Tag "Leszek Moczulski"
Lustratorzy i lustrowani
Lustracja stała się narzędziem „wymiany elit”, co oznacza najczęściej awans dla miernot Paweł Siergiejczyk
Tego samego dnia, 10 października 2025 r., zmarło dwóch niewątpliwie zasłużonych Polaków: 95-letni prof. Adam Strzembosz, znany prawnik, w latach 90. pierwszy prezes Sądu Najwyższego, oraz 76-letni Mirosław Chojecki, od 1976 r. główny organizator drugiego obiegu wydawniczego, później wydawca i producent filmowy na emigracji w Paryżu i w III RP. Akurat tego dnia miała też miejsce uroczystość nazwania jednej z sal w budynku Sejmu imieniem Leszka Moczulskiego, zmarłego dokładnie rok wcześniej w wieku 94 lat byłego posła i przywódcy Konfederacji Polski Niepodległej, a przy tym autora wielu cennych książek z dziedziny historii i geopolityki.
Tych trzech ludzi wiele łączyło. Przede wszystkim krytyczny stosunek do władz PRL, chociaż chyba nie do samego państwa, które umożliwiło im ukończenie studiów na Uniwersytecie Warszawskim (Strzembosz i Moczulski – prawo, Chojecki – chemia), mimo że wywodzili się ze środowisk jakże odległych od PZPR: Strzembosz z rodziny endeckiej, Moczulski – z piłsudczykowskiej, matką Chojeckiego zaś była Maria Stypułkowska, sławna „Kama” z batalionu „Parasol”, uczestniczka zamachu na Kutscherę.
Wydawać by się mogło, że wszyscy trzej odeszli jako ludzie życiowo spełnieni i docenieni przez dzisiejszą Polskę. Jeszcze prezydent Komorowski odznaczył prof. Strzembosza Orderem Orła Białego, a Leszka Moczulskiego Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski, natomiast prezydent Duda trzy lata temu nadał Order Orła Białego Chojeckiemu. Ale to tylko pozory, bo cóż z tego, że wszyscy trzej byli przez całe życie szczerymi antykomunistami, skoro to właśnie antykomunistyczna III Rzeczpospolita zafundowała im długie lata upokorzeń?
Zabrane podpisy
Dziś nie warto już cytować wypowiedzi Zbigniewa Ziobry, Andrzeja Dudy i innych niedouczonych prawników z PiS, którzy od dawna atakowali Adama Strzembosza jako rzekomo winnego braku oczyszczenia wymiaru sprawiedliwości z PRL-owskich sędziów w latach 90. To zarzuty nie tylko głupie, ale wręcz kłamliwe. W ten sposób polska prawica mściła się na sędziwym profesorze, który konsekwentnie bronił praworządności, odkąd zaczęła być łamana przez rządy PiS.
Ale przecież polska prawica po raz pierwszy upokorzyła prof. Strzembosza już 30 lat temu, gdy próbowano wystawić jego kandydaturę w wyborach prezydenckich. Kampanię profesora w 1995 r. organizowało głównie Porozumienie Centrum, czyli pierwsza partia Jarosława Kaczyńskiego. I to właśnie Kaczyński próbował uczynić ze Strzembosza swoją marionetkę – taką pierwszą wersję Dudy czy Nawrockiego. A gdy to się nie udało, porzucił kandydaturę pierwszego prezesa Sądu Najwyższego, zabierając mu podpisy niezbędne do rejestracji i wystawiając własnego brata, wówczas prezesa Najwyższej Izby Kontroli. Trudno się dziwić, że potem prof. Strzembosz już nigdy nie miał zaufania do Kaczyńskiego i jego metod uprawiania polityki.
Obrona praworządności przez prof. Strzembosza w ostatnim dziesięcioleciu nie powinna jednak przesłaniać faktu, że w pierwszej dekadzie III RP sam przyłożył rękę do zbudowania systemu, który później wyniósł PiS do władzy. Chodzi o konkretną decyzję, jaką Adam Strzembosz podjął 16 października 1998 r., w ostatnim dniu swojego urzędowania w Sądzie Najwyższym. Powołał wówczas na stanowisko pierwszego rzecznika interesu publicznego, czyli najważniejszego prokuratora lustracyjnego, sędziego Bogusława Nizieńskiego, z którym znali się z pracy w PRL-owskim Ministerstwie Sprawiedliwości, gdzie w 1980 r. wspólnie zakładali struktury Solidarności.
Fanatyczny inkwizytor
Ta nominacja, dokonana wbrew, a może nawet na złość prezydentowi Kwaśniewskiemu przez odchodzącego szefa Sądu Najwyższego, uruchomiła wieloletnią krucjatę lustracyjną pod wodzą fanatycznego inkwizytora, jakim był zmarły w maju 2025 r. Bogusław Nizieński. Każdy, nawet najmniejszy ślad wskazujący na kontakty z PRL-owskimi służbami stanowił dla Nizieńskiego podstawę do oskarżenia, co w praktyce oznaczało złamanie kariery i trwałe przyklejenie łatki agenta, niezależnie od ostatecznego wyroku sądu lustracyjnego. Oskarżenia bowiem były głośne i spektakularne, a wyroki zapadały po wielu latach, już bez rozgłosu.
Taki system wprowadziła pierwsza ustawa lustracyjna, uchwalona 11 kwietnia 1997 r., zaledwie kilka dni po przyjęciu Konstytucji III RP głosami szerokiej koalicji parlamentarnej SLD, PSL, Unii Wolności i Unii Pracy, wbrew pozostającej wówczas poza Sejmem prawicy. Jednak ustawę lustracyjną przyjęła już inna nieformalna koalicja – ludowców, UW i UP – mimo sprzeciwu rządzącej lewicy. A ponad rok później, gdy do władzy wróciła prawica pod szyldem AWS, ci sami ludowcy wraz z Unią Wolności pomogli odrzucić weto prezydenta Kwaśniewskiego do ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej.
W ten sposób w końcówce lat 90. stworzono całą infrastrukturę „przemysłu pogardy i nienawiści”, ujednoliconą w 2007 r. pod szyldem IPN, który przejął zadania rzecznika interesu publicznego. Od tego momentu instytut był już nie tylko strażnikiem i dysponentem archiwów dawnej bezpieki, ale również publicznym oskarżycielem, a faktycznie najwyższym sądem, od którego zależała każda kariera w państwie polskim. Przynajmniej do czasu, gdy ludzie aktywni w czasach Polski Ludowej zajmowali istotną pozycję w elitach III RP.
Pierwsza dekada obecnego stulecia upłynęła pod znakiem lustracyjnego polowania na czarownice, którego nie rozpoczął jednak ani bezwzględny sędzia Nizieński (nawet odchodząc z urzędu w 2004 r., pozostawił listę ponad 550 osób niezlustrowanych z powodu braku wystarczających dowodów), ani żaden
Autor swego czasu pracował w Urzędzie ds. Kombatantów, gdzie zajmował się weryfikacją działaczy opozycji i osób represjonowanych w PRL, w tym kolejnymi wnioskami Mirosława Chojeckiego









