Szkoła życia na cmentarzu

Szkoła życia na cmentarzu

Ostatnie pamiątki po przedwojennych warszawskich Żydach marnieją w baraku

Miniaturowe buteleczki do przechowywania pachnideł stopiły się w pożarze kostnicy w kilka brył szkła. Na ołowianych tubkach zachował się wyraźnie nadruk z adresem perfumerii Cheri – Żelazna 64. Ozdobne kafle podłogowe z gwiazdą Dawida leżały dosłownie kilka centymetrów pod powierzchnią ziemi. Wydobyto ich setki.
Gdzieś przy głównej alejce tkwiła zagrzebana w ziemi żeliwna latarnia „pastorałka”. Oczyszczona i odnowiona już świeci. Odnaleziona w krzakach ponadstuletnia główna brama wjazdowa nie nadawała się do użytku. Po konserwacji pełni dziś rolę honorowego eksponatu. Niezwykłe były dzieje dwukołowego wózka, który przez kilkadziesiąt lat służył na cmentarzu do przewozu zwłok. Wózek zniknął jeszcze w czasie okupacji. Zapewne był używany przez mieszkańców Warszawy do wywożenia resztek dobytku z wypalonego getta. Odnalazł się dopiero w latach 60. Pewien gospodarz spod Nadarzyna zaproponował odkupienie wózka sprowadzonego na wieś jeszcze przez jego ojca.

Scena z „Listy Schindlera”

Bolesław Szenicer, były dyrektor cmentarza Żydowskiego w Warszawie, od lat gromadził różne zdjęcia. Wycinał je ze starych gazet, zamawiał fotokopie z zagranicznych albumów, szperał po archiwach. Z czasem nazbierało się ich całe setki. Kilkanaście powiesił na ścianie swojej małej kancelarii, gdzie zmieściły się tylko biurko i dwa krzesła dla interesantów, którzy przyjeżdżają tu z całego świata.
Goście, rozglądając się, pytali o fotografie. Na przykład o tę, wykonaną tuż przed wojną, na której dziewczynki w kostiumach gimnastycznych ćwiczą na boisku Skry, tuż obok cmentarza. Na sąsiedniej fotografii, z datą o dwa lata późniejszą, widać to samo boisko, ale podziurawione głębokimi dołami, do których jacyś ludzie wrzucają półnagie zwłoki. Na innym zdjęciu z tego samego okresu dwaj pracownicy Zakładu Pogrzebowego M. Pinkerta właśnie zdejmują z wózka trumny. Trzeci stoi obok, w roboczym kombinezonie i służbowej czapce na głowie. Trzyma w ręku kubek i spokojnie czeka, aż koledzy uporają się z robotą. Holokaust już trwa, ale on jeszcze o tym nie wie. Całą serię takich zdjęć, a także pełnometrażowy film niemieccy propagandziści wykonali na terenie getta w 1941 r., aby udowodnić, że za murem toczy się normalne życie.
Inne zdjęcie z tego samego propagandowego cyklu: na dziedzińcu cmentarza przy metalowym stoliku siedzi mężczyzna z piórem w ręku, obok papier i kałamarz. Ta inscenizacja ma być dowodem, że pod niemieckimi rządami nawet na żydowskim cmentarzu panuje porządek i ład. Jest to scena dziwnie nam znajoma, ale skąd? Oczywiście – od podobnego ujęcia zaczyna się „Lista Schindlera”. Nie wiadomo, czy scenograf Spielberga, Allan Starski, również widział to zdjęcie. Natomiast Wojciech Chmiel, warszawski plastyk i konserwator dzieł sztuki, niektóre z tych fotografii oglądał dosłownie z lupą w ręku. Dzięki nim mógł określić z dokładnością do kilku centymetrów usytuowanie budynków stojących kiedyś na cmentarzu.
Wszystko zaczęło się od nieoczekiwanego zlecenia, otrzymanego w 1999 r. od Bolesława Szenicera. Miał ustalić, czy na terenie cmentarza zachowały się jakieś ślady po synagodze, która do 1943 r. stała przy cmentarnym murze. A jeśli tak, to jak wyglądają jej fundamenty i jak się to ma do aktualnej topografii nekropolii.
Tuż po wojnie radzieckie służby topograficzne sfotografowały z powietrza całą Warszawę, dokumentując rozmiary zniszczeń. Chmiel odnalazł jedno z tych zdjęć w wojskowym archiwum. Widać na nim wyraźnie, że synagoga i sąsiadujące z nią budynki zamieniły się w stertę gruzów. Na wprost ulicy Glinianej, dziś nieistniejącej, przez wyrwę w murze i na przełaj przez cały cmentarz piesi wydeptali szeroką drogę prowadzącą do ulicy Młynarskiej i dalej na Koło. Z lewej strony cmentarza, tuż koło muru, doskonale widoczne owalne zarysy bieżni stadionu Skra. Na środku boiska duże płaty rozgrzebanej ziemi, jeszcze nieporośniętej trawą. To ślady po masowych grobach pokazanych na niemieckich zdjęciach. Część ludzkich szczątków została ekshumowana w 1988 r. podczas budowy osiedla przy ulicy Gibalskiego. Dziś w tym miejscu znajduje się parking. Nigdy nie było dalszych ekshumacji.

Pinkus Szenicer wraca do Warszawy

W tym samym 1945 r., gdy radziecki lotnik fotografował teren cmentarza, 33-letni Pinkus Szenicer leżał w radzieckim szpitalu polowym gdzieś pod Warszawą i właściwie dogorywał. Miał dwie rany głowy i naruszone kości czaszki. Lekarze niewiele mogli pomóc. Ale się wygrzebał. Rekonwalescencja trwała wiele miesięcy. Potem wrócił do Warszawy, którą opuścił we wrześniu 1939 r. Uciekł za Bug, był zesłańcem na Syberii. Przymusowo wcielony do Armii Radzieckiej przeszedł z nią cały szlak bojowy, zbliżając się z każdym rokiem do Polski. Gdy po wyjściu ze szpitala poszedł na ulicę Zamenhofa, gdzie mieszkał, zobaczył morze gruzów. Nie ocalał nikt z rodziny.
Przed wojną był murarzem, szklarzem, kładł dachy. Po wojnie odbudowywał Warszawę. W 1950 r. z okazji 1 Maja prezydent Bierut wręczył mu dyplom zasługi i klucze do mieszkania na Powiślu. Gdy w 1952 r. przyszedł na świat drugi syn, Pinkus Szenicer nadał mu imię po prezydencie Bierucie. Kilka lat później urodził się trzeci syn, który z kolei otrzymał imię po ówczesnym marszałku Sejmu, Wycechu. Czesław umarł w wieku trzech lat z powodu wady serca. W 1960 r. Pinkus Szenicer poszedł na cmentarz, aby załatwić pogrzeb syna. Przeraził się. Tę część miasta nazywano wówczas Dzikim Zachodem – największe grobowce zostały zamienione w złodziejskie meliny, prostytutki przyjmowały tam klientów. Aby pochować syna, Pinkus Szenicer musiał własnoręcznie wykopać grób. Dozorcami cmentarza było dwóch staruszków: Fiszsohn i Koronowski. Patrzyli bezsilnie, jak z cmentarza w biały dzień wywożono nagrobki, wykorzystywane w okolicznych warsztatach kamieniarskich. Pinkus Szenicer wystarał się w gminie o nominację na dozorcę.
Na cmentarzu przepracował ponad 20 lat. Przez ostatnie trzy lata pomagał mu w pracy młodszy syn. Bolesław ukończył technikum gastronomiczne, ale nie odpowiadał mu zawód kelnera. Zresztą ojciec nie ukrywał, że widzi w nim swego następcę – Pamiętaj o synagodze – mówił kilka dni przed śmiercią.

Napisy na nagrobkach się zacierają

Aż do końca lat 80. Bolesław Szenicer starał się o tym nawet nie myśleć. To nie był odpowiedni czas na pamiętanie o żydowskich korzeniach. Jednak od początku lat 90. sytuacja zaczęła się zmieniać. Wojewódzki konserwator zabytków znalazł pieniądze na remont kilku najcenniejszych grobowców. W 1992 r. Bolesław Szenicer założył Fundację Cmentarza Żydowskiego „Gęsia”, której statutowym celem jest konserwacja zabytkowej substancji cmentarza. W ciągu dziesięciu lat udało się zebrać równowartość kilkudziesięciu tysięcy dolarów. Ale nawet gdyby pieniędzy było dziesięć razy więcej, i tak nie starczyłoby na kompleksową rewaloryzację.
Archiwum nekropolii zostało zniszczone w 1943 r. Jedyny sposób odtworzenia ewidencji grobów to spis z natury. Trwa wyścig z czasem – napisy na nagrobkach się zacierają, piaskowiec kruszeje, korzenie drzew rozsadzają fundamenty grobowców. W ciągu kilkunastu lat Bolesław Szenicer zinwentaryzował ok. 40 tys. grobów. Pozostało dwa, może trzy razy tyle. Przez dwa lata był to także wyścig ze złodziejami. Wyrwą w murze prowadzącą na teren cmentarza Powązkowskiego złodziejskie gangi wywoziły żydowskie nagrobki do dalszej przeróbki. Zginęli ludzie, teraz giną nawet ich imiona. Ksiądz dyrektor cmentarza Powązkowskiego przez kilkanaście miesięcy odmawiał zamurowania nielegalnej bramy.
Gdyby ktoś zapytał Bolesława Szenicera, dlaczego z takim uporem stara się odebrać ziemi zagarnięte przez nią pamiątki, sam miałby kłopot z odpowiedzią. Jest w tym niezgoda na postępujące zapomnienie i jest myśl o ostatniej woli ojca. Jednak przede wszystkim jest ciekawość archeologa amatora.
– W budynku na pierwszym piętrze znajdowało się mieszkanie rabina Poznera. Bezpośrednio pod nim – opowiada – znaleźliśmy resztki niedopalonego drewna, jakby resztki szafy lub biurka. Wśród nich znajdował się szklany kałamarz, dokładnie taki sam, a może nawet ten sam, który można zobaczyć na propagandowej niemieckiej fotografii. W tym momencie poczułem, jakby zamknęła się pętla czasu.
Z kolei w okolicy kuchni znaleziono dziesiątki przedmiotów stanowiących prawdopodobnie jej wyposażenie. Fragmenty potłuczonej zastawy stołowej, stare żelazko do prasowania (z duszą), żelazny palnik kuchni gazowej, ruszt do pieca węglowego, okazały kran do ciepłej wody z napisem „Warm”. Obok leżały wielkie nożyce. Może to właśnie nimi rozcinano klapy marynarek na znak żałoby?
Na miedzianej tabliczce, którą przybijano do ściany każdego budynku w Warszawie, znajduje się doskonale czytelny napis: „Gmina Wyznaniowa Żydowska, Cmentarz Warszawski, Okopowa 49, Komisarjat V”. Najbardziej intrygującym znaleziskiem jest stosik otoczaków, które odnaleziono niedaleko muru cmentarza. Kamyki są różnej wielkości, ale wszystkie idealnie okrągłe, jakby przebrane troskliwą ręką. Z całą pewnością ktoś je w tym miejscu zebrał i przechowywał. Bolesław Szenicer nie ma wątpliwości: takie kamyki za parę groszy sprzedawano żałobnikom przy wejściu na cmentarz. Prawowierni Żydzi kładą kamienie na grobach zamiast kwiatów. Obyczaj ten ma już ponad 3 tys. lat. Upamiętnia groby Izraelitów zmarłych podczas wędrówki na Synaju, okładane kamieniami dla ochrony przed dzikimi zwierzętami.

Na początek

– Izba Pamięci Co robić z całym tym tak nieoczekiwanie odzyskanym inwentarzem? Pieczołowicie oczyszczone, umyte i odchuchane przedmioty nie mieściły się w kilku dużych pudłach ustawionych tymczasowo pod ścianą kancelarii. Razem ze sporym zbiorem starodruków, które gospodarze cmentarza gromadzili przez kilkadziesiąt lat, razem z piękną kolekcją obrazów i grafik o tematyce żydowskiej, dla których zabrakło już miejsca na ścianach kancelarii, wszystko to od dawna zasługuje na jakąś formę stałej ekspozycji. Takiej wystawy w Warszawie nie ma. Ekspozycja w Żydowskim Instytucie Historycznym, zresztą zamknięta przez wiele lat z powodu remontu budynku, poświęcona jest głównie martyrologii. Planowana od lat budowa Muzeum Historii Polskich Żydów w okolicach pomnika Bohaterów Getta odwleka się w nieskończoność z powodu braku funduszy.
Szenicer myślał o odbudowaniu synagogi na odsłoniętych właśnie fundamentach. W jej wnętrzu mogłaby się znaleźć Izba Pamięci. W przyszłości – być może małe muzeum. Wszystko rozbijało się o brak pieniędzy. Potrzeba było około 2 mln zł, aby zamknąć bryłę budynku. Dlatego Bolesław Szenicer z taką uwagą śledził przebieg działań związanych z realizacją ustawy z 1997 r. o restytucji mienia żydowskich gmin wyznaniowych. Ucieszył się, gdy w 1998 r. przy Departamencie Wyznań MSWiA utworzono Komisję Regulacyjną. Jej przewodniczącymi zostali Andrzej Rudlicki z MSWiA oraz dr Paweł Wildstein, honorowy przewodniczący Związku Gmin Wyznaniowych Żydowskich w Polsce. Skądinąd dobry znajomy Szenicera.
Od czasu powołania komisji w połowie 1998 r. do początku 2003 r. odbyło się ok. 800 rozpraw. Na ponad 1,1 tys. złożonych do tego czasu wniosków zakończono postępowanie w ponad 200 sprawach, z tego w ponad 100 ugodą. W sumie za pięć sprzedanych obiektów związek otrzymał ok. 1,3 mln zł, a dodatkowo 130 tys. rekompensaty. Gdy dwa lata temu do kasy związku zaczęły napływać pierwsze pieniądze z tego tytułu, Bolesław Szenicer bardzo prędko dowiedział się, że na wymarzoną przez niego odbudowę synagogi przy cmentarzu nie otrzyma od gminy ani grosza. To jeszcze nie było najgorsze, dzięki nawiązanym przez lata kontaktom Fundacja Cmentarza Żydowskiego „Gęsia” otrzymała obiecujące deklaracje pomocy finansowej od zagranicznych sponsorów. Kancelaria prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego przysłała do fundacji pismo potwierdzające gotowość do wzięcia udziału w uroczystości wmurowania kamienia węgielnego pod odbudowę synagogi.
Ale zarząd żydowskiej gminy wyznaniowej w Warszawie kilka razy dał mu jednoznacznie do zrozumienia, że nie wyraża zgody na planowaną odbudowę synagogi przy cmentarzu. Oficjalny powód – brak pieniędzy na realizację znacznie pilniejszych, podstawowych potrzeb związanych z funkcjonowaniem gminy.

Konkurencja w gminie

A przecież napływają pieniądze z czynszów, z odszkodowań, ostatnio doszły do tego zyski ze sprzedaży nieruchomości zamiennych. Jesienią ub. roku Bolesław Szenicer stwierdził publicznie, że nie ma zaufania do osób, które z ramienia gminy wyznaniowej zajmują się tymi sprawami. Na reakcję zarządu gminy wyznaniowej nie musiał długo czekać – w październiku 2002 r. został zwolniony dyscyplinarnie ze stanowiska dyrektora cmentarza z powodu znalezienia na terenie cmentarza samosiejki konopi indyjskich. Oficjalnie – nie zawiadomił w porę zarządu gminy o znalezisku.
Jak dotąd najbardziej cierpią na tym konflikcie pamiątki zgromadzone przez Bolesława Szenicera w ciągu dwudziestu paru lat pracy na cmentarzu. Na szczęście nie zostały wyrzucone na bruk. Fundacja „Gęsia” otrzymała od poprzedniego prezydenta Warszawy jeden mały pokój w baraku przy Gibalskiego 2, na tyłach cmentarza. Obok stosu hebrajskich starodruków z XVIII i XIX w. leży oryginalna opaska z warszawskiego getta. Obok odłamków bomb znalezionych wśród cegieł – zardzewiały szkielet sprężynowego łóżka, na którym prawdopodobnie spał rabin. W kącie pomieszczenia zastawiony krzesłami i gablotą stoi dwukołowy wózek do przewozu zwłok, o którym była mowa na początku.
Jest w tym jakaś ponura ironia. Na całym świecie – w Berlinie, Waszyngtonie, Londynie, Jerozolimie i tylu innych miastach – istnieją muzea poświęcone tej tematyce. Tylko w Warszawie, ba, w całym kraju nie ma muzeum poświęconego historii Żydów w Polsce. Wiele eksponatów zgromadzonych w baraku przy Gibalskiego z pewnością powinno się znaleźć w takim muzeum. Tu wszystko jest symbolem, nawet miejsce, w którym obecnie jest przechowywana ta kolekcja. Jak wynika z fotografii zebranych przez Bolesława Szenicera, gdzieś w okolicy tego baraku znajdowały się masowe groby wykopane w okresie likwidacji getta. A może nawet dokładnie pod jego fundamentami. Historycy twierdzą, że w tym miejscu nigdy nie przeprowadzono ekshumacji.
Ale tak samo było właściwie na większości terenów byłego getta. Wyrównano ruiny, wybudowano nowe osiedla. Mając do wyboru dylemat: mieszkać czy pamiętać, warszawiacy oczywiście opowiedzieli się po stronie życia. Ale gdzieś pod brukiem parkingów, czasem tuż pod powierzchnią gruntu, czekają na odkrywców pamiątki po poprzednich mieszkańcach. Nie pamiętają o nich ani Polacy, ani sami Żydzi.

 

 

Wydanie: 2003, 50/2003

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy