Szpiedzy w lesie

Szpiedzy w lesie

Mikrowyprawy, czyli jak przeżyć przygodę, mając normalne życie, rodzinę, kredyty do spłacenia i pracę od 9 do 17

Łukasz Długowski – dziennikarz i aktywista, autor książki „Mikrowyprawy w wielkim mieście”

Kim ty w ogóle jesteś? Pisarzem, podróżnikiem, ekologiem?
– Z wykształcenia filozofem, z zawodu dziennikarzem, z zamiłowania podróżnikiem. Przyrodnikiem ani ekologiem nie jestem. Jestem natomiast ojcem zaniepokojonym przyszłością, jaka czeka moje dzieci. W swoich działaniach opieram się na badaniach i analizach dobrze wykształconych ekologów i świetnych naukowców.

Wydałeś też książkę.
– Teraz pracuję nad drugą. Będzie o moim spływie tratwą flisacką po Bugu, o ludziach, którzy żyją nad tą rzeką, oraz o ich tradycjach. Natomiast pierwsza, „Mikrowyprawy w wielkim mieście”, to teksty skupione wokół siedmiu największych miast w Polsce – od Warszawy po Kraków. Proponuję w nich czytelnikom łatwo dostępne sposoby na przeżycie przygody. To pomysły na wyprawy kilkugodzinne, czasem dłuższe, raczej tanie. Realizacja większości z nich kosztuje tyle co bilet na komunikację miejską. Niewiele jest tam propozycji przygód, które będą droższe niż 100 zł.

Czyli to taki poradnik?
– Poradnik, jak przeżyć przygodę, mając normalne życie, czyli rodzinę, kredyty do spłacenia i pracę od 9 do 17. Piszę też o tym, gdzie znaleźć lukę, w którą można tę przygodę wetknąć. Jednocześnie książka ma uświadamiać, jak bardzo potrzebujemy w codziennym życiu przyrody. Jest tam kilka wywiadów, m.in. z kognitywistą, ekopsychologiem i innymi naukowcami, którzy pokazują, jak bardzo przyroda jest niezbędna do zdrowego funkcjonowania, zarówno jeśli chodzi o zdrowie psychiczne, jak i fizyczne. Naukowcy używają nawet terminu biofilia, określającego naturalną potrzebę kontaktu człowieka z przyrodą. Zamiast więc brać kolejne valium, można pójść nad rzekę, do lasu, pobujać się w hamaku.

Co możemy zrobić, mieszkając w dużym mieście? Przeciętny człowiek zapyta: „Dokąd mam pójść, skoro z jednej strony mam hipermarket, z drugiej wieżowce, a rzeka płynie w kanałach?”.
– Jedną z wypraw zorganizowałem sobie właśnie niedaleko Biedronki we Wrocławiu. Pojechałem autobusem z centrum w okolice Wyspy Opatowickiej, potem przeszedłem może kilkaset metrów i znalazłem się na wyspie. Tam rozpaliłem ognisko, rozbiłem namiot, pogapiłem się na rzekę, posłuchałem ptaków i odgłosów lasu. Następnego ranka wstałem i wróciłem do centrum. Cała wyprawa trwała może z dziewięć godzin. Biedronkę miałem w linii prostej może 900 m dalej. Koszt – jakieś 7 zł.

W mieście można legalnie palić ognisko i rozbijać namiot?
– Nie. Nigdzie w Polsce nie można legalnie nocować poza miejscami do tego wyznaczonymi. Rozumiem uzasadnienie stojące za tym prawem. Jesteśmy w dużej mierze narodem śmieciarzy. Nawet jeśli gdzieś są kosze na śmieci, te i tak się walają dookoła, z czym borykają się np. strażnicy w Bieszczadach. Rozsądnych ludzi zachęcam natomiast do czegoś, co nazywam obywatelskim nieposłuszeństwem, czyli do rozbijania się w miejscach do tego nieprzeznaczonych, ale z zachowaniem zasad zdrowego rozsądku. Gdy zabieram do lasu dzieci i tłumaczę im, jak mają się w nim zachować, zawsze mówię: „Słuchajcie, gdy jesteście w lesie, róbcie wszystko tak, jakbyście byli szpiegami, których ktoś może śledzić. Waszym najważniejszym zadaniem jest niepozostawienie ani jednego śladu”. To filozofia, która mi przyświeca. Uważam, że jeśli nie śmiecimy, nie przeszkadzamy zwierzętom, nie włazimy w rezerwaty, nie ma co przesadzać z tym prawem.

Nie dostałeś nigdy mandatu?
– Śpię na dziko pod namiotem od dobrych 20 lat i nigdy nie dostałem mandatu. Nigdy też nikt mnie nie przegonił ani nie spotkało mnie nic przykrego. Zawsze staram się rozbijać daleko od jakichkolwiek siedzib ludzkich. Gdy kiedyś rozbiłem się na sopockiej plaży, w odległości ok. 500 m od pięciogwiazdkowego hotelu, doszedłem do wniosku, że lepiej jest rozbijać się dalej od barów czy hoteli. Pomyślałem, że gdy ktoś tam wypije parę piw, może mu przyjść do głowy jakiś „śmieszny“ pomysł, by np. skopać czy wrzucić do wody gościa z namiotu. Dla własnego bezpieczeństwa i komfortu innych ludzi staram się więc raczej ukrywać z tym noclegiem.

Co jeszcze proponujesz?
– Nigdy nie było mnie stać na canyoning. Ten sport polega na tym, że zakłada się kask, piankę neoprenową, wskakuje do górskiej rzeki i płynie z jej nurtem bez żadnych zabezpieczeń. Wymyśliłem więc, że będą uprawiał canyoning na rzece nizinnej, pomiędzy Warszawą a Łodzią, w Bolimowskim Parku Krajobrazowym. Płynie tam Rawka, która ma szerokość od 2 do 4 m, a głębokość od kostek do 2 m. Razem z kumplem pojechaliśmy do parku pociągiem. Wrzuciliśmy nasze rzeczy do worków na śmieci, a worki w plecaki. I wskoczyliśmy w gaciach do rzeczki. Tam gdzie się dało, płynęliśmy, tam gdzie się nie dało, szliśmy. I tak przez 10 km. Cała mikrowyprawa kosztowała nas tyle, ile zapłaciłem za worki na śmieci, plus kilka złotych za bilet na pociąg. To było fantastyczne przeżycie, bo zobaczyłem rzekę z innej perspektywy. Mogłem ją przeżyć wieloma zmysłami, nie byłem od niej oddzielony. Po drugie, bo zrobiliśmy coś totalnie bezużytecznego. Coś, co niczego nie zmienia w świecie. Nie rozwiązaliśmy problemu głodu, nie doprowadziliśmy do wzrostu PKB w Polsce…

I w tym tkwi sens mikrowypraw?
– Mikrowyprawy są tak absurdalne i egoistyczne, że pozwalają wrócić do tego cudownego, beztroskiego stanu z dzieciństwa, kiedy bawiliśmy się tylko po to, by się bawić. Nie biegaliśmy wtedy, by wykręcić lepszy czas czy być szybsi w maratonie. Wszystkie nasze aktywności były ważne z samej ich istoty.

Maraton też w zasadzie jest raczej bezużyteczny.
– Tak, ale gdy go biegniemy, czegoś od siebie wymagamy. A tu nikogo nie obchodzi to, czy przepłynąłem 10 km tej rzeki czy 15.

Moją ulubioną aktywnością, prócz chodzenia po górach i lasach, jest wiszenie w hamaku. Idę do lasu, rozwieszam sobie hamak i się bujam, gapiąc się na drzewa i niebo. Bardzo podoba mi się w mikrowyprawach właśnie to, że nie da się ich wcisnąć w ramy rywalizacji czy wymagań w stosunku do siebie. Są takie antysystemowe.

Co jeszcze robiłeś?
– Pierwszą moją mikrowyprawą był nocleg na wyspie na Wiśle. To było tak, że nie mogłem się przez dłuższy czas spotkać się z moim kumplem. Wciąż byliśmy zbyt zabiegani. Powiedziałem mu więc: „Słuchaj, przecież mamy noc, co najmniej osiem godzin, skorzystajmy z tego“. Pojechaliśmy więc autobusem na obrzeża Warszawy, doszliśmy sobie do Wisły, przeszliśmy brodem na wyspę. Tam rozłożyliśmy śpiwory, pogadaliśmy, zasnęliśmy, a następnego dnia rano wróciliśmy prosto do pracy na 9 – co też jest ważne, bo najlepsze mikrowyprawy to właśnie te w środku tygodnia.

Dla mnie nocleg na wyspie był takim life-changerem (czyli czynnikiem, wydarzeniem, zmieniającym życie), który mi pokazał, że nie muszę lecieć na miesiąc do Patagonii, żeby odpocząć i zobaczyć kawałek dzikiej przyrody. Ta mikrowyprawa kosztowała nas 4,40 zł.

Jak wpadłeś na to, że można coś takiego robić?
– Chciałem być wielkim podróżnikiem, takim jak Marek Kamiński, Krzysztof Wielicki czy Fridtjof Nansen – norweski polarnik, laureat Pokojowej Nagrody Nobla. W 2012 r. próbowałem przejść Norwegię na nartach, samotnie, z Bergen do Oslo. Po kilku dniach stwierdziłem, że to bez sensu. Wtedy miałem już pięcioletniego syna. Pomyślałem, że ryzykowanie zdrowia i życia, aby przejść z punktu A do punktu B, jest absurdalne. Uznałem więc, że to był głupi pomysł i wróciłem do Polski. Jednak tu znowu zaczęło mnie nosić i postanowiłem znaleźć kompromis między wielkimi podróżami a nierobieniem niczego. I wtedy trafiłem na bloga brytyjskiego podróżnika Alastaira Humphreysa, twórcy idei mikrowypraw, który przez parę lat jeździł rowerem dookoła świata, a po powrocie do domu również potrzebował odpocząć od dużych podróży. To on mnie zainspirował do wymyślania sposobów, jak przeżyć przygodę za niewielkie pieniądze i móc normalnie pracować, być z rodziną.

Prowadzisz ze swoją żoną Asią Fundację DZIKO. Jaka potrzeba stała za tym, by ją stworzyć?
– Fundacja jest dla mnie naturalną konsekwencją mikrowypraw. Traktowałem je jako sposób na wciągnięcie ludzi w przyrodę, by nie byli sfrustrowani, że życie ciągnie się im jak smętny glut. Poza tym nie wierzę, że ktoś będzie chciał chronić przyrodę, jeśli sam jej nie doświadczy. Stwierdziliśmy jednak, że to wszystko za mało i stąd się wzięła nasza walka o obronę rzek w Polsce, szczególnie Bugu. To ostatnia dzika rzeka wśród tych w Polsce, które już są lub mają być niszczone. Wolimy jednak protestować i walczyć o nią już teraz, zanim zostanie wbita pierwsza łopata.

Pomysł, by nagłośnić naszą akcję poprzez spływ Bugiem, chodził mi po głowie od dwóch lat. Chciałem nawiązać do tradycji flisaków, którzy pływali tą rzeką przez kilkaset lat, spławiając drewno ze wschodnich puszczy. Gdy usłyszałem o rządowych planach regulacji rzek i budowie kanału żeglugowego wzdłuż Bugu, stwierdziłem, że trzeba ludziom opowiedzieć o tym, jaką jest wartością. Chciałem też pokazać, co w ogóle dają nam dzikie rzeki w kontekście bezpieczeństwa powodziowego, upraw, hodowli zwierząt, wciąż rosnących cen żywności. Z punktu widzenia mieszkańca miasta taka rzeka może wydaje się bezużyteczna, a tak naprawdę jest potrzebna jak powietrze do oddychania.

Jak wpływa stan rzeki na ceny żywności?
– To bardzo proste. Rzeka uregulowana, z wybetonowanymi brzegami, pozbawiona terenów zalewowych i starorzeczy nie nawadnia terenów w swojej okolicy. Naukowcy z SGGW niedawno wyliczyli, że po wybudowaniu kanału żeglugowego wzdłuż Bugu częstotliwość susz wzrośnie o 172%. Mowa tu o Podlasiu, Mazowszu i Lubelszczyźnie. To pociągnie wyższe ceny żywności, bo przecież te uprawy trzeba intensywnie nawozić i podlewać. Niedawno zapłaciłem za kilogram pietruszki 15 zł. To więcej niż za winogrona, które dziś kupiłem w markecie za 10 zł.

Dlaczego wybraliście tratwę?
– Ze względu na historię flisaków, która też jest ważna. Flisy na Bugu ustały z końcem I wojny światowej. Po pierwsze, dlatego, że na rzeki wypłynęły barki, które zastąpiły drewniane tratwy. Po drugie, puszcze, z których wycinano drewno, były już tak przetrzebione, że w końcu nie było czego spławiać. To dziś bardzo ważna lekcja dla nas, że należy rozsądnie korzystać z zasobów naturalnych. Regulacja rzek to też podcinanie gałęzi, na której siedzimy. Tym razem już chyba ostatniej.

Co nam jeszcze grozi?
– Powodzie. Większość naszych rzek jest już zniszczona. Skutki tego widzieliśmy choćby ostatniej wiosny, szczególnie na południu Polski, gdzie te rzeki są w największym stopniu uregulowane. Na Bugu tego problemu nie było. Jest dziki, ma gdzie wylewać, wsie są w większości odsunięte od rzeki. Jeżeli są jakieś straty na polach – to bardzo niewielkie. Co więcej, wraz z regulacją Bugu, zniszczeniu ulegnie też kilka obszarów Natura 2000.

Ale o tej porze roku w dwóch trzecich swojej szerokości Bug jest mielizną. Nasz spływ tratwą miał trwać około miesiąca. Chcieliśmy dotrzeć spod Terespola do Serocka pod Warszawą.

Dlaczego nie wyszło?
– Po tygodniu spływ zamienił się w wypych. Kilka razy dziennie wpadaliśmy na mielizny, z których wydostanie się trwało po kilka godzin. Pod Drohiczynem w ciągu czterech godzin przepłynęliśmy półtora kilometra i wpadliśmy na sześć mielizn.

Jakie zanurzenie ma wasza tratwa?
– Budową nawiązywała do tradycyjnych flisackich tratw. Zanurzenie wynosi 35 cm. Moglibyśmy bezpiecznie przepłynąć Bug, gdyby miał głębokość choćby do kolan. W większości miejsc rzeka sięgała nam jednak kostek, ewentualnie do połowy łydki. Nurt to wprawdzie głębszy kanalik o szerokości kilku- kilkunastu metrów, ale to tylko w zakolach, najgłębszych częściach. Poza tym rzeka to jedna wielka mielizna.

I taką rzekę rząd chce uczynić żeglowną?
– Obecnie celem jest budowa kanału żeglugowego wzdłuż Bugu. Międzynarodowa Droga Wodna, czyli Kanał E40 ma łączyć Morze Bałtyckie z Morzem Czarnym przez Warszawę i Brześć. Można byłoby to zrobić, tylko skąd wziąć wodę do takiego kanału? Jedynymi rzekami, które są w stanie dostarczyć taką ilość wody, są Bug i Wisła. Ale jeśli przepompujemy wodę z Bugu, nie będzie jej w Bugu. Jestem zaskoczony, że PiS, którego wyborcami w dużej mierze są przecież rolnicy, uderza w nich tym projektem. To oznacza bowiem utratę tysięcy miejsc pracy w rolnictwie. Spływy barkami i obsługa śluz nie zapewnią ich tylu.

Fundacja DZIKO to jednak tylko dwie osoby: ja i moja żona. Potrzebujemy więc wsparcia ze strony innych organizacji. Jedną z nich jest Koalicja Ratujmy Rzeki, która skupia różne organizacje ekologiczne. Jako jej część skupiamy się głównie na nagłaśnianiu tematu, wykorzystując nasze kontakty w mediach.

Jak mieszkańcy okolic Bugu reagują na rządowe plany?
– Rozmawiałem z kilkudziesięcioma osobami – rolnikami, lokalnymi politykami, rzemieślnikami, wędkarzami. Tylko jeden z nich wiedział o planowanej regulacji. Poza tym każdy, kto się od nas o tych planach dowiadywał i słyszał, co to będzie znaczyło dla regionu, był zszokowany, że w ogóle są takie plany. I każdy też był im przeciwny, bo ich realizacja uderzy bezpośrednio w nich wszystkich, łącznie z lokalnymi politykami. To przecież ich obarczy się winą za to, co się stanie z rzeką.

Do tego grona zapewne włączyć można też ludzi żyjących nad Bugiem z turystyki.
– Tak, zwłaszcza że ta ma coraz większe znaczenie na wschodzie Polski.

W tym momencie wszystkie trzy warianty budowy kanału żeglownego wzdłuż Bugu oprotestowały Koalicja Ratujmy Rzeki, WWF i naukowcy z SGGW.

Działacie też na rzecz utworzenia tzw. rezerwatu obywatelskiego. Cóż to takiego?
– W Polsce od 1997 r. nie powstał ani jeden park narodowy. Mamy ich 23 – i żadnych zapowiedzi, by powstał nowy – choć są już społeczne starania o to, by powiększyć Białowieski Park Narodowy oraz stworzyć Turnicki Park Narodowy na terenie puszczy Karpackiej, w okolicach Przemyśla. My, choć sympatyzujemy z każdą z tych inicjatyw, spodziewamy się, że nic się w tej kwestii nie wydarzy w ciągu najbliższych kilkunastu, a może nawet kilkudziesięciu lat. Tymczasem analizy przeprowadzone przez amerykańskiego biologa Edwarda O. Wilsona pokazują, że abyśmy my, ludzie, mieli szanse na przeżycie w kontekście problemu ocieplenia klimatu, musimy pozostawić 30% Ziemi w postaci obszarów chronionych. W Polsce zaś chronimy jedynie 1,5% powierzchni kraju. 1% to parki narodowe, niecałe pół procenta to rezerwaty. Na świecie chronione jest na różne sposoby ok. 15% lądów i 10% obszarów wodnych, czyli też o wiele za mało. Uznaliśmy więc, że nie ma co czekać na łaskę tych czy innych rządzących – bo zarówno PiS jak i PO niewiele robią w kwestii ochrony przyrody – lecz powinniśmy przekazać sprawę w ręce zwykłych obywateli. Wymyśliliśmy więc coś, co nazwaliśmy rezerwatem obywatelskim, czyli obszarem prywatnym lub przekazanym fundacji przez prywatne osoby. Nawet jeśli zdecydowałyby się one zachować prawo własności, zobowiązywałby się umową, by pozostawić obszar na 20 czy 30 lat pod ochroną. Nie prowadziłby więc żadnych inwestycji gospodarczych, wycinki drzew, polowań na zwierzęta.

Na to jednak potrzebne są chyba ogromne pieniądze.
– Różnie to bywa. Mamy w Polsce nieużytki rolne. To tereny zalewowe nad rzekami, bagna, torfowiska. Z perspektywy rolniczej są bezużyteczne. Z naszej, przyrodniczej, bardzo cenne. Niektórzy ich właściciele stwierdzili, że nam te tereny przekażą, chcąc chronić przyrodę. Dostaliśmy już półtora hektara obszaru pod Drohiczynem, nad Bugiem. Rozmawiamy też z panem, który ma 190 ha na Mazurach koło Mikołajek. I też chce je przynajmniej częściowo przekazać na rezerwat. Część ziemi będziemy starali się wykupować.

Co my, zwykli Kowalscy, możemy zrobić?
– Po pierwsze, prowadzimy zbiórkę pod adresem zrzutka.pl/rzeka. Po drugie, chcemy, by ludzie po prostu pojechali do lasu. Ale nie takiego nasadzonego przez ludzi, będącego monokulturą sosnową czy plantacją desek, jak Kampinos czy Las Kabacki. Niech jadą w Karpaty czy do Białowieży i zobaczą, jak wygląda prawdziwy las. Można też pojechać nad Bug, spłynąć kajakiem, zrobić piknik z rodziną, pobrodzić w wodzie, dostrzec, że Bug to nie zabójca, który masowo topi ludzi, tylko w większości leniwa, spokojna rzeczka. Po trzecie, rozmawiajcie z lokalnymi politykami i sami protestujcie. Potrzebujemy aktywistów, bo jest ich w Polsce za mało. Garstka ekologów i pasjonatów nas nie uratuje.

Fot. Filip Klimaszewski

Wydanie: 2019, 35/2019

Kategorie: Ekologia

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy