z podstaw polskiej racji stanu po 1945 r. było niedopuszczenie do sytuacji, w której społeczeństwo zostałoby narażone na tak skrajne niebezpieczeństwa jak w przypadku np. powstania warszawskiego i bezsensownie ginęło.
To nie było konsekwentne, bo było przecież strzelanie do ludzi i były ofiary. Sądzimy jednak, że bardziej w wyniku poczucia bezradności władzy i jej strachu niż przyjęcia terroru jako ustrojowej metody „rozwiązywania” problemów, jak to jest w dyktaturze. W systemie autorytarnym tego typu przemoc jest raczej przypadkowa.
– Ja m.in. wysoko cenię Stanisława Kanię za to, że nie dopuścił, żeby władza strzelała do robotników. I rzeczywiście dotrzymał słowa.
Nie wiemy, na ile to jest jego zasługa. Wtedy już nie można było strzelać do robotników.
– Co to znaczy nie można było?
W momencie, kiedy ujawnione zostały postulaty gdańskie, tzn. kiedy okazało się, że nie ma tam nic burzącego, co najwyżej mało rozumnego i zupełnie nierealistycznego, nie było żadnego pretekstu, który by mógł posłużyć za alibi dla rozwiązania siłowego. Z tego punktu widzenia cenić należy Gierka. W kolejnej ekipie także nie było ludzi, którzy by się zdecydowali na tak drastyczny krok. Władza dobrze wiedziała, że tak już nie można. A Kania wyglądał na dość bezwolnego, jego wydarzenia niosły.
– Ale potem przyszedł stan wojenny.
Stan wojenny to było ratowanie przed kłopotem. Sam pan o tym mówił. To nie był akt terroru wobec społeczeństwa, władza nie miała zamiaru strzelać.
– No tak.
Czy nie sądzi pan, że Polska od 20 lat ma trzy bardzo podobne problemy: problem jakości polityków, mamy bardzo nędzną klasę polityczną. Problem jakości mediów – mamy byle jakie media o wielkiej sile oddziaływania. I problem jakości nie tyle Kościoła, co hierarchii kościelnej. Ludzie Kościoła nie odbiegają poziomem od większości polityków czy dziennikarzy. To są trzy wielkie instytucje mające wpływ na ludzkie myślenie.
– Ja się obawiam, że to jest zjawisko nie tylko polskie, ale ogólnoświatowe. Nie ma dzisiaj, jeśli idzie o jakość przywódców, jak się rozejrzeć po świecie w sferze naszego najbliższego zainteresowania, niczego lepszego. Nie wiem, co sądzić o przywódcach w wielu krajach azjatyckich, zwłaszcza w Chinach, Japonii, czy południowoamerykańskich. Na przykład Lula, były prezydent brazylijski, wygląda świetnie. A nieżyjący już Wenezuelczyk Hugo Chávez? Nie mam absolutnie orientacji, co o nich sądzić. Natomiast w sferze nam bliskiej widzę głęboki kryzys przywództwa politycznego w Europie. Wszyscy się z tym zgadzają. W Anglii nie ma odpowiednika dla Blaira, który znowu takim wielkim politykiem nie był, w porównaniu, dajmy na to, z Churchillem czy nawet z Attlee. Więc jesteśmy w tej samej sytuacji. Być może niektórzy są za młodzi, może z nich coś jeszcze wyrośnie, niczego bym nie przesądzał.
Podglebiem przywódców politycznych jest kultura polityczna. Oczywiście, może się pojawić ktoś niezwykły, ale raczej jest mała szansa, żeby z tej kultury politycznej wyrósł przywódca o szerszych horyzontach.
– Tym bym się nawet specjalnie nie martwił, choć oczywiście pod adresem wielu tzw. przywódców politycznych zgłosiłbym uwagę o większą samodzielność myślenia, większą giętkość myślenia.
Giętcy to oni są.
– Giętkość w sensie niezależności myślenia. Właśnie z tą giętkością myślenia jest chyba nie najlepiej. Na przykład premierowi (Tuskowi – przyp. red.) można by postawić parę zarzutów dotyczących działań niezbyt rozumnych. Afera z hazardem? W porządnym państwie robić aferę ogólnopaństwową, wszystkich angażując w sprawach gier hazardowych? Na miły Bóg! Albo obsadzać Ministerstwo Sprawiedliwości społeczno-kulturowym zacofańcem nazywanym prawem kaduka konserwatystą, mając do dyspozycji dwóch sprawdzonych, świetnych kandydatów?
Mamy większe pretensje do Donalda Tuska jako premiera. W kraju, w którym ludzie nie mogą dostać się do lekarza i w którym nie ma futbolu, buduje się stadiony. Z rozmów dwóch pijanych ludzi o interesach też zrobiono wielką aferę polityczną.
– Prawie wszystkie komisje sejmowe były zwoływane nie wiadomo po co. Wracając do przywództwa. Druga sprawa to jakość mediów. Też właściwie zjawisko ogólnoświatowe. Do niedawna w obiegu publicznym ogólnoświatowym były nazwiska pewnych ludzi, np. Oriana Fallaci, jedyna, która się zorientowała, że Wałęsa to prymityw. Miała odwagę i powiedziała to. Tego typu wielkości publicystycznych w skali światowej też już nie ma. Trudno więc mieć pretensje do naszych, że nie dorastają do poziomu. Chociaż mamy też – jak o tym wspomniałem – niezłych dziennikarzy, publicystów, reportażystów.
A Kościół? Czy tu się da też porównać do innych państw?
– To jest niestety żałosna historia. Obawiam się, że jest to głównie polski problem wynikający po prostu z zacofania cywilizacyjnego Polski. Ciśnienie religii ludowej na hierarchów jest olbrzymie i oni muszą się temu podporządkować. Ta widowiskowość kretyńska, bezsensowna, przypomnijmy sobie pogrzeb pary prezydenckiej. Zupełnie nie ten wiek. Czyj to był pogrzeb właściwie? Raczej bym się spodziewał, że odbywa się pochówek jakiegoś świętego.
Mówi pan o ciśnieniu religijności ludowej na Kościół. To jest zwalnianie Kościoła z odpowiedzialności. Seminaria, które kształcą właśnie takich księży, nie odczuwają ciśnienia religijności ludowej. Wyszyński, który świadomie, a może też z pełną wiarą, posługiwał się religijnością ludową, jednak trzymał to towarzystwo za twarz. Bobrowski mówił, że wady czy złe cechy, minusy Polski obecnej są zarazem jej rezerwami. Jakie mamy rezerwy?
– Prawdopodobnie to, co Bobrowski miał na myśli, należy po prostu do procesu historycznego. Tu się sprawdzają stare prawa dialektyki. Wraz z rozwojem pojawiają się i pozytywne, i negatywne objawy rzeczywistości. Sądzę, że są jakieś, przy wszystkich wadach społecznych, rezerwy pozytywne, które możemy przed światem prezentować.
Czymś, co nas jako Polaków charakteryzuje pozytywnie w porównaniu z innymi nacjami, jest zdolność improwizacji. To znaczy skłonność do myślenia i działania nietypowego czy nieustrukturyzowanego z góry, podejmowanie działań czy wymyślanie koncepcji dość nieoczekiwanych, ale sensownych i – jak się okazuje później – twórczych. Taki kapitalny przykład z zimy stulecia w RFN: śnieg nieoczekiwany jak na warunki Niemiec i oczywiście wtedy wiatry wyczyniają przeróżne cuda na autostradach. Autostrada Monachium-Koblencja czy Stuttgart zasypana tylko z jednej strony, druga strona funkcjonuje normalnie. Samochody jadą tylko w jednym kierunku. Jacyś głupi Polacy też tam się znaleźli, tylko potrzebowali jechać w drugą stronę. I co zrobili? Rozmontowali bariery i stworzyli tym z zasypanej części możliwość jazdy stroną niezasypaną, która stała się w ten sposób dwustronna. Po wszystkim wytoczono Polakom proces sądowy, bo było to ewidentne przestępstwo. Reakcja opinii publicznej w RFN? Potępienie pomysłu, żeby ich stawiać przed sądem zamiast ich odznaczyć, wynagrodzić, wyróżnić. I pokazać te zachowania jako specyficznie polski sposób podejścia do kłopotów.
Coś takiego w nas jest. Historycznie to się potwierdza. Na przykład polska zdolność organizowania życia w podziemiu. Potrafiliśmy w czasie okupacji stworzyć – czasem przesadzamy z rozmiarami – wojsko, oświatę. Zakres nie był taki szeroki, jak się często pokazuje, ale było podziemne państwo. Niemcy uchodzący za geniuszów organizacyjnych są niezdolni, aby coś takiego stworzyć. Rzadko kiedy odwołujemy się do polskiej zdolności improwizacji, a powinniśmy to robić systematycznie, bo jest w tym jakiś przejaw geniuszu narodowego. Albo słynny polski słomiany ogień – zdolność do jednoczenia się w przypadkach nieszczęść. A kiedy ludzie mają się jednoczyć najbardziej? Właśnie w okresie nieszczęść. Czyli jest to skłonność chwalebna, godna popierania.
Czy można powiedzieć, że cechą mocną Polaków, która może być dobrą lub złą, jest umiejętność działania w szarej strefie? Nie tylko gospodarczej, ale politycznej, prawnej itd.? Tutaj wracamy do związku naród – państwo.
– No tak, właśnie to. (…)
Czego pan się w życiu obawia? Czego nie lubi najbardziej, a zarazem uważa za groźne?
– Nie bardzo mógłbym wskazać na coś takiego. Oczywiście mam absolutny wstręt do przemocy fizycznej. Do 93. roku życia nikogo nie uderzyłem, poza braćmi oczywiście, nigdy nie brałem udziału w bójce. Byłem oczywiście przedmiotem przemocy, ale też na szczęście nigdy nie byłem katowany ani torturowany. Przy więźniarskim, obozowym życiorysie tego jednego mi życie oszczędziło. Jeśli się czegoś boję, to tego, że ktoś miałby wobec mnie zastosować przemoc.
Jakie miałby pan przesłanie dla wnuków? Przewidywania, prognozy?
– Ja przecież teraz, ze względu na mój wiek, należę już do piątego pokolenia. Czas pierwszego to była Polska międzywojenna, drugie to wojna, bardzo skrócone pokolenie, gdzieś o ok. 10 lat, potem już Polska Ludowa. Mam dzieci, syna, córkę, już w tej chwili dojrzałych, nawet przejrzałych, mam ich dzieci, czyli wnuków, już w pełni samodzielnych. I kolejne rodzące się obecnie pokolenie prawnuków. Patrzę, czym one się między sobą różnią. W pewnych sprawach widzę, że żadnej różnicy nie ma. Np. w świadomościowych. Tu najłatwiej mi szukać porównań z synem. Nawet tego samego typu zainteresowania intelektualne. U niego także zainteresowanie historią, czysto amatorskie, zwłaszcza najnowszą. Robi to w sposób umiejętny, kompetentny. W sensie politycznym nigdy nie kształtowałem swoich dzieci. Włodek wstąpił do partii nie pytając mnie, Hanka nigdy, za Boga by do partii nie wstąpiła. Ale jednocześnie jest absolutnie lewicowych przekonań, i to bez mojego oddziaływania. Zdecydowanie, gruntownie, pryncypialnie po stronie lewicy się zawsze opowiadała i tak pozostało. Widzę po wnuku, że lewicowe przekonania też odziedziczył po ojcu, jak wiem nieindoktrynowany przez niego. Podobnie zresztą wnuczka jest lewicowych przekonań. Nigdy nie wywieraliśmy nacisku, jeśli idzie o sprawy religijne. Same dzieci odstępowały od religii i są niewierzące. Wszystkie dzieci. Powtarzam, przy tym spojrzeniu wielopokoleniowym nie widzę często żadnych różnic w postawach następnych dużo młodszych ode mnie pokoleń. A z drugiej strony jest coś, co ich absolutnie ode mnie i od moich ideałów różni. Przede wszystkim chyba pojęcie patriotyzmu. Dla mnie patriotyzm to była religia, swoisty kult. Kochać Polskę – można było to powiedzieć przy każdej okazji i nie wstydzić się tego. Wręcz przeciwnie. Dla obecnych młodszych pokoleń coś takiego powiedzieć „ja kocham Polskę” – zdaje się dziwactwem, jeśli nawet nie czymś podejrzanym. Stąd często jako stary człowiek jestem indagowany i pytany o to, czy uważam jako patriota, że tego patetyzmu jest dzisiaj wśród młodego pokolenia za mało? Trudno mi na to odpowiedzieć.
A czy nie ma pan wrażenia, że jest odwrotnie i że to jest pana sukces? To, co dla pana było rodzajem wysiłku i wymagało nie tylko deklaracji werbalnej, ale też czynu, dla nich jest oczywistością.
– Ja to przyjmuję pozytywnie. Ja się z tą postawą zgadzam. Nigdy bym nie powiedział, że mniej uczucia patriotycznego jest w córce, synu czy wnuku niż było we mnie. Chociaż to moje pokolenie jest na pewno pokoleniem specyficznym, bo wychowane w Polsce niepodległej po 120 latach niewoli. Ja młode pokolenie przyjmuję z dużą sympatią i otwartością. Lubię tych młodych. Nie tylko syna czy córkę, ale ich rówieśników czy prawie rówieśników. Byłbym za upowszechnieniem tego typu postaw. Żeby nie indagować młodych w sprawie patriotyzmu. Po co? Po co to potrzebne?
Dostrzegam zasadniczą różnicę w sposobie pojmowania patriotyzmu przeze mnie, moje pokolenie i obecne, ale wcale nie uważam, że to przemawia na ich niekorzyść. Jako rzecznik pracy organicznej patrzę na to z wielką sympatią. Dlatego mnie do wściekłości doprowadzają te wszystkie historie z Muzeum Powstania Warszawskiego, bo to jest regres.
To jest opis sytuacji, a nie prognoza. Pan nie odpowiedział na pytanie.
– Czego się spodziewać – to jest podstawowa sprawa – po tej nowej, młodej generacji? Mnie się wydaje, że jednak duch rozpatrywania przyszłości Polski z punktu widzenia racji stanu zwycięży dzięki temu młodemu pokoleniu. Że ono będzie miało więcej zrozumienia dla samego sensu pojęć: racja stanu, interes państwa, interes społeczny, niż mieliśmy my. To raczej idzie ku dobremu, tak mi się wydaje.
Musimy się tego od pana uczyć. Jest pan nietypowy. Ludzie w pańskim wieku, a także młodsi, na ogół są rozgoryczeni. Choćby z powodów biologicznych. Ich świat się skończył, ich młodość się skończyła, wszystko jest do d…, mówiąc innymi słowy. A pan jest pogodnym człowiekiem, jeśli idzie o przyszłość. Pan jest optymistą, wierzy w ludzi i w historię.
– Uważam, że raczej idzie wszystko ku dobremu mimo bezmiaru głupoty, z którą jednak trzeba będzie sobie poradzić.
Wierzy pan w postęp w historii politycznej? Czy my się czegoś uczymy? Czy w ostatnich 25 latach widzi pan jakiś proces, który przynosiłby nadzieję? Czy jest postęp w kulturze politycznej?
– Wydaje mi się, że jednak jest. To państwo – bałaganiarskie, nieprzejrzyste, chaotyczne, jednak jest państwem dobrym. Jest to państwo porządne. I ja się w tym państwie dobrze czuję. Nieźle się czułem, nawet przejściowo bardzo dobrze się czułem, w Polsce Ludowej. Już byłem na tyle doświadczony przed II wojną światową, że Polski międzywojennej nie aprobowałem bezkrytycznie. Choć byłem oczywiście tej mojej ojczyźnie bez reszty oddany. Ale wydaje mi się, że obecna Polska jest najlepsza z tych przeze mnie przeżytych. Mimo wszystko.

Tytuł skróty i ilustracje pochodzą od redakcji

Fragmenty z książki Władysława Markiewicza Sto lat przeciw głupocie. Rozmowa z przyjaciółmi Pawłem Kozłowskim i Jerzym Słabickim, Universitas, Kraków 2016

Wydanie: 2016, 27/2016

Kategorie: Wywiady

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy