Strach dzikiego lustratora

Strach dzikiego lustratora

W obliczu szykujących się procesów red. Wildstein twierdzi, że nie miał nic wspólnego z… ujawnieniem „listy Wildsteina”

Srogi zawód sprawił szermierz lustracji, red. Bronisław Wildstein. Oto gdy zaczęły się pierwsze sądowe pojedynki z osobami, które poczuły się skrzywdzone w wyniku opublikowania „listy Wildsteina”, redaktor oświadczył, że w żaden sposób nie publikował tej listy ani też nie miał nic wspólnego z umieszczeniem jej w internecie.
Czyli to jakiś niezrozumiały przypadek, iż szarga się jego zacne nazwisko, bezpodstawnie wiążąc je z ujawnieniem listy.
Nie sposób nie zauważyć, że wcześniej, nim red. Wildsteinowi zajrzało w oczy widmo procesów, nie odżegnywał się bynajmniej od odpowiedzialności za upublicznienie listy. Chętnie występował w roli pierwszego sprawiedliwego, który wreszcie zapoczątkował w Polsce prawdziwą lustrację, ba, nawet polemizował z prof. Markiem Chodakiewiczem, walcząc z nim o prymat w ujawnieniu listy, gdy profesor oświadczył, że już w listopadzie 2004 r. wyniósł ją z Instytutu Pamięci Narodowej.
Wtedy red. Wildstein nie dał sobie odebrać palmy pierwszeństwa – i słusznie, bo przecież lista przyniosła mu sławę, to dzięki niej z dziennikarza nieprzesadnie znanego stał się autorytetem z „Wprost”, wszędzie zapraszanym i wypowiadającym się na każdy temat. Wówczas więc głosił, wzorem Zagłoby: Jam ci to, nie chwaląc się, sprawił. A teraz, jak widać, dudy w miech.

Wiekopomne dzieło

Red. Wildstein grzeszy dziś zbytnią skromnością i bezpodstawnie pomniejsza swą rolę, która znalazła już miejsce w polskich dziejach. Encyklopedie papierowe uwzględnią to później, ale internetowa wikipedia pisze jednoznacznie: „Lista Wildsteina” – nazwa nadana spisowi imion, nazwisk i sygnatur, będącym indeksem katalogowym archiwalnych zasobów akt IPN, po jego wyniesieniu na zewnątrz przez Bronisława Wildsteina i rozpowszechnieniu w środowisku mediów, a potem upublicznieniu w Internecie. Wydarzenie to, umotywowane przez Wildsteina koniecznością odblokowania lustracji wywołało wielki wstrząs społeczny i wrzawę medialną”.
Także Krzysztof Wyszkowski, swoisty autorytet lustracyjny, stwierdza krótko: – Bronisław Wildstein udostępnił jawny indeks zasobów IPN.
Co do jawności, to można powątpiewać, bo przed akcją red. Wildsteina praktycznie nikt nie wiedział, jakie nazwiska są na liście; natomiast jeśli chodzi o udostępnienie, sprawa jest oczywista: to zasługa red. Wildsteina i naprawdę nie należy dziś zmieniać zdania i wypierać się swych oczywistych dokonań…

Na jednej liście

Bądźmy jednak wyrozumiali dla ludzkich małości, nie każdy umie i chce ponosić konsekwencje swych czynów. Postawa red. Wildsteina, choć wprawdzie niezbyt bohaterska, jest bowiem dość racjonalna (choćby w aspekcie finansowym).
W procesie wytoczonym red. Wildsteinowi i IPN, legnicki radny Ryszard Kość domaga się zadośćuczynienia za naruszenie dóbr osobistych i utratę zaufania, jakich doznał, gdy wszyscy mogli przeczytać jego nazwisko na liście. Wyzywano go od agentów i Jamesów Bondów, tymczasem po postępowaniu wyjaśniającym przeprowadzonym przez IPN okazało się, że chodziło o zupełnie innego Ryszarda Kościa… Radny nie jest pazerny, domaga się przeprosin i wpłacenia 10 tys. zł na cele charytatywne, ale 10 tys. piechotą nie chodzi, a poza tym nie każdy jest tak powściągliwy w swych roszczeniach.
Doradca podatkowy Tomasz Nosal w innym procesie żąda już 120 tys. zł odszkodowania i precyzyjnie wylicza swoje straty, spowodowane m.in. utratą 10 klientów. Sąd być może tyle nie zasądzi, bo Nosal nie zaprzecza, że rozmawiał z esbekami, aczkolwiek twierdzi, iż nigdy nie współpracował. Ale za nimi idą inni pokrzywdzeni – i będzie ich wielu, bo mogły doznać uszczerbku dobra osobiste setek osób, których nazwiska znalazły się na liście i zostały upublicznione, choć nie współpracowały one z SB.
Jedni, jak prof. Wiesław Chrzanowski, są w stanie skutecznie bronić się osobiście. Mniej znanym, jak np. wójtowi gminy Zaleszany, którego ustąpienia zażądano, gdy znaleziono jego personalia na liście, zostaje walka w IPN o swoiste „świadectwo moralności”, mogące wykazać, że to przypadkowy zbieg imienia i nazwiska. O cześć innych, jak choćby Aleksandra Kamińskiego, mogą upomnieć się bliscy i prof. Andrzej Zoll, który oświadczył, iż rezultatem nieodpowiedzialnego działania dziennikarskiego była obraza pamięci jednego z bohaterów polskiego państwa podziemnego. Jak stwierdził ówczesny rzecznik praw obywatelskich: – Upublicznienie przez przedstawiciela czwartej władzy określonych materiałów IPN musi budzić zasadniczy sprzeciw. Nie mam żadnych wątpliwości, że skoro na jednej liście znajdują się nazwiska funkcjonariuszy i współpracowników aparatu przemocy totalitarnego państwa obok ofiar tego systemu, rozpowszechnianie i upublicznianie takiej listy jest niedopuszczalne.

Niech udowodni

Red. Konstanty Gebert uznał, że Bronisław Wildstein za swój czyn będzie się smażyć w piekle. Z pewnością wielu pokrzywdzonych pragnie, by trafił tam nieco uboższy.
W obliczu szykujących się pozwów trudno wymagać od red. Wildsteina by przesadzał z odwagą cywilną i brał odpowiedzialność za skutki własnych działań dziennikarskich. Zrozumiałe więc, że wraz ze swym przedstawicielem mec. Maciejem Łuczakiem, szukał sposobu uniknięcia odpowiedzialności. Pomysł, by po prostu oświadczyć: „To nie ja”, jest genialny w swojej prostocie. A niech mi dowiodą, że kłamię, że to właśnie ja skopiowałem listę z IPN-owskiego komputera i puściłem ją do internetu. Powodzenia!
Rzeczywiście, bardzo trudno będzie to udowodnić. Dlatego warto zaproponować pewną zmianę procedury – skoro to osoby umieszczone na „liście Wildsteina” muszą udowadniać, że nie były agentami, może więc i red. Wildstein dowiedzie, że to nie on ujawnił listę.

 

Wydanie: 06/2006, 2006

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy