Międzynarodowe szlaki migracyjne są już naprawdę globalne. PiS właśnie to odkrywa O polskiej aferze wizowej nadal niewiele wiadomo na pewno. Przede wszystkim nie ma potwierdzonej liczby osób, które wizy – zwłaszcza zezwalające na wielokrotny wjazd do strefy Schengen – otrzymały niezgodnie z przepisami. Media pisały o 400 tys., strona rządowa liczbę tę szacuje na 100-200 tys. Tym, co nie ulega wątpliwości, są natomiast kierunki migracyjne i rola odgrywana przez Polskę. Skoro o rolach mowa, przypomnijmy chociażby historię grupy filmowców z Indii, którzy w naszym kraju mieli kręcić film. Filmowcami okazali się tylko z nazwy, co więcej, w Polsce nie spędzili zbyt dużo czasu. Spora część odnalazła się w Stanach Zjednoczonych, dokąd trafili najpewniej z Meksyku. Tam znaleźli się całkowicie legalnie, bo do bezproblemowego wjazdu do tego kraju uprawnia wielokrotna wiza Schengen. Ten wątek ma jednak szersze znaczenie, powinien bowiem posłużyć jako punkt wyjścia do dyskusji o migracji nie tylko w Polsce, ale w ogóle w Europie Środkowo-Wschodniej. Głównym błędem PiS okazała się nieświadomość tego, że nasz kraj jest uczestnikiem globalnych procesów, dotyczących wszystkich na planecie. Fakt, że ktoś może próbować dostać się z Indii do USA przez Polskę, wywołał niedowierzanie, taka droga na pierwszy rzut oka nie ma większego sensu. Tymczasem migracja naprawdę się zglobalizowała, ludzie wędrują z krajów uboższych, niestabilnych politycznie i ekonomicznie czy otwarcie autorytarnych do państw bogatszych wszystkimi dostępnymi ścieżkami. Coraz częściej pokonują spore odcinki tego szlaku legalnie, ukrywając się dopiero na samym końcu, kiedy są już blisko celu. Bywa, że przynajmniej z geograficznego punktu widzenia ich wybory zdają się dziwaczne. Do takich konkluzji można jednak dojść wyłącznie z punktu widzenia Europejczyków, którzy nigdzie i przed niczym uciekać nie muszą. Dla migrantów często każdy szlak ma sens, jeśli prowadzi do wolności i lepszego życia. Przypadek cieśniny Darién Doskonale widać to na przykładzie Darién, lądowego przesmyku na pograniczu Ameryki Południowej i Centralnej. Położony między Kolumbią i Panamą, jest jedynym fragmentem pacyficznego wybrzeża na półkuli zachodniej, którego nie da się pokonać samochodem. Tak zwana Autostrada Panamerykańska, czyli sieć ponad 30 tys. km dróg łączących chilijską i argentyńską Patagonię z Alaską, przerywa się właśnie tutaj, na długości 106 km. Tego przesmyku z resztą kontynentów nigdy nie połączono, bo budowa drogi była tu zbyt kosztowna, zbyt niebezpieczna i szkodliwa dla środowiska. Nie znaczy to jednak, że nikt tędy się nie przemieszcza, wręcz przeciwnie. To właśnie przez Darién, jeden z najwęższych i najszybszych do pokonania odcinków dżungli w tej części świata, wiedzie być może najbardziej zatłoczony szlak migracyjny na planecie. I jak na Autostradzie Panamerykańskiej ruch na nim odbywa się w obu kierunkach. O Darién zaczęło się robić głośno w 2010 r., kiedy panamskie władze zarejestrowały pierwsze zorganizowane próby przemycania ludzi przez granicę z Kolumbią. Wtedy w Panama City dominowało zdziwienie, bo to obszar tyleż malowniczy (objęty nawet ochroną jako park narodowy po stronie panamskiej), co śmiertelnie niebezpieczny. Autentyczna tropikalna dżungla, pełna mokradeł, rwących strumieni i dzikich zwierząt. Łatwo tu złapać chorobę tropikalną, zgubić się w gęstwienie albo runąć w przepaść. Panamczykom nie mieściło się w głowie, że ktoś, kto nie jest przemytnikiem narkotyków – a pierwsi złapani tam migranci na takich nie wyglądali – sam z siebie mógłby chcieć tamtędy się przedostać. Tymczasem ludzie szli przez dżunglę, bo nie mieli wyboru. Początkowo byli to głównie Haitańczycy uciekający z kraju po gigantycznym trzęsieniu ziemi z 2010 r. i przez syndykaty kryminalne, które stopniowo przejmowały władzę na wyspie. Potem dołączyli pierwsi Wenezuelczycy, którym coraz gorzej żyło się w reżimie Cháveza. Z czasem ruch migracyjny urósł do setek, a nawet tysięcy ludzi, lecz ustabilizował się na pewnym poziomie. Według danych Międzynarodowej Organizacji ds. Migracji (IOM) w poprzedniej dekadzie co roku Darién przekraczało ok. 10-11 tys. osób. Drastyczny skok nastąpił wraz z nadejściem pandemii koronawirusa, która spotęgowała kryzysy we wspomnianych krajach. UNHCR, agencja ONZ ds. uchodźców, szacuje, że od 2015 r. Wenezuelę opuściło już 7 mln osób, uciekających przed kryzysem i prześladowaniami politycznymi w następstwie śmierci Cháveza i zachwiania się lewicowej dyktatury. Z kolei Haiti to dzisiaj piekło na ziemi, kraj upadły,










