Tacy grzeczni mordercy

Tacy grzeczni mordercy

W Łochowie nikt nie rozumie, jak ich sąsiedzi mogli z zimną krwią zamordować cztery osoby

– To byli normalni chłopcy z porządnych rodzin – twierdzi taksówkarz spotkany na postoju przed stacją. – Nieraz ich woziłem, tu ludzi się zna, nigdy bym nie przypuszczał, że coś takiego im wpadnie do głowy. No, ale wie pan – nikt nie ma na twarzy wypisane, że będzie mordercą.
Od mojej ostatniej wizyty w Łochowie, mieście, skąd pochodzą zabójcy pracowników Kredyt Banku, minęło kilka miesięcy. Dwa dni po ogłoszeniu wyroku emocje związane z procesem rozgorzały na nowo, tutaj nikt nie może zrozumieć, jak doszło do tragedii. Dlaczego chłopcy z sąsiedztwa mający opinię spokojnych i pracowitych, porwali się na czyn, którego nie sposób sobie wyobrazić.

Wzór dla innych

Oddajmy jeszcze na chwilę głos taksówkarzowi: – W tym czasie, kiedy się to wszystko wydało, byłem na wczasach nad morzem. Patrzę w telewizor, a tu przed stacją moja córka Ewa idzie z wnuczkiem. Już miałem krzyknąć, ale się powstrzymałem. Ludzie wkoło i jak tu się przyznać, że jestem z Łochowa.
Do rozmowy wtrąca się drugi z siedzących na ławeczce kierowców. – Pamiętam, jak tego Krzyśka matka co niedziela do kościoła ciągała, ministrantem był, krzyżyk na piersi nosił. Cholera wie, co im do łba strzeliło – moi rozmówcy mają już własne wnuki, ale uważają, że to nie rodzina ma decydujący wpływ na wychowanie dzieci. – Jak chłopak ma 20 lat, to co mu ojciec podskoczy. Ten Grzesiek, co zabijał, osiem lat chodził z moją córką do jednej klasy. Dziadkowie go wychowywali, woziłem go, nigdy nie był tak pijany, żeby sam nie mógł wysiąść, nie ubliżył, ja bym nawet go dał za wzór dla niektórych chłopców.
– Nie łazik jakiś, ale zadbany, inteligentny, do pracy zawsze jeździł, nam to się wierzyć nie chciało – podchwytuje drugi. – Tu u nas to najwyżej tacy, co to dwa złote do wina potrzebują, ale żeby ktoś był z mafii – to skąd. A im coś odbiło, filmów się napatrzyli, czy co?

Nie ma co winić rodziców

Chłopcy mieszkali na jednej ulicy, w części miasta zwanej przez mieszkańców Starym Łochowem. Dwóch z nich przez pewien czas w jednym budynku, samotnym pegeerowskim bloku, postawionym wśród ruin dworku szlacheckiego. Komendant policji właśnie wyszedł ze swojego mieszkania, znał Marka i nawet nie dziwi się, że do niego przyszliśmy. – Po sąsiedzku powiem tylko tyle, że nie sprawiał nigdy żadnych kłopotów i to tyle. Szkoda mi jego rodziców. Czas już zapomnieć o tej sprawie, naprawdę.
Przed domem jeden z sąsiadów kosą ścina trawę. Chętnie porozmawia, lecz nie poda swojego nazwiska, zresztą tak jak reszta rozmówców. Dlaczego? Wszyscy się tu znają. I tak jest rzeczywiście; ośmiolatek, którego pytamy, gdzie mieszkali zabójcy, bez trudu wskazuje nam drogę.
– Jeżdżę w transporcie, razem z Jankiem, ojcem Krzyśka. Nie ma co winić rodziców. I Krzysiek, i Marek widzieli, jak ojcowie wychodzili do pracy. Przez kilkanaście lat można chyba poznać swoich sąsiadów. Ja myślę, że największy wpływ miała telewizja. Ogień i dym, naparzają się po głowach, dziesięć razy ktoś strzela do faceta, a on się podnosi. Po drugie, to te kije bejsbolowe. Jak ktoś kupuje coś takiego i wygląda, jak wygląda, to sprzedawca najpierw powinien mu przyłożyć w ten łysy kark, żeby poczuł, jak to jest, i dopiero mu to sprzedać. Jakby jeszcze chciał. Następna sprawa to brak autorytetów – mężczyzna opiera kosę o trzepak. – Gdzie ludzie, którym można wierzyć na słowo?
Mężczyzna macha z rezygnacją ręką, wraca do swojej roboty, ale coś sobie przypomniał: – I podstawowy błąd. Papugujemy ten Zachód, a ja jestem zdania, że nie można przeskoczyć przez płot i z miejsca znaleźć się w innym świecie. W młodym wieku dziewczynę trzeba mieć, przed kolegami się popisać, a jak pójdzie na stróża do Warszawy za 3,50 za godzinę, to co on wywalczy? Dobrze, że matka jeść da, bo sam by z tego nie wyżył.
Mężczyzna zamyśla się i po chwili rzuca: – Szkoda mi ich, oglądam te reformy przez całe życie, od 12 lat ma być lepiej, i tak czekam, i będę pewnie czekał do śmierci. Nie każdy to wytrzymuje, młody nie ma takiej cierpliwości i tak to się może skończyć.

Jesteście sępy

Ojciec Krzyśka to starszy mężczyzna we flanelowej koszuli w pasy, na głowie czapka z daszkiem. Twarz przeorana zmarszczkami, widać, że ciężko pracował przez całe życie. Nie chce rozmawiać, bez słowa zmierza do klatki bloku, na pożegnanie nasuwa czapkę głębiej na głowę.
Marek z bloku przeprowadził się na ulicę pod lasem, tam, gdzie mieszkał Grzesiek. Przy asfaltowej ścieżce stoi rząd drewnianych domków, których dachy pochylają się jak głowa zmęczonego człowieka po ciężkim dniu pracy. Pani listonosz twierdzi, że nie wie, gdzie są te budynki. W sklepie, ekspedientka wyjaśnia, że pracuje tu od niedawna i nie zdążyła jeszcze poznać ludzi. Jej brat był kolegą chłopaków. Nie jest specjalnie rozmowny. – Zrobili, co zrobili, to ich sprawa.
– Dlaczego?
Chłopak pociera ręką o nadgarstek drugiej, tak jakby chciał zetrzeć z niej tatuaż przedstawiający bladoniebieskiego węża. – A czy on do mnie do spowiedzi przychodził?
Sąsiedzi tłumaczą, że cała trójka wcześniej zachowywała się wzorowo. – Sprawiedliwy wyrok dostali, nie ma co mówić, choć ja stoję przy takim zdaniu, że śmierć powinna być za śmierć – starszy człowiek podchodzi z sekatorem do siatki oddzielającej zagrodę od ulicy. – Tym, co mam w ręce, sam głowę bym mu uciął, choć znam go od takiego – ścisza głos. – O, widzi pan, jego brat Paweł na rowerze. Przyjechał na przeszpiegi. My tu przez płot, pan się nie gniewa, ale nazwiska to ja nie podam i zdjęć niech mi pan też nie robi.
Do rozmowy przez ogrodzenie wtrąca się starsza kobieta pielęgnująca przydomowy klomb: – Ja mówię, że przez dziewczynę to wszystko. Krzysiek miał się żenić, pewno za te bankowe pieniądze chciała sobie dobrze pożyć. U nas takie przysłowie: „Kobieta ma długi włos, a rozum krótki”.
Mężczyzna przerywa jej, odgania jak natrętną muchę: – Panie, ja 28 lat do Warszawy dojeżdżałem pociągiem do pracy, tak jak oni. Wiadomo, człowiek obudził się gdzieś po drodze, bo sobie wcześniej pofolgował z kolegami, i łap za kieszeń, czy portfel jest. I był, a teraz nie dość, że okradną, to jeszcze w samych trykotach do domu puszczą, a to i dobrze jak z całym okiem – sekator leży na trawie, mój rozmówca coraz bardziej się zapala. – Na Bródnie sprzedawałem kwiaty razem z byłym klawiszem, który dorabiał sobie u badylarza, to mi mówił, jak w mamrze marudzą. Chleba nie będę jadł, bułeczka też za stara, kiełbasa jakaś przymulała i klawisz tyle miał do powiedzenia, co orkiestra żałobna w sylwestra. Za dobrze im tam w więzieniu.

Warszawka ludzi psuje

Brat Grześka robi kolejną rundkę, zatrzymuję go, ale patrzy na mnie ze złością i mówi: – Ode mnie niczego się nie dowiecie.
Przed domem Marka, który w końcu znajdujemy, rozpętuje się prawdziwe piekło. Stojąca w drzwiach kobieta nie pozwala dojść do głosu: – Demony z nich zrobiliście, sensacji szukacie, robicie programy, a później ludzie głupieją od tego.
Z rozmowy nic nie będzie, chociaż staruszek siedzący na ławeczce przed zagrodą chciałby coś powiedzieć. Jednak z głębi domu dobiegają krzyki: – Dziadek, wracaj do środka, nie gadaj z tymi sępami!
Łochów ich znał i akceptował – to małe środowisko, gdzie na ulicy wciąż komuś mówi się dzień dobry. W podstawówce, do której chodzili chłopcy, nauczycielki bronią swoich uczniów.
– To ta warszawka ludzi psuje – twierdzi jedna z pań. – Żadnych zarzutów wobec nich nie mam ani tym bardziej wobec rodziców – dodaje inna. – Matka Krzyśka, kiedy nad Liwiec chodziliśmy na piknik szkolny, zawsze z koszykiem pełnym jedzenia przychodziła, dziadek Grześka był w szkole na każde zawołanie wychowawcy. Jak organizowaliśmy Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy, to jeden z nich bezpłatnie zagrał w kapeli. I to są bandyci? Nie mogli narzekać na brak miłości w domu, wiem, bo byłam przez 12 lat sąsiadką Krzyśka – wtrąca dyrektorka szkoły.- Nie ma tu band ani gangów, zorganizowanej przestępczości. Takie typowe, zapyziałe sześciotysięczne miasteczko.
Do pokoju nauczycielskiego wchodzi syn jednej z nauczycielek, student z Warszawy. – Znam Grześka i nigdy bym nie przypuszczał, że coś takiego strzeli mu do głowy. Chłopaki mieli samochody, starą „betę” i pogięte audi, ale ubrani chodzili dobrze; w pubie gorzałka się lała, ale znów nie do przesady. Normalni jak każdy.
Ksiądz proboszcz, który podobno spowiadał Grześka, odpowiada pytaniem na pytanie: – Wierzysz synu, bo jak przykazania są dla ciebie martwą literą, to potem tak się dzieje. Cała tajemnica.
Nie patrzy na nas, tylko nerwowo układa książki na biurku: – Jacy to moi parafianie, wierny to jest ten, który przyjmuje sakramenty, idzie sobie z Bogiem, a jak chcecie koniecznie się dowiedzieć, dlaczego tak się stało, to zajrzyjcie do Pisma Świętego.
Pani kościelna łagodnie, acz stanowczo zamyka nam drzwi przed nosem.
W Łochowie ukazuje się miesięcznik. Redaktora naczelnego zastajemy w domu. – Jestem za karą śmierci w takich wypadkach, to czynnik odstraszający. Jeśli chodzi o Łochów, nie widzę tu ukrytej zadry, patologii. Tu ludzie żyją spokojnie. Nie pisałem o tym wydarzeniu, zrobili to za mnie inni. Nie chcę babrać się w brudach.
Grzesiek, Krzysiek i Marek nie byli narkomanami, nie zaglądali też przesadnie do kieliszka. Pracowali, jeden z nich niedługo miał się ożenić. Kiedy rankiem pojawili się przed drzwiami Kredyt Banku, w torbach nie mieli kominiarek, a jedynie pistolety z tłumikiem. Poszli zabijać.

***

W Łochowie jest maszt telewizyjny. Z góry widać panoramę miasteczka, w oddali rzekę. I tylko tyle. Z wysokości kilkudziesięciu metrów pytanie, skąd biorą się grzeczni mordercy, pozostaje wciąż otwarte.

 

Wydanie: 2002, 23/2002

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy