Na straganie w dzień zarazy

Na straganie w dzień zarazy

Giełdy hurtowe działają bez zmian, ale z targowiskami jest różnie

Giełda Olimpia. W niedziele niehandlowe to tutaj jest towarowe centrum stolicy. Przyjeżdżają setki sprzedawców, nawet z odległych miejscowości. I przychodzą tysiące warszawiaków. Wielu po to, by kupić żywność po najniższych cenach. Bywa, że pod koniec dnia sprzedający rozdają produkty za darmo. I nikt nie wstydzi się brać. Często są to artykuły o krótkim terminie ważności, bywa, że dzień czy kilka dni po terminie, ale kupujący są przekonani, że im nie zaszkodzą. Zresztą nigdy nie było słychać o masowych zatruciach wśród klientów Olimpii.

W czwartą niedzielę marca główna brama zamknięta. Ogłoszenie informuje, że z powodu koronawirusa i decyzji prezesa Rady Ministrów, chociaż premier takiej decyzji nie podjął. O godz. 8 w każdą niedzielę na giełdę zaczynają napływać klienci. Teraz za ogrodzeniem pustki. Przed bramą tylko jedno stoisko. Ogórki, melony, pory, mandarynki, rzodkiewki, ananasy, sałaty, winogrona, pomidory… Trzech sprzedających, dwoje kupujących, sześcioro funkcjonariuszy straży miejskiej. Trochę to zabawne, kiedy strażnicy miejscy pojawiają się w takiej sile, by poskromić sprzedawców warzyw i owoców. Bo ziemia jest miejska.

A niech się zmarnuje!

Sprzedający zdenerwowani. Kupujący skoncentrowani na towarach, ale uważają, by zachować przepisową odległość między sobą. Strażnicy skupieni na sprzedających. Obserwują ich z odległości kilkunastu metrów, patrzą, jak tamci pakują towar z powrotem do skrzynek. Zaraz przyjedzie samochód chłodnia, tymczasem napływają nowi klienci, by kupić pęczek rzodkiewek, dwa ogórki, kilogram pomarańczy, pora. Wszystko w bardzo niskiej cenie. Anna, elegancka kobieta w średnim wieku, dziwi się, że kiedy ludzie starają się przetrwać, nie pozwala im się kupić taniej warzyw i owoców, a sprzedającym nie daje zarobić paru groszy. Ona sama kupiła dwa kilo mandarynek i kilo pomidorów. Para młodych ludzi, Mariola i Janusz, taszczy dwie siatki wypełnione warzywami. Komentują głośno, tak żeby strażnicy miejscy słyszeli, że to nie w porządku. No bo Mariola, która pracuje w szpitalu, widzi, że brakuje tam maseczek i rękawiczek, a Janusz, który pracuje na lotnisku, widzi, że wcale nie bada się tych, którzy przylatują do kraju. A tu z powodu jednego stoiska z warzywami taki rwetes.

Strażnicy robią zdjęcia do dokumentacji. Na koniec sfotografują pusty teren. Strażniczka chowa twarz w kołnierz bluzy, bo funkcjonariusze nie mają maseczek. Na rękach gumowe rękawiczki, jedna biała, druga niebieska. Widocznie ostatnie, które były w dyspozycji jednostki. Tłumaczy, że stoisko trzeba zwinąć, bo rozłożono je na terenie miejskim. Tu trzeba mieć pozwolenie od miasta, a miasto tych pozwoleń nie daje. Dlatego już o godz. 6 rano pod bramą giełdy zjawiła się policja i pouczyła sprzedających, że mają się zwinąć, a nawet wręczyła wezwanie do sądu. Potem wezwała straż miejską. Strażniczka przekonuje, że to rozłożenie stoiska jest nie w porządku wobec tych, którzy zwykle handlują na Olimpii, a teraz nie przyjechali. I zadaje retoryczne pytanie: „A co by było, gdyby oni wszyscy rozłożyli się wokół ogrodzenia giełdy?”. Zalatuje Bareją.

Najbardziej zdenerwowany jest Artur, chociaż jest tylko sprzedawcą. Rzuca niecenzuralne słowa, aż strażnicy go uciszają. Mówi, że to niesprawiedliwe, bo duże dyskonty zagranicznych sieci mogą normalnie funkcjonować, a taki stragan nie. – Co mam zrobić, jak nie mogę nic zarobić? Mam kraść? – pyta. Waldek ma pokerową twarz. Jest szefem, więc to jego najbardziej dotknie zamknięcie stoiska. Tydzień wcześniej od godz. 6 do 8 sprzedali towaru za 1,5 tys. zł. Dziś ledwie za 300 zł. On zorganizował całe to przedsięwzięcie: kupił owoce i warzywa, wynajął samochód i zatrudnił Artura i Mykołę, Ukraińca ze Stanisławowa. Będzie musiał zapłacić za samochód, za godziny przepracowane przez sprzedawców. – Poszło w piach 7 tys. – mówi zrezygnowany. – Tyle kosztował mnie towar. Co z nim teraz zrobię? Część pewnie się zepsuje. W poniedziałek pojadę na bazar na Pragę. Może tam uda się resztę sprzedać. Jak człowiek nie chce żebrać ani wyciągać ręki do pomocy społecznej, to mu się nie pozwala handlować. Czy to sprawiedliwe?

Strach włodarzy ma wielkie oczy

W Polsce istnieje ponad 30 centrów handlu hurtowego. Jednym z największych jest Warszawski Rolno-Spożywczy Rynek Hurtowy w Broniszach. Zaopatruje województwa mazowieckie, podlaskie, warmińsko-mazurskie i lubelskie. Funkcjonuje od niedzieli do piątku całą dobę, jedynie w soboty o godz. 10 przerywa na 14 godzin handel. W halach działa 350 handlowców, a na terenie odkrytym jest 1,3 tys. miejsc do handlowania. Bez zmian funkcjonuje też Praska Giełda Spożywcza, otwarta od godz. 3 do 12, z wyjątkiem niedziel. Normalnie funkcjonują Łódzki Rynek Hurtowy Zjazdowa, Wielkopolska Gildia Rolno-Ogrodnicza w Poznaniu, Rolno-Spożywczy Rynek Hurtowy Targpiast we Wrocławiu, Kompleks Handlowy Rybitwy w Krakowie czy Pomorskie Hurtowe Centrum Rolno-Spożywcze Renk w Gdańsku… Handel hurtowy działa bez zmian. I nie wiadomo, skąd się biorą plotki, że ma zostać ograniczony. Zarządzający poszczególnymi centrami muszą uspokajać i sprzedających, i kupujących detalistów. Ale czy na pewno rząd nie wpadnie na pomysł, który przerwie łańcuch dostaw?

Nie ma zarządzenia, które by nakazywało zamknięcie miejskich targowisk. Główny Inspektorat Sanitarny opublikował 25 marca br. zalecenia dla targowisk i bazarów, na których sprzedawana jest żywność, zapobiegające zagrożeniu epidemiologicznemu koronawirusem. Należy stosować właściwą higienę rąk, higienę kaszlu i oddychania oraz zasady bezpieczeństwa żywności, ograniczyć kontakt z każdą osobą, która ma objawy chorobowe ze strony układu oddechowego, zachować odległość 1,5 m między ludźmi, w miarę możliwości korzystać głównie z płatności bezgotówkowych. Jeśli na straganie dostęp do wody jest utrudniony, należy ręce dezynfekować płynami odkażającymi lub chusteczkami nasączonymi takimi płynami. Kontakt klienta z warzywami i owocami, pieczywem czy wyrobami ciastkarskimi powinien być ograniczony, a produkty powinien pakować sprzedawca. Po każdym kontakcie z pieniędzmi powinien on dezynfekować ręce. Do zarządców targowisk GIS apeluje, by dbali o zachowanie czystości na targowiskach, wywóz śmieci, regularne sprzątanie, intensywniejsze niż przed epidemią mycie i dezynfekowanie toalet, udostępnienie przy wejściu na targowisko płynów dezynfekujących. 1 kwietnia doszły nowe obostrzenia: na targowisku może być najwyżej trzy razy tyle klientów, ile jest straganów, a odległość między ludźmi musi wynosić 2 m.

Nie wiadomo, ile targowisk istniejących w kraju w tej chwili funkcjonuje. Każde miasto czy gmina podejmuje decyzje samodzielnie – lub wojewódzki sanepid zmusza je do zamknięcia targowisk. Bywa tak, że handel żywnością na targowisku trwa, ale apeluje się, aby nie otwierali swoich pawilonów sprzedawcy artykułów przemysłowych.

Władze Poznania otrzymały od wielkopolskiego sanepidu nakaz zamknięcia targowisk. W wielu miastach lokalne władze bez niczyjej ingerencji podejmowały takie decyzje dotyczące targowisk miejskich. Tak było m.in. w Ełku, w Ciechanowie, w Starachowicach i Skarżysku Kamiennej. W Kielcach władze miasta zamknęły targowisko miejskie przy ulicy Mielczarskiego i postanowiły doprowadzić do zamknięcia targowiska przy ulicy Seminaryjnej. Ponieważ jednak to drugie ma prywatnego właściciela, mogły jedynie do niego apelować. Firma zarządzająca targowiskiem nie zgodziła się na zamknięcie, jedynie skróciła czas
funkcjonowania.

Warszawa nie zrezygnowała z handlu na bazarach i targowiskach. W stolicy są 53 stałe targowiska. Zamknięte zostało to przy ulicy Bakalarskiej czy niedzielna giełda na Olimpii, ale bazar przy rondzie Wiatraczna funkcjonuje normalnie. Przy czym teraz normalnie znaczy, że w godzinach skróconych i że uważa się na to, by przy stoiskach były maksymalnie trzy osoby, tyle ile przewiduje rozporządzenie. Zarówno na terenie zarządzanym przez Stowarzyszenie Kupców Grochowa, jak i w pawilonach zarządzanych przez Stowarzyszenie Kupców Praskich Bazarek, otwarte są prawie wszystkie pawilony z tzw. spożywką. Kupujących jest jednak o trzy czwarte mniej, niż przychodziło przed epidemią.

Bazar „Na Dołku”, największy i ukochany przez mieszkańców Ursynowa, był zamknięty przez dwa weekendy. – Kiedy w piątek wieczorem 13 marca ogłoszono nowe restrykcje związane z epidemią koronawirusa, nie mogliśmy zamknąć bazaru, bo kupcy już byli przygotowani do handlowania w weekend – mówi prezes Stowarzyszenia Kupców Inwestorów Giełdy na Dołku Marek Polanowski. – Dopiero w dwa następne weekendy zakazaliśmy handlu. Jednak od 3 kwietnia bazar znowu funkcjonuje. W sobotę przed Wielkanocą też będzie czynny. Przyjęliśmy bardziej restrykcyjne zasady niż te, które wprowadził rząd. Na przykład przy jednym stoisku mogą być nie trzy osoby, ale dwie.

Na bazarku przy ulicy Wolumen na Bielanach handel jest rachityczny. Teoretycznie bazar jest czynny, ale większość kupców nie otwiera stoisk. We wtorek 1 kwietnia, jeśli chodzi o „spożywkę”, niewiele straganów było czynnych. Ale i klienci, zgodnie z apelami o pozostanie w domu, też nie kwapili się do przyjścia na Wolumen.

W prawobrzeżnej Warszawie, na Pradze-Północ, nie zamknięto żadnego targowiska stałego. Ale te, gdzie jest głównie sprzedaż artykułów przemysłowych, faktycznie nie funkcjonują. Tak jest chociażby na legendarnym bazarze Różyckiego. Zarząd Praskich Terenów Publicznych w dzielnicy Praga-Północ zarządza czterema targowiskami. Oprócz części bazaru Różyckiego także bazarami Szwedzka, Szmulki i Namysłowska. Szwedzka i Szmulki akurat nie sprawiają problemu, bo są niewielkie, Szmulki to jakby bazar umierający. Największy problem jest z Namysłowską. Kiedy w połowie marca zamknęła się sąsiadująca z bazarem giełda weekendowa, zrobiła się korrida. Sprzedający, którzy przyjechali mimo zamknięcia giełdy, próbowali rozłożyć się na terenie bazaru Namysłowska, który ma niewiele miejsca na handel obwoźny i naręczny. Był tłok, rwetes, nerwy i pyskówka. Dlatego władze dzielnicy zdecydowały, że na bazarze zostanie wprowadzony zakaz handlu naręcznego i obwoźnego, a od 31 marca nakazały zamknięcie furtek prowadzących do bazaru, z wyjątkiem jednej, i konieczność udostępnienia klientom rękawiczek jednorazowych i płynów do dezynfekcji.

Tylko klientów brak

Targowisko przy rondzie Wiatraczna na warszawskim Grochowie. 120 pawilonów pod chmurką zarządzanych przez Stowarzyszenie Kupców Grochowa i 36 pawilonów zadaszonych zarządzanych przez Stowarzyszenie Kupców Praskich. Dochodzi godz. 9. Większość pawilonów w części grochowskiej zamknięta. Przygnębiająco wygląda półmartwe targowisko. Część kupców nie otwiera pawilonów ze strachu, inni, bo muszą opiekować się dziećmi albo handlują towarami przemysłowymi. Większość otwartych to stoiska z żywnością. Nie wszystkie kioski spożywcze otwarto, bo kiedy na początku marca na rynku wybuchła panika, warszawiacy zrobili potężne zakupy ryżu, makaronów, kasz, towarów w puszkach oraz mrożonych i na razie nie muszą ich uzupełniać. Działają pawilony z pieczywem, nabiałem, mięsem, wędlinami i warzywami.

Na jednym z największych stoisk warzywnych właścicielka, Joanna, jeden po drugim ogląda bakłażany i oddziela te zupełnie zdrowe od tych, które muszą być szybko zjedzone. Te drugie będzie sprzedawać po 2 zł za kilogram, czyli za ćwierć ceny. Za 2 zł można kupić też kilogram nieurodziwej papryki czy mandarynek, a nieduże ananasy po 1,5 zł za sztukę. Para młodych ludzi kupuje całą torbę przecenionych warzyw. Przychodzą często na bazar, bo można wybrać coś za nieduże pieniądze. Starsza kobieta mówi, że zawsze kupuje w tym stoisku, bo towar jest ładny, świeży i stosunkowo niedrogi. Dziś przyszła po cebulę. Poprosiła o kilogram. Najdroższe na straganie są pierwsze tegoroczne polskie pomidory. Gargamel po 25 zł i malinowe po 28 zł za kilogram.

Sprzedawczyni przez tydzień siedziała w domu, nie handlowała. Ale z pensji męża nie da się utrzymać rodziny, więc pawilon otworzyła. Czy się boi? – Na coś trzeba umrzeć – stwierdza filozoficznie, ale chroni się przed zakażeniem. Na razie trochę się martwi, że klientów niezbyt wielu. Ale wie, że zapasy świeżych warzyw u większości już się kończą, a tych mrożonych też nie mają zbyt wiele. – Znajomy, który pracuje w jednym z marketów z AGD, powiedział mi, że kiedy wybuchła panika, sklep sprzedał tyle zamrażarek i lodówek, ile normalnie w ciągu roku. Na naszym bazarze w tym czasie działy się dantejskie sceny – wspomina Joanna. – Najgoręcej było przed sklepami z pieczywem. Dochodziło do tego, że klienci bili się, a nawet pluli na siebie. Czegoś takiego nigdy nie widziałam.

Dziś jest spokojnie. Zakupowa gorączka minęła. Handel kończy się około godz. 14, bo potem już nie ma ludzi. Chodzę od pawilonu do pawilonu. Rozmawiam ze sprzedawcami w piekarniach, zieleniakach, w pawilonach spożywczych i z nabiałem. Pytam, czy jest problem z zaopatrzeniem. Zazwyczaj słyszę, że nie ma. Tymczasem w niektórych Biedronkach brakuje białego ryżu i makaronów, a w niektórych Żabkach widzi się puste miejsca na półkach i w chłodniach, nawet oferta chleba jest ograniczona. Sprzedawczyni w jednym z kiosków spożywczych przyznaje, że u niej brakuje mąki żytniej, orkiszowej i pszennej dalachowskiej, jej zdaniem najlepszej. W stoisku z nabiałem klientka pyta o drożdże. I martwi się, że ich brakuje. – Ludzie wykupili, bo kiedy wybuchła panika, robili zapasy mąki i drożdży, przewidując, że będą musieli piec chleb. Ja nie zrobiłam zapasów. Teraz potrzebuję drożdży, bo chcę dzieciom upiec bułeczki – wyjaśnia. A kilka minut później, już rozpromieniona, woła z daleka: – Kupiłam!

Takie są te targowiska. Można tam znaleźć mnóstwo rzeczy do jedzenia. A także usłyszeć od sprzedających serdeczne słowa, które w czasach zarazy działają jak lekarstwo.

Fot. Krzysztof Żuczkowski

Wydanie: 15/2020, 2020

Kategorie: Kraj

Komentarze

  1. Mexico
    Mexico 11 kwietnia, 2020, 00:44

    Starców zamknąć w domu bo tylko łażą, śmierdzą i roznoszą choroby!

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy