Świat nam ucieka

Spośród licznych lektur gazetowych, jakie przychodzi mi odbywać w każdym tygodniu, najważniejszy ostatnio wydał mi się wywiad z trenerem piłkarskim Leo Beenhakkerem, zamieszczony w dodatku „Sport” do „Gazety Wyborczej” (23.10.br.). Nie dlatego, że stanowił on ulgę po zalewie polityczno-lustracyjnych bredni, zapełniających pierwsze strony gazet. Nie dlatego też, abym był szczególnie zapalonym entuzjastą futbolu. Dlatego po prostu, że był to głos człowieka z zewnątrz, Holendra, który dziwnym zbiegiem okoliczności znalazł się w kraju nad Wisłą i zamierza tu robić to, do czego został zaangażowany.
Beenhakkera z pewnością więc nie obchodzi, czy Okrągły Stół był zdradą narodową albo czy owocem komunistycznego terroru była powojenna odbudowa Warszawy, do której w celach propagandowych zmuszono cały naród, co oświadczył na piśmie jeden z urzędników komisarza Warszawy, p. Marcinkiewicza. Nie obchodzi go też z pewnością dylemat, przed którym Zyta Gilowska postawiła Romana Giertycha, mówiąc, że może mu dać pieniądze albo na becikowe, albo na podwyżki dla nauczycieli, bo na jedno i drugie jej nie stać. Podejrzewam nawet, że nie obchodzi go dintojra w Polskim Związku Piłki Nożnej, który zaangażował go do pracy. Widzi natomiast spojrzeniem człowieka doświadczonego i wychowanego na Zachodzie, że polski futbol jest częścią swego kraju, co pozwala mu mówić: „Wiem, że te słowa mi zaszkodzą, ale uważam, że wasz futbol kompletnie stracił kontakt ze światem. Polacy grają tak, jak grało się 20 lat temu. Za granicą futbol się rozwija, u was tkwi w tym samym miejscu. Zresztą rozwija się każda dyscyplina, np. w popularnym w Holandii łyżwiarstwie szybkim technika, styl jazdy, metody treningu, przygotowanie fizyczne poszły tak do przodu, że dziś byle amator osiąga wyniki, które dziesięć lat temu były rekordami świata”.
Otóż gdyby wyrzucić z tego zdania wyraz „futbol” i zastąpić go jakimś innym, bylibyśmy blisko sedna aktualnych spraw polskich. Zajadła kąsanina polityczna, odbywająca się codziennie, przesłania nam bowiem istotę sprawy, którą nie jest nawet to, kto i jak długo będzie tu rządził, ale czy odzyskamy kontakt ze światem. Czy zaczniemy wreszcie myśleć tak samo i o tym samym, o czym myślą współczesne społeczeństwa, czy też pozostaniemy przy naszej coraz bardziej egzotycznej problematyce, będącej coraz mniej zrozumiałą gwarą, dziwną grą, którą grało się już nawet nie 20, ale ponad 60 lat temu, przed II wojną światową.
Przez wiele lat powtarzało się, że przyczyną zacofania Polski wobec nowoczesności i jej dylematów jest nasz ustrój, co o tyle nie było prawdą, że ten właśnie ustrój zlikwidował w Polsce analfabetyzm, dokonał powojennej odbudowy i zmienił strukturę społeczną z rolniczej na przemysłową. Faktem jest jednak, że negował on wiele pytań niezgodnych z jego doktryną, utrudniając tym samym postęp umysłowy i społeczny.
Teraz jednak widać szczególnie wyraźnie, że zmiana ustroju nie tylko nie rozsunęła kurtyn dzielących nas od świata, ale ustawiła w ich miejsce nowe, kopalne wręcz atrapy i szlabany, które jeszcze skuteczniej każą nam grać nadal tak, jak grało się 60 lat temu, nie bacząc na to, co dzieje się dookoła.
Symbolicznym przykładem tego zjawiska jest zakwestionowanie przez rodzinę Giertychów teorii ewolucji, gdy Giertych senior, ponoć profesor, odkrył, że widzi dookoła siebie sporo żyjących współcześnie neandertalczyków – w co zresztą chętnie wierzę, znając jego środowisko polityczne – a Giertych junior, minister, uczynił z tego wskazówkę oświatową, stawiając na jej straży niejakiego pana Orzechowskiego i nie badając nawet, do jakiej formy ewolucyjnej należy ten wiceminister.
Można jednak uważać, że to tylko śmieszny, a raczej ośmieszający epizod. Daleko ważniejsze natomiast jest to, że cały ład polityczny i społeczny, na którym buduje się obecna Polska, złożony jest z zasad, które w rozwijającym się świecie od dawna już uchodzą za szkodliwy anachronizm. Takim anachronizmem jest powiązanie Kościoła z państwem i koncepcja religii panującej, zamiast państwa laickiego, z wiarą jako domeną prywatności. Takim coraz oczywistszym anachronizmem jest sama idea państwa narodowego w sytuacji, kiedy na skutek wielkich ruchów migracyjnych, które bez wątpienia będą się nasilać, o żadnym rozwiniętym państwie nie można już powiedzieć, że jest ono państwem narodowym czy etnicznym, od Stanów Zjednoczonych poczynając, a na Francji czy Niemczech kończąc. Pytanie, nad którym głowią się dzisiaj rozwinięte społeczeństwa, brzmi więc: jak żyć w różnorodności, a nie jak umacniać państwo narodowe, majstrując przy jego przeszłości. W erze globalizacji istotnym pytaniem jest także rola i omnipotencja państwa, podważana przez wolny przepływ kapitałów; i dziś raczej regiony niż państwa są podmiotem gry gospodarczej i społecznej, tak jak raczej samorząd niż rząd jest instrumentem władzy obywatelskiej i demokracji, ze wszystkimi jej dobrymi i złymi cechami.
I tak dalej, można to ciągnąć długo. A przecież wszystkie te chwiejne dziś koncepcje podawane są jako święte aksjomaty. Polacy po prostu „grają tak, jak grało się 20 lat temu”, nie rozumiejąc, że w ten sposób muszą przegrywać. Dotyczy to nie tylko aktualnego rządu, dla którego jest to dylemat bez wyjścia, ponieważ jego elektorat jest konserwatywny, niewiele rozumie z tego, co się dzieje w świecie, operuje myślowymi skamielinami, rząd zaś musi mu podbijać tego bębenka, jeśli chce się utrzymać przy sterze.
Co gorsza jednak także partie polityczne nie różnią się według tych kluczowych dzisiaj pytań. Obracają się w kręgu rozrachunków historycznych czy też zawsze wątpliwych kryteriów moralnych – czyli praktycznie kto więcej ukradł lub ukradnie – natomiast trudno powiedzieć, która z tych partii jest bardziej laicka, a która bardziej religijna, która bardziej samorządowa, a która bardziej centralistyczna, która jest za państwem etnicznym, a która za otwartą wspólnotą i współżyciem w różnorodności.
A przecież dodać tu trzeba także kwestie gospodarcze, gdzie Polacy z ogromnym opóźnieniem odkryli zasady manchesterskiego liberalizmu, dokładnie w chwili, gdy w krajach rozwiniętych uznany on został za system chybiony, rodzący niesprawiedliwość społeczną i hamujący rzeczywisty rozwój gospodarczy, cały zaś obecny problem w tym, jak się go zręcznie pozbyć. Podobnie dzieje się w kwestii bezrobocia, gdzie już wiadomo na pewno, że pracy będzie obiektywnie coraz mniej, więc myśleć trzeba o tym, czym i jak ją zastąpić w życiu milionów.
Stary Beenhakker, przyjezdny, z pewnością nie jest myślicielem społecznym. Jest futbolistą. Ale na swoim poletku wyczuł trafnie, że świat nam ucieka. Niewykluczone, że gdyby znał całą prawdę, dawno już pakowałby się do wyjazdu…

Wydanie: 2006, 44/2006

Kategorie: Felietony

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy