Syndrom sztokholmski – odmiana edu

Syndrom sztokholmski – odmiana edu

Ostrożnie szacuje się, że zabraknie około 13 tys. nauczycieli. Czy będzie miał kto uczyć nasze dzieci?

„Chcę, by pani wiedziała, że w poprzednich szkołach, które nienależycie zajmowały się moimi dziećmi, dyrektorzy i wicedyrektorzy lądowali na dywaniku u prezydenta miasta, a kuratorium tak ich skontrolowało, że nie mieli czasu na oddech. Dla swoich dzieci zrobię wszystko – usłyszałam od jednej z matek ostrzeżenie jakiś czas temu. Na szczęście zmieniła miejsce zamieszkania. Ale to obrazuje, jak działa machina. Podetnie nawet najmocniejsze skrzydła. Każdy, kto pracuje w szkole, wie, jak działają zbiurokratyzowane i nastawione na przyłapanie dyrektora lub nauczyciela na jakimś niedociągnięciu kontrole. Najgorszy jest brak wsparcia w momencie konfliktu z roszczeniowym rodzicem. Dopiero po fakcie pocztą elektroniczną albo poprzez dziennik płyną deklaracje: »jesteśmy z panią«, »jesteśmy oburzeni zachowaniem X«. Mają już wtedy jednak marginalne znaczenie, choć bez wątpienia są wsparciem”, pisze na profilu facebookowym Iwona, dyrektorka szkoły.

„Dlatego nastąpiło zmęczenie materiału ludzkiego. Zjawisko roszczeniowych rodziców pięć lat temu zaczęło przyśpieszać”, dopowiada Gabriela. Joanna zaś zauważa, że pandemia i jej skutki działają jak wyzwalacz w wielu sytuacjach. Nałożyły się na wszystkie inne problemy edukacji.

Jacek Brygman, wójt gminy Cekcyn, wiceprzewodniczący Związku Gmin Wiejskich i szef Konwentu Wójtów Gmin Wiejskich Województwa Kujawsko-Pomorskiego, twierdzi, że na wsiach zainteresowanie pełnieniem funkcji dyrektora szkoły lub placówki oświatowej jest niewielkie albo żadne. Za ogromną odpowiedzialnością nie idą bowiem odpowiednie pieniądze.

– Większość nauczycieli zmieniających pracę nie jest już w stanie zmagać się naporem pretensji i oczekiwań rodziców. Zmianę uważają więc za jakieś rozwiązanie, nawet tymczasowe – „do czasu aż…”. Im nie chodzi o pieniądze, chodzi o stres związany z wiecznymi potyczkami z roszczeniowymi rodzicami. Nie chcą już wychowawstw, mówią, że to ponad ich siły. Nie chcą też nadgodzin, tylko goły etat, są umęczeni zdalnym nauczaniem, oczekiwaniami sfrustrowanych rodziców, którzy uważają, że „odwalają za nauczycieli robotę”. Nie chcą już pracować w kilku szkołach, mają dość dojazdów oraz związanych z nimi dodatkowych kosztów i straty czasu. Jeśli w ten sposób spojrzymy na zapaść na nauczycielskim rynku pracy, może się okazać, że nie wynika ona z reform, dziwnych ruchów na górze, ale z postawy niektórych rodziców – punktuje dyrektorka warszawskiej szkoły, która ostatnio przeprowadziła wiele rozmów z nauczycielami w sprawie zatrudnienia. Wypowiada się pod warunkiem zachowania anonimowości. Zwraca uwagę, że są trzy grupy rodziców: ci, którzy są zawsze na „tak”, ci, którzy są zawsze na „nie”, i ogromna, milcząca większość – obojętni lub na tyle zapracowani, że nie mają czasu koncentrować się na szkolnym życiu dzieci.

– Niepotrzebnie skupiamy się na tych na „nie”. Tracimy energię, zamiast walczyć o obojętnych i angażować ich w życie szkoły – mówi anonimowa dyrektorka. – Nauczyciel stał się chłopcem do bicia, na którym rodzice odreagowują stresy, niespełnione ambicje i problemy z dziećmi. „Nie mam podstaw nie wierzyć swojemu dziecku” – to częsty argument w sytuacji, gdy uczeń, który narozrabiał w szkole, przedstawia rodzicom zgoła inny scenariusz wydarzeń niż było w rzeczywistości. Nie wierzy się nauczycielowi. To frustrujące, bo stanowi o przegranej w wychowaniu, a za nie nauczyciele też czują się odpowiedzialni.

Podobnie myśli nauczycielka Ewa: – Problem rodziców w szkole nabrzmiewał od lat, od strajku. W pandemii przyśpieszył. A że jest ucieleśnieniem stosunku całego społeczeństwa do oświaty – boli nauczycieli ogromnie.

Czy mogą więc dziwić braki kadrowe? Dotykają głównie miast. I to one na własną rękę będą zmagać się z problemem. Inaczej jest w gminach wiejskich. Tam, jak nauczyciel zacznie pracę, w jednej szkole dociągnie do emerytury. Chociaż… nawet w Podlaskiem dziś brakuje ponad 500 nauczycieli, mimo że tamtejszy rynek pracy nie oferuje zbyt atrakcyjnych zajęć.

Ostrożnie szacuje się, że zabraknie ok. 13 tys. nauczycieli. Tak wynika z publikowanych na stronach kuratoriów oświaty ofert pracy. Np. w mazowieckim kuratorium ofert jest 2772 (dane na 24 sierpnia), w śląskim i małopolskim po około 1,5 tys., w dolnośląskim grubo ponad tysiąc.

– Te 13 tys. ludzi nie oznacza 13 tys. etatów. Czasem brakuje nauczyciela praktycznej nauki zawodu na cztery godziny, a czasem polonisty na 40 godzin, czyli trzeba zatrudnić dwie osoby. Z zawodu odchodzą ludzie z 30-letnim stażem pracy. Zazwyczaj wypowiedzenia lądowały na biurku dyrektorów w maju-czerwcu, teraz dzieje się to w sierpniu-wrześniu. Bo nagle ktoś znalazł zatrudnienie poza szkołą. Nigdy wcześniej to się nie zdarzało. Widzę dwie przyczyny odchodzenia z zawodu: niska płaca – początkujący nauczyciel zarabia mniej niż minimalna krajowa i od stycznia trzeba będzie to zmienić, oraz ogólna atmosfera wokół szkoły. Minister Czarnek potrafi wyprowadzić z równowagi nawet stoika – mówi Sławomir Broniarz, szef Związku Nauczycielstwa Polskiego.

Dyrektorzy lecą na oparach

– Sensowny dyrektor to podstawa, bo on jest pierwszym filtrem pomiędzy nauczycielem a światem. Jak jest zachowawczy, obawia się wszystkiego, w tym uczniów, rodziców i każdej kontroli, jego nerwowość wpływa na pracowników. Jak nie ma wizji, chęci rozwoju, ustalonej sensownie gradacji, to samo. Pytanie więc, jak dziś czują się dyrektorzy, jakie mają poczucie sprawstwa, a przez to, jakiego wsparcia mogą udzielić swoim ludziom. Trochę więc jednak wpływ na to ma „to, co na górze”, stwierdza była urzędniczka MEiN.

Iwona: – Mam wrażenie, że kadra zarządzająca leci na oparach. Na rozmowy o pracę na stanowiska nauczycielskie zgłaszają się już dyrektorzy, którzy mają dość zarządzania szkołą w obecnym klimacie.

Oj, mają dość. Do tego stopnia, że Marek Pleśniar, dyrektor Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Kadry Kierowniczej Oświaty, na doroczny kongres dyrektorski zaprosił profesora psychiatrii z wykładem, jak zadbać o siebie, gdzie szukać pomocy, kiedy wprowadzić antydepresanty. Bo właśnie na antydepresantach leci spora część dyrektorów i nauczycieli. Nikt głośno nie mówi, ale po cichu i owszem, że z wszechobecnym stresem radzą sobie również za pomocą alkoholu i używek. Dramat? Znajomi nauczyciele zgodnie: – Narastała w nas frustracja od strajku. Potem była pandemia, a dziś jest Czarnek. Co gorsza, będzie lex Czarnek – zmiany prawne jak kubeł pomyj na szkolne głowy.

– Od strajku rządzący wypowiadali się o nauczycielach i dyrektorach jak o obcych. Nie lubią nas. Zapominają, że żadna firma nie funkcjonuje dobrze, jeśli jej szefostwo nie lubi się z pracownikami. Ci mają nie myśleć samodzielnie, mają za to wykonywać rozkazy. Czy można się dziwić, że ludzie się wypalają? – pyta retorycznie Pleśniar. – W dodatku rozpoczęła się wymiana dyrektorów na wielką skalę. Ci, którzy zostali, nie mają siły na skupienie się na edukacji, są zmęczeni. Resort zaś nie daje rozwiązań projakościowych. Jeśli w życie wejdzie lex Czarnek, kurator stanie się prokuratorem. Dyrektor może zostać skazany nawet na pięć lat, gdy dziecko na terenie szkoły poniesie jakikolwiek uszczerbek na zdrowiu.

No właśnie. Resortowy kij jest obosieczny. Bo jednocześnie mruga się okiem do dyrektorów: szczepcie dzieci na terenie szkoły, bez udziału rodziców. A jak któreś dostanie zapaści, co wtedy? Jak w takiej atmosferze można się czuć dobrze? Więc dyrektorzy czują się zdemotywowani. Nauczyciele też. Ci, którzy mogą uciec na emeryturę, robią to. Część ucieka na urlopy dla poratowania zdrowia, a część zacznie udzielać korepetycji. Młodzi do zawodu nie przyjdą, bo pieniądze marne, a prestiż żaden.

– Tak więc w nowy rok szkolny wchodzimy poobijani jak nigdy wcześniej. Od dwóch lat nikt nam dobrego słowa nie powiedział – podsumowuje nastroje w szkołach Pleśniar.

Minister edukacji pewnie nie wie, że jednym z następstw traumy jest syndrom sztokholmski, czyli rozpaczliwa próba uratowania części tożsamości poprzez stworzenie pozytywnego wizerunku oprawcy. Ofiara tworzy go, żeby nie cierpieć non stop. Patrz: niektórzy nauczyciele i dyrektorzy.

Najlepsi odchodzą

Trudno spotkać dziś na szkolnych korytarzach nauczyciela stażystę. Młodzi nie chcą pracować za marne grosze. Przeraża ich perspektywa bycia w przyszłości kimś na kształt latającej pielęgniarki, ogarniającej pracę w kilku miejscach, żeby związać koniec z końcem. Statystyczny polski nauczyciel jest panią mocno po czterdziestce, bliżej pięćdziesiątki. Fakt, to jeszcze nie ten kryzys co z pielęgniarkami, one mają średnio ok. 54 lat.

Co gorsza, najlepsi nie zagrzewają długo miejsca w polskiej szkole. Znikają, idą na swoje. Bo dyrektorzy bywają przecież różni, boją się karania, nacisków światopoglądowych. Szukają więc haków na niewygodnych i wybijających się nauczycieli, niebojących się głośno mówić o pewnych sprawach. Na branżowych grupach facebookowych co rusz przemyka post: „Odchodzę ze szkoły. I dobrze mi z tym”.

– Dziś ludzi niszczy się, rozmywając im poczucie sprawstwa i bezpieczeństwa. Zastrasza się. Pokazuje się: nic nie możecie. Już na strajku nauczycieli widać było, że rząd zna słabości środowiska nauczycielskiego i wie, jak łatwo nas zastraszyć. To nie przypadek, że wielu wybijających się nauczycieli dziś rzuca papierami. Jedna z moich przyjaciółek stwierdziła: jak bardzo świat jest chory, że tacy jak ty czy ja dla własnego zdrowia psychicznego muszą odejść ze szkoły – mówi pragnący zachować anonimowość znany i ceniony nauczyciel, któremu okres wypowiedzenia skończył się w sierpniu.

Przykre jest też to, że lex Czarnek jeszcze nie weszło w życie, a już działa nauczycielska autocenzura: „A co ja będę zabierał głos na temat demokracji czy edukacji seksualnej. Tylko po głowie dostanę”. Tyle że uczniowie pewne sprawy dostrzegają i z pewnością będą zadawać niewygodne pytania. Co wtedy?

Nowym powodem rzucania papierami stała się polityka edukacyjna Przemysława Czarnka. Opowiadał nie tak dawno Sławomir Broniarz, jak to kilku jego znajomych, świetnych nauczycieli dyplomowanych, nominowanych do tytułu Nauczyciel Roku, pod koniec maja złożyło wypowiedzenia. Był zaskoczony, ale teraz już nie jest. Widzi, że problem będzie narastał, bo tu nie chodzi tylko o pieniądze, lecz także o ideologizującego ministra.

– U mnie czarę goryczy przelało podejście dyrektora do mojej pracy, której efekty znacząco przyczyniły się do awansu szkoły w rankingach. Nie dostałem nie tylko nagrody, ale nawet zwykłej ludzkiej pochwały na radzie pedagogicznej. Oficjalne komunikaty szkoły brzmiały tak, jakby moja praca z uczniami nie miała większego znaczenia dla sukcesu szkoły. W końcu trafiłem do psychiatry. Ten bez chwili wahania powiedział: „Proszę zapomnieć o pracy w tej szkole. Pan nie zasługuje na takie traktowanie”. Kiedy powiedziałem dyrektorowi, że odchodzę, nie zatrzymywał nie. Moje koleżanki, zasłużone nauczycielki z międzynarodowymi sukcesami, też nie były zatrzymywane – mówi ów ceniony nauczyciel.

Jak czeski film: nikt nic nie wie

Praca w poradni psychologiczno-pedagogicznej jest niczym stąpanie po polu minowym. Pracownicy boją się efektu powrotu uczniów do szkół. Już w wakacje był widoczny skok liczby dzieci potrzebujących wsparcia psychologicznego. Nie wiadomo, jak rozwinie się pandemia, czy zajęcia będą się odbywać stacjonarnie, czy online. Problem też w tym, że nadal nikt nic nie wie na temat zapowiadanej reformy poradni i szkół specjalnych. Założenia do projektu zmian prawnych (70 stron) zniknęły ze stron ministerialnych. Były tam zapowiedzi przekształcenia poradni w centra pomocy dziecka i rodzinie, a szkół specjalnych w centra edukacji włączającej. To mogłoby oznaczać zmiany w zatrudnieniu pracowników poradni. Przestaliby być nauczycielami zatrudnianymi na podstawie Karty nauczyciela, a staliby się tańszymi pracownikami zatrudnianymi przez samorząd.

– Przychodzą do mnie ludzie i pytają, czy będzie praca, a ja nie wiem, co odpowiadać. Nie wiadomo przecież, jakie będą warunki zatrudnienia. Jeśli chcą nas reformować, jestem w stanie przyjąć pewne rozwiązania, ale chcę wiedzieć jakie. Na razie przez rok możemy spać spokojnie, bo reforma nie zacznie się w tym roku szkolnym. Tyle że już dziś powinnam wiedzieć, w jakie pomoce wyposażyć poradnię, jakie szkolenia zorganizować dla pracowników, żeby przydały się w przyszłości – mówi Ewa Zabłocka, dyrektorka Poradni Psychologiczno-Pedagogicznej nr 3 w Warszawie.

Inną sprawą jest to, jak zaczną funkcjonować szkoły masowe, gdy wrzucone zostaną do nich dzieci z dużymi deficytami, w pampersach, śliniące się. To byłby dramat dla nich, ich rodziców, ale też i pozostałych uczniów.

Jak by patrzeć, dzisiejszy kryzys kadrowy w oświacie jest pokłosiem polityki oświatowej rządów Rzeczypospolitej. Zaczęło się od minister Anny Zalewskiej i idzie lawinowo. Samorządy w tej chwili dokładają do oświaty 60%. Prowadzenie szkół jest zadaniem własnym, a mimo to kurator decyduje o organizacji sieci szkolnej. Teraz niemal jednoosobowo, już nawet nie siląc się na zachowanie pozorów, kuratorzy będą wybierać dyrektorów. A im bliżej początku roku szkolnego, tym bardziej walka o nauczycieli przybiera na sile. W Radomiu brakuje nawet katechety świeckiego na kilka godzin. Co tam katechety, brakuje niemal wszystkich specjalistów: edukacji wczesnoszkolnej, pracowników świetlicy, polonistów, matematyków…

b.igielska@tygodnikprzeglad.pl

Fot. Shutterstock

Wydanie: 2021, 36/2021

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy