Sześć lat po referendum

Sześć lat po referendum

Gozdnica i Godziszów: euroentuzjaści i eurosceptycy z 2003 roku

Irmina, Ewa i Łukasz z gimnazjum w Gozdnicy szukają nagród do konkursu o Unii Europejskiej. Pytania już są, ułożone z pomocą nauczycielki. Konkurs to inicjatywa uczniów, wkład ich szkolnego Klubu Europejskiego w jubileuszowy festyn. Zdzisław Płaziak, burmistrz Gozdnicy, omawia przebieg kilkudniowych uroczystości z miastami partnerskimi z Niemiec i Czech. Duże przedsięwzięcie. Bo rocznica wejścia do Unii jest w Gozdnicy zawsze hucznie świętowana. Na liście świąt na stronie internetowej miasta jest na pierwszym miejscu, razem ze Świętem Niepodległości i Trzecim Majem. – Jesteśmy jedyną gminą w Polsce, gdzie tak obchodzi się jubileusz – mówi burmistrz z dumą.
W Godziszowie unijnego festynu nie będzie. Uczniów zajmują raczej egzaminy i pomoc w gospodarstwach rodziców, gdzie niedługo prace ruszą pełną parą. – Festyn europejski? Nie, nasza młodzież na taki pomysł nie wpadnie – śmieje się dyrektor szkoły, Mirosław Gąska. Tu takich euroentuzjastów się nie znajdzie, żeby aż obchody jubileuszowe organizować. Andrzej Olech, wójt gminy, szykuje nowy projekt budowlany. Czekają go jeszcze konsultacje z architektem i wizyta w Urzędzie Wojewódzkim w Lublinie. Jubileusz spędzi w Rzymie, razem z kilkoma innymi mieszkańcami. – Nie, nie na dziękczynnej pielgrzymce – śmieje się. Na zasłużonym długim weekendzie.
Gozdnica to typowe małe miasteczko, Godziszów – wiejska gmina, jakich wiele. Leżą na

dwóch przeciwległych krańcach

Polski. Przeciętny Polak nie potrafiłby ich zlokalizować na mapie, tego mieszkańcy są świadomi. Jedni o drugich zresztą długo też nie wiedzieli. Aż okazało się, że wiele ich łączy. A właściwie dzieli, jak pokazało unijne referendum w 2003 r. Prawie jak jeden mąż mieszkańcy obu gmin wypowiedzieli się o przystąpieniu Polski do struktur europejskich. Tyle że w każdej inaczej. W Gozdnicy 94% było na tak, w Godziszowie 88% na nie. Rekordowe wyniki w skali kraju.
– Unia była dla nas szansą – tłumaczy dziś Zdzisław Płaziak, burmistrz Gozdnicy, „gminy euroentuzjastów”. On sam głosował na tak. W 2003 r. jeszcze nie był burmistrzem i, tak jak reszta mieszkańców, upadek miasta odczuwał na własnej skórze. Tak można określić sytuację czterotysięcznego miasta w Lubuskiem. Do granicy niemieckiej jest stąd 8 km w linii prostej, 15 km do najbliższego przejścia. Do Berlina dojechać można szybciej niż do Warszawy.
Gabinet burmistrza na pierwszym piętrze świeżo wyremontowanego urzędu gminy jest skromny. Stół, biurko, szafa. Na biurku proporczyk z herbem miasta. Kruk na ściętym pniu drzewa. Znacznie bardziej pasowałby komin. Bo kominy w Gozdnicy są wszędzie. Miasto żyło z ceramiki od dawna. Kiedy jeszcze Gozdnica była wsią i nazywała się Freiwaldau, pierwszą nowoczesną fabrykę zbudował tu Godfryd Sturm. Jego dachówki podbijały świat. Znaleźć je można było i na dworcu w Lipsku, i na kościele na Górze Oliwnej. Wokół fabryki Sturma powstawały dziesiątki małych fabryczek, których właściciele w ceramice szukali szansy. Potem przyszła Polska, miejscowość zmieniła nazwę, a fabrykę Sturma upaństwowiono. Poza tym było jak wcześniej – kominy dymiły, a Gozdnica żyła z ceramiki. Całkiem dobrze. W mieście powstały i basen, i stadion, i bloki dla pracowników. W najlepszych czasach pracowało tu nawet 2 tys. osób. Tyle że to już przeszłość. Kominy stoją nadal, ale w fabrykach hula wiatr. W latach 90. okazało się, że technologia produkcji w gozdniczańskich fabrykach jest przestarzała. Gozdnica przegrała. – Potrzebowaliśmy ratunku – mówi burmistrz. Ludzie byli przekonani – gorzej już być nie może.
– Żaden ratunek Godziszowowi potrzebny nie był – mówi Andrzej Olech, od 10 lat wójt gminy Godziszów. Czterotysięczna gmina wiejska na ścianie wschodniej. Stereotypy pojawiają się automatycznie. Więc dziennikarze przecierali oczy ze zdumienia, że w Godziszowie zamiast rozpadających się chałup i wozów konnych, murowane domy i traktory. – Raju tu nie było, ale i nikt nie miał powodu do narzekań – tłumaczy Olech. A kiedy nie żyje się źle, człowiek może być bardziej sceptyczny. Właściwie tego słowa wójt używa rzadko. Mówi raczej o rozsądku i realizmie. Tacy są chłopi w okolicy. – I kiedy z mediów ciągle byli zasypywani wizjami tego, jak to w Unii będzie dobrze i różowo, to stali się podejrzliwi – tłumaczy proboszcz Zdzisław Krawczyk, od 11 lat na parafii godziszowskiej. – Bo chłop wie, że

za darmo nic nie ma.

A tak naprawdę, poza mediami, mieszkańcy nie mieli żadnych źródeł informacji. To skąd mieli czerpać wiedzę? No i bali się.
– Tu ludzie są konserwatywni – mówi proboszcz. – Ale nie zacofani, tylko pielęgnujący wartości – podkreśla zaraz. I nie zaściankowi, bo większość za granicą już była. I widziała, że ten Zachód często tych ich wartości nie chce. Dlatego wójt Olech zdziwiony wynikiem nie był. No, może tylko tym, że przeciwników było aż tak dużo. Ale poruszyło go to, jak informowały o Godziszowie media. – Jak głupich, zacofanych prowincjuszy nas przedstawili, którzy o niczym nie mają zielonego pojęcia – denerwuje się jeszcze dziś.
– A przecież – mówi – my tylko po prostu demokratycznie wyraziliśmy nasze zdanie.
Sześć lat po referendum ulice w euroentuzjastycznej Gozdnicy są puste i ciche. Bloki dla pracowników powoli się rozpadają, wiele domków wymaga remontu. Domki są w większości poniemieckie. Na niektórych daty: 1903, 1905. Obecni mieszkańcy przyjechali tu dopiero po wojnie, głównie z Kresów. W mieście najlepiej orientować się można po pastelowych punktach: świeżo wyremontowanym urzędzie gminy, kościele, centrum kultury, remizie, szkole podstawowej. Pieniądze na remont i ocieplenie szkoła dostała w nagrodę za wynik referendum unijnego, słyszy się w mieście. Poza tym mało zmian. Zbyt rzadko Gozdnica ubiegała się o europejskie fundusze, stwierdził NIK. Ale teraz jest już lepiej. Burmistrz dumny opowiada o oczyszczalni ścieków, która niedługo ma być oddana. 7 mln zł dostała Gozdnica na nią z Brukseli. To niewiele mniej niż roczny budżet miasta. – Jeszcze dużo z Unią tu zmienimy – mówi burmistrz optymistycznie, jak to w Gozdnicy.
Szkoła w Godziszowie też jest odremontowana. I też ocieplona, ale, jak podkreśla dyrektor Gąska, „z własnych funduszy gminy”. Tak samo jak pozostałe pięć szkół w okolicy. Nie, żeby Godziszów nie ubiegał się o unijne dotacje. Drogę chcieli rozbudować i halę sportową postawić. Wszystkie projekty Unia wpisała na listę rezerwową. „Brak funduszy”. Więc w Godziszowie rozeszła się wieść, że to zemsta Brukseli za referendum. – Potem – mówi wójt Olech – okazało się, że w innych gminach jest podobnie, bez względu na wynik referendum. W końcu uwierzyli, że to nie odwet, tylko Unia jest biedniejsza, niż się sądzi. Więc gmina robiła nadal tak jak dotąd. Własnymi siłami. I z sukcesem. W Godziszowie domy są duże, murowane. – Teraz jeszcze bardziej pastelowe niż wcześniej – zauważa wójt. Ludzie po akcesji bardziej o estetykę dbają. Więc teraz Olech chciałby w centrum wsi stworzyć teren rekreacyjny z altanami. Nad rzeczką, którą niedawno dokładnie oczyszczono (to jeden z dwóch projektów finansowanych przez Brukselę). Z altanami będzie ładniej. Na stole w gabinecie ogromny projekt graficzny. Wójt ma go zawieźć do województwa. Ma nadzieję, że do budowy

dołoży się Unia.

Może dofinansuje też biologiczne oczyszczalnie ścieków, które Olech chciałby uruchomić przy gminnych budynkach. Rolnicy już stawiają swoje własne, z indywidualnym dofinansowaniem ( – Łatwiejszym do zdobycia niż dla samorządów – mówi Olech). Bez oczyszczalni przydomowych nie będzie niedługo dopłat do hektarów, dowiedział się wójt na szkoleniu unijnym. Więc chłopi budują. Przed domami średniej klasy samochody. W kościele, odremontowanym ze składek parafian, proboszcz z dumą pokazuje nowoczesny cyfrowy rzutnik. Ze składek kółek różańcowych. Godziszowianie są hojni. Mają nawet własną szkołę w Afryce. To żaden żart. Składali się przez miesiące, aż opłacili budowę w Zambii, dla tamtejszych biednych dzieci, mówi ksiądz. Ulice w Godziszowie są puste. Mieszkańcy o tej porze roku są w południe na polach, trochę dalej od wsi. Stamtąd dochodzą odgłosy traktorów. W Godziszowie króluje rolnictwo. A zamiast kominów fabryk ceramicznych, gryka i ule. Godziszowskie skarby.
Henryk Breś, pszczelarz, w 2003 r. odpowiedział „nie”.
– Nie przeciw samej Unii – tłumaczy. Przeciw niej właściwie nic nie ma. Zachodu się też nie bał. Dwoje z trojga jego dzieci, które skończyły studia, pracują w zachodnich firmach. Sam Breś też za granicą był. I wie, że pszczelarze z Godziszowa nie powinni mieć kompleksów wobec kolegów z Zachodu. Takie normy sobie wprowadzili, którym te unijne niegroźne. U Bresia w budynku gospodarczym kafelki i bieżąca woda. Pełna higiena. Przed domem samochód, przed stodołą traktor. Rodzina mieszka w murowanym, dużym domu. W tym samym miejscu od pokoleń, jak to w Godziszowie zwyczajne. Henryk Breś dobudował drugie piętro, niedawno położył nowy tynk. Zaraz za budynkami 130 kolorowych uli. O tej porze roku pszczoły zaczynają już, nieco zaspane, wylatywać i krążyć nad polami.
Nie był przeciw Unii, tylko warunkom, jakie dla Polski wynegocjował rząd, zdradza Breś.
– Dopłat dostajemy tylko połowę, ceny mamy takie jak tam – mówi. Taki cukier podrożał kilkakrotnie. To zabójcze dla pszczelarzy. Bo pszczoły muszą być zimą i na przednówku karmione syropem, jeden na jeden. Już niektórzy z ich koła pszczelarskiego, największego w województwie, zrezygnowali z hodowli.
– Na unijnych dopłatach rolnicy zyskali – uważa Olech. Ale tylko ci więksi. A takich w okolicy niewielu. Przeciętne gospodarstwo w gminie nie przekracza 7 ha. Za hektar rolnik dostaje od 360 do nieco ponad 600 zł, z wszystkimi możliwymi dodatkami.

– Kokosów na dopłatach

rolnicy tu nie zrobią – uważa Olech. – Ale z drugiej strony, takie sumy starczą już np. na opryski, które wcześniej trzeba było opłacić z własnej kieszeni – mówi Gosia, plantatorka malin na kilku hektarach. Dlatego w Godziszowie wnioski o dopłaty składa ponad 99% rolników. Rekord w skali województwa. Ostatni też się przekonują. – To głównie starsi rolnicy, którzy do tej pory byli przekonani, że kiedy wystąpią o dopłaty, Unia w zamian odbierze im ziemię – opowiada Jan Chmiel, który w urzędzie gminy pomaga mieszkańcom wypełniać wnioski. Na początku wielu godziszowian było zdezorientowanych. Przychodziło do proboszcza z wątpliwościami. No bo jak składać o pieniądze, kiedy Unii powiedzieli nie? – Ale Polska w Unii jest i wasze podatki też idą do Brukseli – przekonywał proboszcz. – A jak się należy, to trzeba brać. Wójt Olech dał przykład. Pierwszy w województwie złożył wniosek o dopłaty, a potem o pieniądze na modernizację. Nowoczesny siewnik za nie kupił. Ale sam musiał dołożyć połowę. On mógł sobie na to pozwolić, wielu jego sąsiadów nie. Dlatego, Olech jest przekonany, gdyby referendum odbyło się dziś, wynik nie byłby dla Unii przychylniejszy. – Może byłoby mniej sceptyków niż w 2003 r., ale nadal więcej niż połowa. Z pewnością.
Henryk Breś z 10 ha i dopłatą do ekologicznych upraw nie ma najgorzej. Ale euroentuzjastą też się nie stał: – Nie, tak jak oni nas w tej Unii traktują, jak ubogich krewnych, to mi się nie podoba. On byłby na pewno na nie. Jego obawy się potwierdziły.
W Gozdnicy obawiał się Maciej Rosner. Rzadki przypadek w gminie euroentuzjastów.
37-letni przedsiębiorca bał się, że Polska nie będzie traktowana na równi ze starymi członkami Unii i że ta wykończy rodzimy rynek cenami dumpingowymi. – Brak wiedzy – mówi dziś krótko. – To okazało się zupełnie nieprawdziwe.
Mówi szybko, jakby był w ciągłym biegu. I pewnie tak jest, bo jego firma, handlująca indykami i indyczym mięsem, pracuje na wysokich obrotach. – Do 2004 r. Gozdnica znajdowała się na peryferiach polskiego systemu gospodarczego – tłumaczy Rosner. – A potem nagle się okazało, że mamy superpołożenie. Bliskość Niemiec i Czech dała jego firmie ogromną przewagę. Połowę swojej produkcji wysyła za granicę. Przede wszystkim do Niemiec, ale też do Belgii i Danii.
W 2003 r., jeszcze przed akcesją, po raz pierwszy ubiegał się o pieniądze z Unii: – Na dostosowanie. Potem składał wniosek jeszcze dwa razy. Każdorazowo skutecznie. Kupił nowe maszyny, budynki, ziemię. Musiał co prawda dopłacić połowę, ale i tak się opłaciło. Jego firma zatrudnia 80 osób i się rozwija. A Maciej Rosner stał się eurooptymistą.
Ale sukces Rosnera jest wyjątkiem. Miejscowi optymiści zaskakująco mało zyskali na Unii. Przynajmniej finansowo.
– Wielu liczyło na inwestorów, zwłaszcza zagranicznych, którzy tu osiądą i stworzą nowe miejsca pracy – przyznaje burmistrz. Nic takiego się nie stało. Słaba infrastruktura i brak połączeń komunikacyjnych nie zachęcały. Bezrobocie wzrosło do 40%. Praca jest tylko w urzędzie, szkołach, aptekach i jedynej fabryce ceramicznej. O pieniądze ubiegało się, poza Rosnerem, jeszcze trzech małych przedsiębiorców. Bezskutecznie. Niektórzy rzemieślnicy dostali dopłaty do zakupu wyposażenia albo do szkoleń. Poza tym nic. – To bardziej skomplikowane, niż się spodziewaliśmy – mówi Jan Piotrowiak. Dziś pracuje w rodzinnej firmie, w 2003 r. był burmistrzem. To on musiał zmierzyć się z najazdem dziennikarzy po referendum. Sam był za, dziś zagłosowałby tak samo. Choć jemu akcesja przyniosła mało. Pomysł na biznes, który chciał rozwinąć, nie wypalił. Zgodę na dofinansowanie dostali,

zabrakło własnego wkładu.

Może dlatego, kiedy spytać go o największe osiągnięcie w gminie podczas jego kadencji, odpowiada bez namysłu: – Kanalizacja. Referendum? – A tak, też było ważne. Dla całej Polski.
– Ale i mieszkańcy Gozdnicy zyskali – mówi obecny burmistrz, Zdzisław Płaziak. Pracy w mieście nie ma, więc szukają jej za granicą. A od wejścia do Unii jest to o wiele łatwiejsze. Wyjeżdżają masowo. Do Irlandii, Anglii, rzadziej do Niemiec. To rodzi też problemy. Jak eurosieroctwo. Na 130 uczniów gimnazjum prawie 40 wychowywanych jest albo przez jednego rodzica, albo dalszą rodzinę. Rodzice są za granicą.
Ewa z gimnazjum już wie, że po szkole wyjedzie do taty, do Belgii. Pewnie tam pójdzie do liceum. Dzisiejsi uczniowie mniej odczuwają granice. To dla nich w rozszerzeniu najważniejsze.
– Do Drezna jadą tak łatwo jak do Wrocławia – mówi Emilia Osińska, nauczycielka WOS i opiekunka klubu europejskiego. W ramach unijnego programu „Szkoły równych szans” uczniowie zwiedzają region. Rozumiany na terenach przygranicznych od wejścia do Unii nieco inaczej:
– Region to prędzej Cottbus czy Drezno niż daleka Warszawa.
Irmina, Ewa i Łukasz byli za mali, aby głosować w referendum. Ich rodzice, o czym są przekonani, byli za. Oni też by byli. Są dumni z wyników. – Gozdnica pokazała, że jest nowoczesna i europejska – mówi Irmina. Euroentuzjastami zostaną, jak to gozdniczanie. W Gozdnicy pewnie nie zostaną. Irmina chce studiować, Łukasz myśli o założeniu własnej firmy, rzecz jasna, z pomocą funduszy europejskich, Ewa może zostanie za granicą.
– Za granicą byłam – opowiada licealistka w autobusie do Godziszowa. Długa to wyprawa, więc od razu odwiedzili kilka miast we Francji i Niemczech. Ładnie było i bez paszportu. Praktycznie. Jej kolega pojechał do Holandii, do pracy. Był tam parę miesięcy, wrócił. Zainwestowali z ojcem w gospodarstwo. W 2003 r. ona sama miała 13 lat, nie głosowała. Pewnie byłaby na tak. Lubi podróżować. – A Unia nam tu przecież w okolicy nie szkodzi.

Wydanie: 19/2009, 2009

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy