Tag "Ministerstwo Spraw Zagranicznych"

Powrót na stronę główną
Opinie

Problematyczne działania matematyczne

Unia Europejska nie jest państwem, nie ma więc mocy powołania pod broń armii Europejczyków

Minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski wygłosił w Sejmie coroczne exposé. Zrobiło ono chyba na Polakach dobre wrażenie. W każdym razie wszyscy, z którymi rozmawiałem, są tego zdania. Sejmowe wystąpienie umocniło pozycję szefa MSZ jako „fightera”. Było w odpowiednim natężeniu antyrosyjskie. Wojowniczy nastrój naszego ministra spraw zagranicznych w stosunku do Rosji jest już legendarny, choćby za sprawą pouczeń historycznych dawanych rosyjskiemu ambasadorowi przy ONZ i na forum tej organizacji.

Wszystkim uradowanym spektakularnymi zwycięstwami ministra Sikorskiego – jego wiktorie prędko obiegały internet – umyka jedynie fakt, że odnosi on je nie w swojej lidze. Właściwym dla niego partnerem do dyskusji jest Siergiej Ławrow, nie zaś rosyjski ambasador przy ONZ. Wszyscy ambasadorowie mają zapewne bardzo wysokie mniemanie o sobie – tak być powinno – ale my nie możemy zapominać, że są tylko urzędnikami państwowymi. Urzędnikami zobligowanymi do wiernego przedstawiania stanowiska centrali. Nie są i nie mogą być kreatorami polityki zagranicznej. Jaką korzyść kraj przyjmujący odnosiłby z ambasadora, który zamiast precyzyjnie informować władze goszczącego go państwa o stanowisku reprezentowanego przez siebie rządu, zmyślałby je i dzielił się własnymi fantasmagoriami?

Rzecz jasna, jeśli ambasador ze stanowiskiem swojego ministra spraw zagranicznych głęboko się nie zgadza, dostrzegając, że jest niedorzeczne, oderwane od realiów panujących w danym kraju, powinien w korespondencji dyplomatycznej wskazać owe niedorzeczności i odrealnienie. Ponieważ jednak zazwyczaj jest zainteresowany dalszą karierą we wzniosłej sferze dyplomacji, w korespondencji sławi przenikliwość i dalekowzroczność ministra.

W wystąpieniu ministra Sikorskiego godzi się odnotować, że tak bardzo nas nie straszył. Uspokojenia poszukiwał w działaniach matematycznych, ściślej w dodawaniu. Szedł w tym za swoim szefem, premierem Donaldem Tuskiem. Cytował nawet wypowiedź premiera, że 500 mln Europejczyków błaga 300 mln Amerykanów, żeby chronili nas przed 140 mln Rosjan. Od razu powiedzmy jasno: ta matematyka nie jest w porządku. Dotyka ona tego, co w stosunkach międzynarodowych nazywa się potęgą potencjalną. Biorąc rzecz najogólniej, na potęgę potencjalną składają się „zasoby społeczne”, które są do dyspozycji danego państwa i które mogą służyć do budowy sił zbrojnych.

Pierwszy problem z matematyką Sikorskiego i Tuska bierze się stąd, że Unia Europejska nie jest państwem. Nie ma więc mocy powołania pod broń przykładowo dziesięciomilionowej armii Europejczyków. Armie powołują poszczególne rządy państw w wielkości, jaką uznają za stosowną. Mamy więc np. wojsko hiszpańskie, włoskie, francuskie, niemieckie, polskie, czeskie i litewskie, ale złudzeniem jest myślenie, że proste zsumowanie liczby żołnierzy tych

Prof. dr hab. Piotr Kimla pracuje w Katedrze Stosunków Międzynarodowych i Polityki Zagranicznej Instytutu Nauk Politycznych i Stosunków Międzynarodowych na Wydziale Studiów Międzynarodowych i Politycznych Uniwersytetu Jagiellońskiego

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

Sposób na Dudę

Ciekawe rzeczy ujawnił minister Sikorski na temat umów dotyczących ambasadorów, które zawierał z prezydentem Andrzejem Dudą. Otóż powiedział, że zawarł trzy takie umowy. „Dotrzymałem ich z nawiązką – zaznaczył. – Ludzie pana prezydenta są ambasadorami w Nowym Jorku, Londynie, Kanadzie, Paryżu, Bukareszcie, Watykanie i Pekinie. A pan prezydent pierwotnie prosił o czterech. Wszystkie trzy umowy nie zostały przez pana prezydenta dotrzymane, więc ja będę prosił w najbliższych dniach na piśmie, aby prezydent już zechciał się wstrzymać od realizacji moich wniosków. Będę je wycofywał”.

No i teraz zaczęły się spekulacje. Po pierwsze, kadencja prezydenta Dudy upływa 6 sierpnia. Czyli za cztery miesiące. W tym jeden wakacyjny. Faktycznie nie ma zatem sensu boksować się z Dudą o cokolwiek – ani o kogokolwiek – bo czas biegnie nieubłaganie.

Po drugie, jeśli chodzi o bój polityczny, kwestia jest rozstrzygnięta. Sprawę ambasadorskich nominacji Duda przegrał – a to dlatego, że odmawiał ich podpisania wszystkim kandydatom Sikorskiego. Także tym, którym wcześniej nominacje podpisywał, gdy jechali na inną placówkę. Nie wykorzystał sytuacji, nie mówił: lepszym podpiszę, gorszym nie. Jego opór został więc uznany za złośliwy i bezrefleksyjny.

I jest jeszcze po trzecie. Otóż Sikorski wymienił siedem placówek kierowanych przez ludzi, o których pozostanie

Duda zabiegał. Miesiącami nikt ich nie ruszał, w imię nadziei Sikorskiego, że jakoś z prezydentem się dogada. Jeżeli jednak umowy nie ma, to i tych siedmiu traci Dudową ochronę. Czyli ich los jest już tylko w rękach Sikorskiego.

Chyba najlepiej zrozumiał to Jakub Kumoch, od września 2023 r. ambasador w Pekinie, a wcześniej szef Biura Polityki Międzynarodowej w Kancelarii Prezydenta. Przyuważono go, jak się wdzięczył do Sikorskiego, co zrozumiałe, bo w Pekinie jest dopiero półtora roku, więc ma o co zabiegać. Ale Duda dowiedział się o tym i miał mówić, że już mu nie ufa…

Inna sytuacja jest z Krzysztofem Szczerskim, który ambasadorem przy ONZ jest od czerwca 2021 r., mijają mu zatem cztery lata przebywania na placówce i w zasadzie powinien zjeżdżać do kraju. Zwłaszcza że Andrzej Duda do ONZ już nie pojedzie.

A Londyn, Paryż i Ottawa? Tam ambasadorami od trzech lat są Piotr Wilczek, Jan Emeryk Rościszewski i Witold Dzielski. Z tego grona najbliższy Dudzie jest Witold Dzielski, który przez siedem lat był w Kancelarii Prezydenta dyrektorem Biura Polityki Międzynarodowej. Pewnie więc latem wróci z Kanady. Podobny los wróżony jest Adamowi Kwiatkowskiemu, ambasadorowi w Watykanie, który był sekretarzem stanu w kancelarii Dudy, a wcześniej zakładał Ruch Społeczny im. Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego.

A Paweł Soloch, od sierpnia 2023 r. ambasador w Rumunii, wcześniej szef BBN? Jego pozycja też wisi na włosku.

W historii MSZ deale były różne – miejsce znajdowali tam sobie ludzie różnych opcji i różni politycy. Z reguły na zasadzie dżentelmeńskich umów. Duda na żadną z takich umów się nie zdecydował, ba, nie zdecydował się nawet na jakąkolwiek grę polityczną. Za parę chwil napinania się oddał ludzi, którzy mu zaufali.

PS Wygląda na to, że prezydent poniewczasie swój błąd zrozumiał. Po twardych słowach Sikorskiego podpisał 18 nominacji ambasadorskich (Klicha ani Schnepfa w tej grupie nie ma…) i zapowiada, że podpisze kolejne. U swoich stracił nimb twardziela, dla PO jest miękiszonem. Tak to wychodzi, jak się nie ma głowy do polityki.

 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

Piękne kobiety chcą do Polski

Kilka słów o sztuce wydawania wiz. W czasach PiS rozwinęła się ona w sposób szczególny.

Po pierwsze, Polska straciła wpływ na to, kto o naszą wizę może się starać. Decydowały o tym firmy zewnętrzne, które przejęły kontrolę nad kolejkami chętnych. Ci, którzy firmom zapłacili, mogli w tej kolejce przesuwać się do przodu, inni tej szansy nie mieli.

Po drugie, wprowadzono system poleceń – słano je z Warszawy konsulom, by przyznawali wizy osobom wskazanym przez centralę. Teraz okazuje się, że był to mechanizm korupcyjny…

Po trzecie, kierownictwo MSZ oszalało na punkcie wydawania wiz. W latach 2020-2023 Polska wydała 47% wszystkich wiz wydanych w strefie Schengen. I zapowiadano, że ich liczba jeszcze się zwiększy. Miało temu służyć powołanie centrum wizowego w Łodzi, w którym planowano zatrudnić 160 osób i wydawać 400 tys. wiz rocznie – z pominięciem konsulów, co z dumą zapowiadał ówczesny szef MSZ Zbigniew Rau.

Teraz mamy ruch w drugą stronę. Firmy zewnętrzne zostały wyproszone, decyzje wizowe to znów domena konsula i ogólnie jest nacisk na mniejszą liczbę wiz, co w MSZ określa się pięknym sformułowaniem:

„Odzyskujemy kontrolę nad procesem wydawania wiz”. Można się wzruszyć…

Ale w historii MSZ to nic nowego. Były bowiem czasy, kiedy wiz przyznawaliśmy jak na lekarstwo i każdy konsul miał w centrali łatwiej, jeśli odmówił wizy, niż jak ją przyznał. Na tej podstawie był oceniany. A to skutkowało różnymi historiami…

W ministerstwie popularne są wspomnienia dyplomatyczne Jacka Perlina, byłego ambasadora w Kolumbii – opowiada się je jak najpiękniejsze dykteryjki. Dotyczą one czasów niedawnych, ale jeszcze sprzed PiS, kiedy lepiej było wiz odmawiać. Według jakich kryteriów? To już nikogo nie obchodziło. Konsulowie zatem sami sobie te kryteria wymyślali. I tak oto Perlin dwa razy zetknął się z konsekwentnym, choć z zupełnie różnych powodów, odmawianiem wiz młodym i ładnym kobietom. Oto jego opowieść: „Za pierwszym razem rzecz dotyczyła Peru. Byłem wówczas kierownikiem placówki w sąsiedniej Kolumbii. Zadzwonił wtedy do mnie znajomy, który organizował konkursy piękności, z pytaniem, czy może znam panią konsul w Limie. Przypadkowo znałem, byłem nawet przez jakiś czas jej przełożonym. Okazało się, że pani konsul odmówiła wizy do Polski miss Peru, zupełnie nie wiadomo dlaczego, gdyż miss spełniała wszystkie warunki, tzn. miała zaproszenie, wykupiony bilet w dwie strony, zarezerwowany i opłacony hotel. Zadzwoniłem do pani konsul, która zaczęła coś bez sensu bredzić.

Po małym śledztwie dowiedziałem się, że odkąd objęła urząd przed trzema laty, ani jedna młoda i ładna kobieta nie dostała wizy. Przyczyna była prosta: pani konsul nie lubiła młodych i ładnych kobiet, bo sama już nie była młoda, a jej uroda przeminęła.

Drugi przypadek to była Tajlandia. Tam z kolei urzędował młody konsul, na pewno gej, choć to chyba nie miało akurat znaczenia. On z kolei nie ukrywał, a wręcz chełpił się tym, że nigdy nie dał i nie da wizy młodej i ładnej kobiecie. Na pytanie dlaczego, odpowiadał: »Bo jest ryzyko, że taka będzie się prostytuować«. Gdy opowiedziałem o tym konsulowi brytyjskiemu, odparł: »A ja nigdy nie odmówiłem i nie odmówię wizy młodej i ładnej kobiecie. Robię to z pobudek patriotycznych, jest szansa, że przyczynię się w ten sposób do poprawienia urody przyszłych pokoleń Brytyjek«”.

Panie ambasadorze, czekamy na kolejne historie.

 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

Klątwa ambasady

Stała się rzecz niebywała, oto bowiem prezydent Andrzej Duda wyłamał się ze swojego bojkotu i wyraził zgodę na podpisanie ambasadorskiej nominacji dla Agnieszki Bartol-Saurel, która kieruje naszą placówką przy Unii Europejskiej.

Kieruje nią od 21 października 2024 r., objęła ją po ambasadorze Piotrze Serafinie, który został unijnym komisarzem ds. budżetu, zwalczania nadużyć finansowych i administracji publicznej. I to objęła w biegu, w trakcie przygotowań do polskiej prezydencji. Oczywiście logika podpowiada, że lepiej, by w takiej sytuacji była pełnym ambasadorem, a nie chargé d’affaires. Jednakże Andrzej Duda, mimo że był wakat, nie podpisywał jej ambasadorskiej nominacji. I oto nagle, gdy nasza prezydencja trwa już dwa miesiące, zmienił zdanie.

Czy to był odosobniony przypadek, czy zapowiedź nowej tendencji w działaniach prezydenta? W gruncie rzeczy odpowiedź na to pytanie z każdym dniem staje się coraz mniej ważna, to podpisywanie będzie niedługo sprawą jego następcy. Jednak Andrzej Duda wprawdzie zobowiązał się do podpisania ambasadorskiej nominacji Agnieszce Bartol-Saurel, za to odmówił Barbarze Tuge-Erecińskiej, która ma jechać do Pragi.

O Tuge-Erecińskiej i jej wyjeździe do Pragi już pisaliśmy. Przede wszystkim dziwiąc się, dlaczego wraca z emerytury do MSZ i w wieku 69 lat decyduje się jechać na placówkę. Zwłaszcza że nie jest kimś, kto mógłby się uważać za osobę w MSZ niespełnioną. Była czterokrotnie ambasadorem – w Szwecji, w Danii, w Wielkiej Brytanii i na Cyprze – a dwukrotnie wiceministrem. Poza tym niczym szczególnym w MSZ się nie odznaczyła.

Wiatry polityczne zawsze jej dobrze wiały – w roku 1981 pracowała w biurze zagranicznym NSZZ Solidarność, zresztą razem z Anną Fotygą. A potem już samo szło. Związana była z podziemną Solidarnością, z gdańskimi liberałami, z KLD… Chce więc zwieńczyć długą i pogodną karierę piątą ambasadą?

Ale jest jeszcze jedna wątpliwość. Otóż wysyłanie emerytów na stanowiska ambasadorów się zdarza. Powód jest z reguły prosty – doświadczony dyplomata występuje w roli ratownika, ma odbudować relacje, wykonać ważną misję. Rzecz w tym, że jeśli chodzi o Czechy, nie ma nic do odbudowywania. Tuge-Erecińska sama zresztą mówiła, że nasze dwustronne stosunki są znakomite. W zasadzie – a o tym milczeli wszyscy – jeżeli coś zgrzyta, to w polskiej ambasadzie, gdzie od kilku lat notujemy zadziwiającą rotację ambasadorów.

Wszystko zaczęło się od Barbary Ćwioro, która rozpoczęła misję w 2018 r., by ją zakończyć w czerwcu 2020 r. Odwołano ją w atmosferze skandalu, bo grupa pracowników ambasady oskarżyła ją o mobbing. Sprawa trafiła do sądu i do dziś (!) nie została rozstrzygnięta. Panią Ćwioro zastąpił w październiku 2021 r. Mirosław Jasiński, były wojewoda wrocławski i były dyrektor Instytutu Polskiego w Pradze. Jasiński ambasadorem był kilka tygodni! Bo w wywiadzie dla Deutsche Welle powiedział, że w sporze o kopalnię Turów rację mogą mieć Czesi. Wobec tego premier Morawiecki czym prędzej, 6 stycznia 2022 r., go odwołał. Kolejnym ambasadorem został wicedyrektor Ośrodka Studiów Wschodnich Mateusz Gniazdowski, dla którego była to pierwsza praca w MSZ. Ale latem 2024 r., po dwóch latach, został przez ministra Sikorskiego cofnięty do kraju. W ciągu pięciu lat będziemy mieli czwartego ambasadora w Pradze. Czy to pech, czy coś innego?

 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

Czaputowicz. I wszystko jasne

Próbkę swojego zaangażowania i temperamentu (bo przecież nie roztropności) dał w „Rzeczpospolitej” Jacek Czaputowicz, były szef MSZ.

Wiadomo, chciał pochwalić Trumpa i jego ekipę, a Tuskowi dokopać. Wypowiedział się więc na temat tego, dlaczego amerykańscy żołnierze są w Polsce i dlaczego Polska przegrywa dyplomatycznie.

À propos amerykańskich żołnierzy napisał tak: „Nie obawialiśmy się wskazywać na zagrożenia, jakie stwarzał Nord Stream 2, format normandzki czy spór Unii z USA na tle porozumienia nuklearnego z Iranem. Zorganizowaliśmy wspólnie konferencję bliskowschodnią, uruchomiliśmy proces warszawski, współtworzyliśmy sojusz na rzecz wolności religii, byliśmy razem w Iraku i Afganistanie. Angażowaliśmy się więc w sprawy daleko wybiegające poza nasze własne podwórko.

Czy tak trudno zrozumieć, dlaczego żołnierze amerykańscy są w Polsce?”.

Trudno zrozumieć, dlaczego Jackowi Czaputowiczowi nie przyszło do głowy, że amerykańscy żołnierze są w Polsce, bo w Waszyngtonie uznano, że służy to amerykańskim interesom. Ale były szef MSZ uważa, że Polska rozczuliła Amerykanów swoją przymilnością, więc wzruszeni tym dali nam cukierka. I oto na naszych oczach rodzi się doktryna Czaputowicza w stosunkach międzynarodowych: bądź przymilny, to coś ci skapnie.

Były minister wzruszył się też przemówieniem sekretarza obrony USA w Warszawie. „Czy rozumiemy przesłania – pytał dramatycznie – które wygłosił sekretarz obrony USA Pete Hegseth w Warszawie: Polacy mają podobny do Amerykanów etos wojownika, Stany Zjednoczone mogły zawsze na Polskę liczyć, byliśmy z nimi w Iraku i Afganistanie, zbrojąc się, Polska będzie bronić całego kontynentu?”. Owszem, panie Czaputowicz, rozumiemy – Pete Hegseth, prezenter telewizji Fox News i ogólnie osoba mało kompetentna w zakresie spraw zagranicznych i obronnych, wygłosił dziennikarskie dyrdymały. Żeby było wzniośle i miło. Że polscy wojownicy będą bronić całego europejskiego kontynentu. Sprzętem kupionym od Amerykanów. I w zasadzie cały konkret to te zakupy…

No i jeszcze jedna mądrość pana C. Komentując paryskie spotkanie, napisał: „Polska ma najsilniejszą armię w Europie, liczono więc, że przyłączy się do koalicji pilnującej pokoju w Ukrainie i pociągnie za sobą inne państwa. Tymczasem Polska, która sprawuje prezydencję w Unii Europejskiej, zrobiła w portki”.

Cóż, fakty są takie, że Polska jest w koalicji wspomagającej Ukrainę i jest jednym z jej najważniejszych uczestników. Tym ważniejszym, że z tej koalicji – czego Czaputowicz nie zauważył – właśnie wychodzą Stany Zjednoczone. Cóż więc Polska powinna robić zdaniem byłego ministra: chwalić Trumpa czy już nie?

Jeśli zaś chodzi o polskich żołnierzy w Ukrainie – decyzja Tuska jest roztropna i zrozumiała. Po pierwsze, 80% Polaków tego nie chce. Po drugie, są względy historyczne, które nakazują ostrożność. Dlatego polskich żołnierzy w Ukrainie być nie powinno.

Pomińmy zwrot o robieniu w portki – bo to śmieszne. Zwłaszcza w MSZ, w którym Czaputowicz ma opinię najbardziej strachliwego ministra XXI w. – którym dyrektor generalny kręcił, jak chciał. Może przyszedł czas odreagowania?

 

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Świat

Wybory amerykańskiej Polonii

Powrót? Może. Ale nie z powodu strachu przed deportacją

Korespondencja z USA

Polski rząd z fanfarami szykuje się na przyjmowanie mas Polaków, którzy żyją w Ameryce nielegalnie i – zagrożeni deportacją – będą z niej uciekać. Patrzę na to z rozbawieniem, bo w tych deklaracjach widzę przede wszystkim kolejny dowód na to, że Polska nie wie, czym jest współczesna Polonia amerykańska i jak naprawdę żyje się jej w Ameryce. Jeśli Polacy wrócą do ojczyzny, zrobią to z innych powodów niż strach przed wydaleniem.

W ciągu ostatniego roku z USA wyjechały trzy znajome rodziny, w których domach na co dzień rozbrzmiewał język polski. Wszystkie z od dawna uregulowanym statusem imigracyjnym oraz w bardzo dobrej sytuacji materialnej – naturalizowani obywatele z urodzonym w Ameryce potomstwem. Jedno małżeństwo, rodzice dorosłej córki, wróciło do Polski, żeby przejąć opiekę nad starzejącymi się rodzicami. Dwie pozostałe rodziny obrały za cel Belgię i Niemcy z nadzieją na lepsze, a zwłaszcza tańsze perspektywy edukacyjne dla swoich wciąż nieletnich dzieci i bardziej sprzyjające warunki społeczno-kulturowe ich wychowywania. Wszyscy wyprowadzili się z USA wiele miesięcy przed ponownym dojściem Donalda Trumpa do władzy.

Wiemy, że nie wiemy

Propozycję napisania artykułu o nielegalnych polskich imigrantach, którzy lada dzień hordami zaczną wracać do stęsknionej za nimi ojczyzny, przyjęłam jako wyzwanie. Od bardzo dawna nie mam wśród znajomych Polaków nikogo, kto przebywałby w Stanach nielegalnie. Powodem jest zapewne moje miejsce zamieszkania – z dala od tzw. historycznych skupisk polskojęzycznej Polonii w USA, czyli Wschodniego Wybrzeża oraz Chicago. Moją świadomość kształtują szerokie kontakty ze środowiskami polonijnymi w wielu zakątkach Ameryki, w tym społecznościami skupionymi wokół polskich szkół, będącymi bez wątpienia najbardziej żywym i aktualnym odbiciem życia polonijnego oraz dobrym polem do badania. Co pokazują? Przede wszystkim to, jak dramatycznie od początku wieku zmalała emigracja Polaków do USA. Dziś ze świecą szukać tam dzieci urodzonych w Polsce, lawinowo za to rośnie liczba uczniów z rodzin mieszanych, w których językiem polskim posługuje się tylko jeden rodzic. Jednocześnie rośnie zamożność polonijnych rodziców. To, jak wiele dzieci podróżuje nie tylko do Polski, ale i po całym świecie, skłania zaś do refleksji, że równie drastycznie spadła w kręgach polonijnych liczba rodziców „bez papierów”.

O tym, jak mało mamy badań, które pokazałyby amerykańską Polonię w jej pełnym, współczesnym wymiarze, i o przyczynach tego stanu rzeczy pisałam nieraz. Zainteresowanych zapraszam do lektury archiwalnych wydań

„Przeglądu”. To, co wiemy, jest w dużej mierze efektem pracy amerykańskiego rządu, który co 10 lat przeprowadza powszechny spis ludności. Ostatni, z 2020 r., wykazał, że Polonia, czyli Polish Americans, to grupa niemal dziewięciomilionowa, ale osób polskojęzycznych jest w niej tylko nieco ponad 400 tys.

Całkowicie po omacku poruszamy się też w kwestii liczby tych, na których przyjazd szykuje się polskie MSZ. Ponieważ prasa krajowa, zarażona emocjami narastającymi wokół tematu amerykańskich deportacji, wypowiedziała się już dość obszernie – znamy szacunki. Może to będzie 15 tys., a może i 100 tys. osób! Trudno uwierzyć, że przy obecnych możliwościach technologicznych i komunikacyjnych zbadanie, o jakich danych naprawdę mówimy, jest czymś więcej niż kwestią organizacji, funduszy i woli. Ale cóż, z sarmackim przytupem jak zawsze wolimy dociekać, niż opierać się na faktach. Opinie na temat tego, czym jest i jak żyje amerykańska Polonia, kształtują nam więc szwagier z New Jersey oraz treści z polonijnych platform społecznościowych opanowanych przez zwolenników Trumpa. Temat „gonienia” nielegalnych rodaków wybrzmiewa na tych ostatnich głośno. Najlepszy dowód na to, że Polaków zagrożonych deportacją jest mnóstwo, czyż nie? Popatrzmy, jak wygląda rzeczywistość.

Gdzie ci nielegalni?

Ludzie się boją. Bardzo trudno będzie ci znaleźć kogoś do rozmowy – z miejsca przestrzegali mnie znajomi ze Wschodniego Wybrzeża i z Chicago, do których zwróciłam się o pomoc w skontaktowaniu mnie z rodakami żyjącymi „bez papierów”. Większość od razu też przyznała, że osobiście nikogo takiego nie zna, potrzebny więc będzie czas, żeby popytać dookoła. Firmy sprzątające? Budowlane? – sama podsuwałam pomysły, opierając się na stereotypach dotyczących profesji nielegalnych imigrantów, nie tylko z Polski, ale i z innych części świata.

– Do sprzątania to już od bardzo dawna przychodzą do nas

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Kraj

Ambasada w Berlinie – 25 lat wstydu

Historia budowy ambasady w Berlinie to rzecz śmieszna i straszna zarazem

Równo 10 lat temu, w styczniu 2015 r., pisaliśmy w „Przeglądzie”: „Od 15 lat w najbardziej prestiżowym miejscu Berlina straszy stary budynek polskiej ambasady”. Wspomniane miejsce to Unter den Linden 70-72, znajdujące się 300-400 m od Bramy Brandenburskiej. W otoczeniu ambasad Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i Francji. Tekst kończyliśmy słowami: „Berlińska kompromitacja trwa”. Uznajmy to zresztą za bardzo delikatne określenia – budynek był opuszczoną ruderą, więc Niemcy codziennie mogli kontemplować obraz polskich możliwości.

Czas wstydu, trwający, jak łatwo obliczyć, 25 lat, na szczęście się kończy. 17 stycznia ma się odbyć otwarcie nowo zbudowanej ambasady.

Zapowiada się zresztą gorąco, bo minister Radosław Sikorski i prezydent Andrzej Duda już czynią sobie uszczypliwości i przepychają się w przypisywaniu sobie sukcesu.

„Ambasada w Berlinie to przedsięwzięcie wybitnie związane z ministrem Sikorskim, który je zaczął i za chwilę zakończy”, mówił niedawno rzecznik Ministerstwa Spraw Zagranicznych Paweł Wroński.

Swoją wersję wydarzeń zaprezentował też Andrzej Duda: „To są decyzje, które zostały podjęte w ciągu ostatnich ośmiu lat i zrealizowane w ciągu ostatnich ośmiu lat”. I dodał, że w MSZ „głośno się mówi”, że Radosław Sikorski zamierzał sprzedać działkę, na której dzisiaj budynek stoi. „Na szczęście w tym miejscu zbudowano nową polską ambasadę, bo jest to miejsce bardzo godne i ważne w Berlinie”, podsumował.

Cóż, w tych deklaracjach nie ma zbyt wiele prawdy. Śledzę sprawę budowy ambasady w Berlinie od lat. Przyglądam się też różnym MSZ-owskim pomysłom Radosława Sikorskiego, również tym dotyczącym sprzedaży budynków ambasad i konsulatów. I nigdy nie słyszałem o zamiarze sprzedaży działki przy Unter den Linden. Takiego pomysłu nawet nie rozważano. Owszem, PiS mówiło, że za Sikorskiego istniały plany zamiany działki z Uniwersytetem Warszawskim, minister Witold Waszczykowski skierował nawet w tej sprawie zawiadomienie do prokuratury, ale nic z tego się nie urodziło.

Lecz Radosław Sikorski też powinien miarkować się w opowieściach, jakoby rozpoczął budowę ambasady. Bo to nie on. On za to długo zaczynał ją budować. I nie zaczął.

Choć niewątpliwie w opowieści o tym, co się działo przez 25 lat z działką przy Unter den Linden, jak straszyliśmy berlińczyków walącą się ruiną, Sikorski jest ważnym aktorem.

Przejdźmy zatem do tej opowieści.

Piękną działkę o powierzchni 4,2 tys. m kw. zawdzięczamy socjalistycznej przyjaźni. Otrzymaliśmy ją w 1964 r. od Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Wcześniej na działce stał gmach pruskiego ministerstwa spraw wewnętrznych, ale został zniszczony w czasie wojny. Na działce Polska wybudowała biurowiec klasy Lipsk – na owe czasy był to standard – i to z podwyższoną jakością. Zielonkawe szyby kojarzyły się z nowoczesnością. Do czasu.

W połowie lat 90. wszystko było już jasne. Że stolica Niemiec to Berlin, że Unter den Linden jest najbardziej reprezentacyjną aleją i że biurowiec Lipsk, który zestarzał się w błyskawicznym tempie, do tego miejsca nie pasuje.

Zaczęto więc się zastanawiać, czy go remontować, czy też zburzyć i w to miejsce postawić coś nowego.

Po miesiącach wahań wybrano wariant drugi. Decyzję oparto na dwóch przesłankach. Po pierwsze, Lipsk zbudowano w starej technologii, z użyciem m.in. azbestu. Po drugie, wiadomo było, że nawet odnowiony budynek nie będzie reprezentacyjny, a Unter den Linden za chwilę zajaśnieje najpiękniejszymi rezydencjami.

W 1997 r., w czasach koalicji AWS-UW, rozpisano więc konkurs na projekt ambasady. Ze strony MSZ sprawę nadzorował dyrektor generalny Michał Radlicki. W warunkach konkursu zapisano, że nowa ambasada powinna mieć 800 m kw. powierzchni biurowej. Ministerstwo na jej budowę przeznaczyło 40 mln zł.

Konkurs wygrał projekt przygotowany przez pracownię architektów Zbigniewa Badowskiego, Marka Budzyńskiego i Adama Kowalewskiego (BBK). Co prawda, budynek miał być większy, niż zakładano, liczył ok. 900 m kw., ale wstępny projekt spodobał się w ministerstwie.

Kłopoty pojawiły się później. W MSZ postanowiono bowiem

r.walenciak@tygdnikprzeglad.pl

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

Konsul wszystko zapisze

Wspominaliśmy niedawno aferę wizową w MSZ, a w zasadzie raport komisji sejmowej, która badała tę aferę. Dorzućmy do tego kolejną cegiełkę – swoje prace w ministerstwie zakończyła Najwyższa Izba Kontroli. Po audycie NIK sporządziła i skierowała do prokuratury cztery zawiadomienia o podejrzeniu popełnienia przestępstwa, łącznie przeciwko 12 funkcjonariuszom publicznym.

W stosunku do 11 z nich NIK zawiadomiła o podejrzeniu popełnienia czynu zabronionego, czyli o „zachowaniu polegającym na przekroczeniu uprawnień lub niedopełnieniu obowiązków przez funkcjonariuszy publicznych, działających przez to na szkodę interesu publicznego”. Wobec jednej z osób skierowano zawiadomienie dotyczące wyrządzenia skarbowi państwa znacznej szkody majątkowej.

Zawiadomienia dotyczą czterech spraw. Pierwsza to program Poland Business Harbour, czyli wydawanie wiz pracowniczych osobom z Białorusi i Rosji, które miały pracować w Polsce jako informatycy. Program wprowadzony został jednak bez jakichkolwiek wiążących dokumentów. NIK pisze, że „nie ma wiążących dokumentów, które opisywałyby jego podstawę prawną, cele, uczestników, zadania czy zakładane efekty”. Innymi słowy, do Polski, wpuszczono 95 tys. ludzi z prawem prowadzenia działalności gospodarczej. A ci na dodatek gdzieś się rozpłynęli.

Druga sprawa to naciski, które płynęły z centrali do konsulów, by przyjmowali wnioski wskazanych osób poza kolejnością i wydawali im wizy, często w trybie przyśpieszonym i „bez osobistego wstawiennictwa”.

Jako szczególną kategorię potraktowano sprawę konsulatu w Mumbaju, wizytowanego przez dyrektorów departamentu. Tamtejszy konsul był naciskany, by wydawać wizy aplikantom podającym się za członków ekipy filmowej.

Sprawa jest tu oczywista, podana na tacy – konsulowie zapisywali wszystkie rozmowy ze zwierzchnikami, zachowali kopie mejli, całość mieli znakomicie poukładaną (ktoś wątpi, że mogło być inaczej?). Dla inspektorów NIK praca z nimi była czystą przyjemnością. I pewnie to samo powiedzą prokuratorzy. Trafiony, zatopiony.

I jeszcze jedna historia, tym razem dotycząca wyrzucania publicznych pieniędzy w błoto. Zbigniew Rau z pompą otworzył Centrum Decyzji Wizowych w Łodzi – wołał, że takie jest zapotrzebowanie państw w Azji i Afryce. Miało w nim pracować 160 urzędników, którzy mieli produkować wizy. Centrum umieszczono w łódzkim kompleksie Monopolis, wynajmując drogą przestrzeń biurową na lata. „Na skutek tych działań wydatkowano z budżetu państwa środki w wysokości co najmniej 681,9 tys. zł, tytułem najmu i kosztów eksploatacji budynków”, napisała NIK.

Dodajmy, że to dopiero początek opłat. Umowy najmu są tak skonstruowane, że MSZ nie może się z nich wycofać. Wynajęło powierzchnię i ją ma. Podobnie jak łącza internetowe. Płaci za to miesięcznie 6 tys. euro plus prawie 12 tys. zł opłat eksploatacyjnych, opłaty za łącza internetowe i, drobiazg, za sprzątanie – 4 tys. zł. Choć pomieszczenia stoją i będą stały puste.

No, panie Zbigniewie Rau, z tego już tak łatwo się nie wykręcicie…

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Aktualne Notes dyplomatyczny

Witaj, Ambasado!

Wreszcie się doczekaliśmy. Już w piątek, 17 stycznia, odbędzie się otwarcie ambasady RP w Berlinie. Tym samym zakończy się trwający ponad 25 lat wielki wstyd. MSZ zamierza zresztą uczynić z otwarcia wielką fetę. O tym, jak będzie to wyglądać, napomknął już rzecznik MSZ Paweł Wroński – ku uciesze pracujących w ministerstwie urzędników, których bawią tego typu śmieszne wypowiedzi. Otóż Wroński rzekł: „Ambasada w Berlinie to przedsięwzięcie wybitnie związane z ministrem Sikorskim, który je zaczął

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.

Felietony Jan Widacki

Gdzie pojechać na bezpieczne wakacje?

Ministerstwo Spraw Zagranicznych każdego roku publikuje listy krajów, które są w jakimś stopniu niebezpieczne. To niebezpieczeństwo jest bowiem stopniowalne. Kategoria pierwsza to kraje, w których turyści muszą zachować „zwykłą ostrożność”. W tej kategorii znajduje się np. Gruzja i częściowo Meksyk. Kategoria druga dotyczy krajów, w których trzeba zachować „ostrożność”. Do takich zaliczane są m.in. Angola i Bangladesz. Kategoria trzecia obejmuje kraje, do których MSZ odradza podróże. Jest w niej Palestyna, bez Strefy Gazy, bo ta została zaliczona do miejsc najbardziej niebezpiecznych, czyli do kategorii czwartej, do której „odradza się wszelkie podróże”. W tej samej kategorii umieszczone zostały Syria, Rosja, a także Gwinea. Rosja, wiadomo, jest w stanie brutalnej wojny napastniczej, Polskę uznała za kraj nieprzyjazny. Poza tym jest państwem rządzonym dyktatorsko, nieszanującym prawa międzynarodowego, niepraworządnym i lekceważącym prawa człowieka. Czeczenia jest częścią składową Federacji Rosyjskiej i niewątpliwie należy do jej najniebezpieczniejszych rejonów. W wykazie nie jest wymieniana osobno, bo już całą Rosję uznano za niebezpieczną w najwyższym, czwartym stopniu. Gwinea do tej najbardziej niebezpiecznej kategorii została zaliczona, bo, jak wyjaśnia ministerstwo, panuje tam „napięta sytuacja polityczna po zamachu stanu z 5 września 2021 r. Zamknięte są granice kraju, możliwe demonstracje i rozruchy, protesty z użyciem broni palnej, panuje wysokie zagrożenie przestępczością kryminalną”.

Dodajmy, że we wspomnianym zamachu stanu w Gwinei stracił władzę prezydent Alpha Condé, mimo że wygrał ostatnie wybory i cieszył się poparciem ok. 50% społeczeństwa. Władzę przejął płk Mamady Doumbouya, który rozwiązał parlament, uznając go za oczywiście zbędny. Stan państwa jest taki, jak opisało w swojej informacji MSZ.

Zupełnie inną ocenę sytuacji w Gwinei ma nasz Urząd do Spraw Cudzoziemców. Wedle niego mimo wszystko „brak doniesień, aby którakolwiek ze stron walczyła o władzę, albo żeby strona rządząca represjonowała zwolenników byłego prezydenta”.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.