Szczęście z in vitro

Szczęście z in vitro

1,5 mln kobiet nie może zajść w ciążę.  Jedynym ratunkiem jest sztuczne zapłodnienie Jak żadne inne kobiety co do minuty wiedzą, kiedy zaszły w ciążę. Łączy je także miejsce poczęcia – białostocka klinika ginekologii kierowana przez prof. Mariana Szamatowicza. Marta – 42 lata, dzieci z in vitro to dziś dziesięciolatki, chłopiec i dziewczynka. Flegmatyk i gejzer energii. Powie im kiedyś, w jaki szczególny sposób doszło do poczęcia. Decyzje podjęła w dniu, w którym córka stwierdziła, że już wie, skąd się biorą dzieci – nic wielkiego, po prostu trzeba bardzo chcieć. Zofia – 35 lat, czteroletni synek z in vitro i roczna „naturalna” córeczka – nie powie nigdy. Mąż uważa, że informować dziecko trzeba tylko o adopcji. Poza tym chłopak mógłby zwątpić w jego męskość. Mirka (35 lat) z półrocznym synkiem musi milczeć wbrew sobie. Teściowa chyba dostałaby zawału, że się sprzeciwili woli Bożej. Jagna – 44 lata, trzyletni synek z in vitro i roczna „naturalna” córeczka – powie na pewno. Niech jej dzieci wiedzą, że są szczególne, wyszarpnięte losowi. Poza tym zanim dzieci dorosną, in vitro będzie akceptowaną, powszechną i refundowaną metodą leczenia. Każda kobieta, która szczęśliwie przeszła przez białostocką klinikę, potwierdzi, że macierzyństwo jest jedno. Niezależnie od tego, jakie się stosuje protezy medyczne. – Jeżeli przez rok nie stosuje się środków antykoncepcyjnych, to powinno dojść do ciąży. I dochodzi do niej w 80% par – mówi prof. Szamatowicz. – Pozostali muszą się leczyć. Dla niektórych jedyną szansą będzie in vitro. Dzieci powinno się rodzić najpóźniej do 25. roku życia, ale Polka upodabnia się do innych Europejek i dopiero gdy trochę ustabilizuje się finansowo, myśli o macierzyństwie. Tymczasem szanse zmniejszyły wiek, długa antykoncepcja, niewłaściwa dieta, stresy i papierosy. Wystarczy, że kobieta wypala dziennie 15 papierosów, a szanse na macierzyństwo maleją do kilkunastu procent. Dziś co dziesiąta kobieta ma kłopoty z zajściem w ciążę. Oznacza to, że problem bezpłodności dotyczy 1,5 mln kobiet. W Polsce coraz częstszy staje się model 1 + 1 = 0. Ciąża za pięć tysięcy Interesuje ich nie ciąża, ale jej brak. Ginekolog, który leczy bezpłodność, tłumaczy, że zafascynowało go wyzwanie i związki z badaniami naukowymi. – Dla młodego człowieka było to ekscytujące – wspomina prof. Sławomir Wołczyński z białostockiego zespołu. – Wyglądałem przez okno i widziałem zaścianek, a w laboratorium miałem najnowsze zdobycze medycyny. I tajemnicę życia. Ale prof. Marian Szamatowicz słusznie podejrzewał, że in vitro trzeba wprowadzić do Polski dyskretnie. Kupował aparaturę wraz ze sprzętem do „zwykłej” ginekologii, chętnie przyjmował dary, m.in. od papieża. Zespół kompletował pod kątem zainteresowań leczeniem bezpłodności. Ale próby ruszyły dopiero po powrocie profesora z kliniki w Göteborgu. Był rok 1983, jednak pierwsze dziecko urodziło się dopiero po czterech latach. 33-letnia kobieta bez wahania zdecydowała się na coś, co w Polsce było jeszcze eksperymentem. Urodziła trzykilogramową dziewczynkę. Dziś rekordzistka zaszła w ciążę po 11. próbie, a w Polsce dorasta około 3 tys. dzieci poczętych pod mikroskopem białostockiej kliniki. – Metoda jest z założenia prosta – tłumaczy prof. Szamatowicz. – Trzeba wyjąć komórkę jajową, dodać plemniki i zarodek umieścić w jamie macicy. Jednak po drodze jest wiele pułapek, które w medycynie nazywa się wilczymi dołami. My bardzo długo wpadaliśmy w dół pod nazwą jakość płynu, w którym hodowany jest zarodek. Sanepid wskazał nam najczystsze źródło w okolicy, a zarodki i tak ginęły. Teraz mamy specjalnie sprowadzaną wodę. Jednak te pierwsze lata, chociaż trudne, lekarze wspominają ciepło, bo pacjentki nie płaciły za leczenie. Dopiero w 1992 r. ówczesny minister zdrowia, Włodzimierz Sidorowicz, umieścił zapłodnienie pozaustrojowe, obok operacji plastycznych, na liście zabiegów kaprysów, za które powinna płacić pacjentka. – Chcieli wykończyć in vitro – oceniają ginekolodzy. Zanim do tego doszło, w 1987 r. urodziło się pierwsze polskie dziecko z in vitro. Media oszalały. Najbardziej powściągliwa była „Trybuna Ludu”, wyczuwająca, że w ten sposób przypodoba się Kościołowi. Telewizja również zrezygnowała z nadania reportażu wigilijnego. Uznano, że Jan Dobraczyński nie może występować obok dziecka z in vitro. Do Białegostoku zaczęła napływać

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 05/2004, 2004

Kategorie: Kraj