Tag "politycy"
Żelazny elektorat to mit
Polscy wyborcy nie są wierni. Czekają na dobre propozycje
Do pierwszej tury wyborów prezydenckich pozostało kilka tygodni. Wszechobecne sondaże rysują coraz ciekawszą sytuację. Wiąże się ona z coraz lepszymi notowaniami Konfederacji i – przede wszystkim – ze słabnięciem Nawrockiego, a wzrostem siły Mentzena.
Przyjrzyjmy się paru ostatnim sondażom. Nawrocki ma w nich poparcie na poziomie 20%. Jest ono zatem dużo niższe niż partii, która go wystawiła. Dlaczego tak się dzieje? Sondaże kłamią? A może na naszych oczach tworzy się nowa tendencja – elektorat PiS, przynajmniej istotna jego część, wypowiada posłuszeństwo Kaczyńskiemu i nie chce głosować na kandydata wskazanego przez prezesa? Czy żelazny elektorat PiS pęka?
Jeżeli tak i tendencja ta jest trwała, mielibyśmy wielki przełom. Połowa publicystów politycznych musiałaby zjeść swoje, pisane latami, analizy. Przyjmowały one w ciemno, że Kaczyński ma swój zabetonowany elektorat, nie do ruszenia. Że choćby nie wiem co się działo, jego wyborcy i tak uwierzą we wszystko, co prezes powie, nawet że białe jest czarne, i karnie pójdą do urn. Tak było przez lata, przynajmniej od wyborów prezydenckich w 2005 r.
A teraz? Teraz ta konstrukcja, jeśli jeszcze się nie rozpada, to w każdym razie mocno trzeszczy.
Składa się na to kilka elementów. Zacznijmy od kandydata na prezydenta, czyli Karola Nawrockiego. Po kilkunastu tygodniach kampanii wiemy już na pewno, że nie jest wartością dodaną. Przeciwnie – sztampowy, sztywny, klepie wyuczone frazy kiepską polszczyzną, regularnie się myląc. W zasadzie im więcej występuje, tym gorzej mu idzie. Ani wiedzą, ani inteligencją nie porywa, słuchamy go i zastanawiamy się, dlaczego Kaczyński go wybrał. Przecież miał w PiS kilkunastu, ba, kilkudziesięciu lepszych!
Może prezes uznał, że do drugiej tury wejdzie każdy z nalepką PiS, a potem będzie już plebiscyt: jesteś przeciw rządowi Tuska czy za? Czy nie była to jednak zbyt ryzykowna kalkulacja?
Historia III RP pokazuje, że kandydaci na prezydenta nie są sklejeni z elektoratem popierających ich partii. Aleksander Kwaśniewski zdecydowanie wychodził poza elektorat lewicy. W 2005 r. zdecydowanie poza ówczesny elektorat PiS wyszedł Lech Kaczyński. Wyniki wyborcze i Kwaśniewskiego, i Lecha Kaczyńskiego były podwalinami potęgi ich formacji. Ba, w roku 2000 Andrzej Olechowski, startujący jako kandydat pozapartyjny, obywatelski, zdobył 17% głosów, wyprzedzając Mariana Krzaklewskiego (15,5%). Ten wynik okazał się wielkim kapitałem politycznym, bo Olechowski na jego bazie razem z Donaldem Tuskiem i Maciejem Płażyńskim powołał do życia Platformę Obywatelską.
Z kolei źle dobrany kandydat może utopić formację. Na pewno fatalny wynik Krzaklewskiego w 2000 r. przyczynił się do upadku AWS. Innym spektakularnym przykładem był wynik Magdaleny Ogórek. W 2015 r. wysunął ją jako kandydatkę na prezydenta Leszek Miller. Ogórek uzyskała 2,38% głosów, co wprowadziło SLD w korkociąg, z którego ta partia już się nie wydostała…
Jeżeli jesteśmy przy SLD – w 2005 r. Sojusz zdołał się obronić przed upadkiem i w wyborach do Sejmu uzyskał 11,31% głosów. Sondaże dawały mu… 6%, ale kandydatura Włodzimierza Cimoszewicza w wyborach prezydenckich pozwalała na realne nadzieje, że SLD wskoczy na wyższy, 20-procentowy poziom. Że się odbuduje. Bo w sondażach kandydat Sojuszu notował grubo ponad 20% poparcia. Cóż, mieliśmy kłamstwa pani Jaruckiej, sfałszowane dokumenty, bezpieczniacką intrygę
r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl
Kuszenie kamaszami
Gorączka wokółwojenna, podsycanie lęków i brak istotowo poważnej debaty nad innymi scenariuszami rozwiązywania konfliktów międzynarodowych, globalnych, granicznych, ekonomicznych stają się u nas normą. Zaczynamy oddychać militarystycznym powietrzem, przestając je odczuwać, zauważać, chronić się przed jego zabójczym oddziaływaniem. Wszystko to dzieje się w „zdroworozsądkowej” i „realpolitycznej” atmosferze samozadowolenia politycznego centrum. Głos odmienny się nie pojawia, znaki protestu są niewidoczne, opór albo nie istnieje, albo jest niezauważalny. Któryś generał peroruje na YouTubie: „Ewentualna wojna będzie długotrwała, krwawa i większość żołnierzy zawodowych nie dotrwa do końca. To rezerwiści będą jej zasadniczym podmiotem, oni ją skończą”. Trzon polskiej armii stanowić będą żołnierze rezerwy, których może zostać powołanych pod broń ponad 340 tys. Donald Tusk rozwija wątki szkoleń, które w ostatnich wersjach są już, na szczęście, planowane jako dobrowolne i niepowszechne. Jeszcze kilka dni wcześniej deklarował, że „trwają intensywne przygotowania do szeroko zakrojonych szkoleń wojskowych dla wszystkich dorosłych mężczyzn”. Ale rozmach wciąż jest. Zamierzenia rządu są takie, by szkolić 100 tys. osób rocznie. Dawać kasę – niemałą, 6 tys. zł miesięcznie, bonusować kursami prawa jazdy.
W retoryce Jarosława Kaczyńskiego patos potyka się o śmieszność, tromtadracja wjeżdża na pełnej prędkości: „Musimy mieć – zamiast pedagogiki tchórzostwa – powrót do etosu rycerskiego”. Złotousty zbawca narodu z Żoliborza ma więcej przemyśleń: „Chodzi o to, że mężczyźni mają być także żołnierzami, czyli być w stanie także narazić się na śmierć. Co z tego, gdy ktoś będzie bardzo sprawny, ale jego pierwszą myślą będzie ucieczka?”.
Bańka prowojenna puchnie aż miło (a raczej bardzo niemiło). Wyścig trwa. Celebryci deklarują, że mimo wieku zgłoszą się na szkolenia. 64-letni Tomasz Sianecki, współprowadzący w TVN 24 program „Szkło kontaktowe”, zadeklarował zapis i udział w szkoleniu
Hejter za kratami
Początek końca obrzydliwej kariery politycznej Dariusza Mateckiego
Po 15 miesiącach od przejęcia władzy w Polsce przez Koalicję 15 Października Dariusz Matecki trafił wreszcie za kratki. Nie powinno to być dla nikogo zaskoczeniem, bo ciemne chmury nad współpracownikiem Zbigniewa Ziobry zbierały się od dawna, nawet zbyt dawna, niektórzy już narzekali na opieszałość prokuratury. Zatrzymanie posła PiS nie ma związku z tragiczną śmiercią syna posłanki Magdaleny Filiks, ale data jest symboliczna. Aresztowanie nastąpiło 8 marca, czyli w drugą rocznicę pogrzebu Mikołaja Filiksa i w dzień jego 18. urodzin, których nastolatek nie doczekał…
Jednak nawet kajdanki na rękach i obstawa funkcjonariuszy Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego nie starły z twarzy Mateckiego bezczelnego uśmiechu. Co było do przewidzenia, spodziewający się zatrzymania Matecki odegrał martyrologiczny spektakl dla ciemnego ludu o niewinnym pośle opozycji, ojcu malutkiego dziecka, oraz brutalnym reżimie Donalda Tuska. Wkrótce pojawią się doniesienia z aresztu o torturach, takich jak brudny koc, duszna cela, utrudnianie modlitwy czy monotonne posiłki.
Pół miliona za fikcyjną pracę
To Magdalena Filiks nagłośniła sprawę fikcyjnego zatrudnienia Mateckiego w Lasach Państwowych i inne nadużycia, których mieli się dopuścić politycy Solidarnej/Suwerennej Polski. Współpracownik Zbigniewa Ziobry wpadł w szał. Posłanka miała w LP informatora, który ostrzegł ją, że odbyło się spotkanie, na którym padło stwierdzenie: „Musimy tę szmatę uciszyć”. Wkrótce pisowski redaktor naczelny Radia Szczecin Tomasz Duklanowski poinformował o aferze pedofilskiej w szeregach szczecińskiej Platformy Obywatelskiej. Ofiarą miało być „dziecko znanej parlamentarzystki”. Żadnej afery jednak nie było, pedofil bowiem siedział od roku w więzieniu. Powodu do nagłaśniania sprawy również zatem nie było. Tego samego dnia, gdy Duklanowski podał „newsa”, do boju ruszył Matecki. Zaczął atakować PO za rzekome tuszowanie afery. W mediach społecznościowych zamieścił zdjęcie Magdaleny Filiks ze skazanym, któremu zasłonił oczy ciemnymi okularami w różowych oprawkach, i podpisał bezczelnie: „Cześć Magdalena Filiks. Kolega stracił oczy, chociaż w rejestrze (pedofilów – przyp. A.S.) będzie bez okularów”.
Było to wyjątkowo obrzydliwe. Ludzie szybko ustalili, kim byli pedofili i jego ofiara, 15-letni Mikołaj. W internecie rozpętano nagonkę. Podjudzeni m.in. przez Mateckiego hejterzy zaczęli obrzucać Filiks błotem, oskarżając ją, że ułatwiła pedofilowi wykorzystanie syna. Te same brednie powtarzali politycy PiS. Chłopak nie wytrzymał psychicznie. Wkrótce po upublicznieniu sprawy, kilkanaście dni przed 16. urodzinami, popełnił samobójstwo.
Matecki prawdopodobnie nigdy nie odpowie za przyczynienie się do śmierci Mikołaja (prokuratura umorzyła śledztwo), ale za inne przestępstwa być może trafi do więzienia na długie lata. Z sześciu zarzutów, jakie usłyszał w prokuraturze, dwa dotyczą fikcyjnego zatrudnienia w Lasach Państwowych. Ziobrysta ukradł w ten sposób prawie pół miliona złotych (o szczegółach pisaliśmy w artykule „Złodziejskie trofea”, „Przegląd” nr 10/2025). Pozostałe zarzuty też dotyczą złodziejstwa. Matecki z kumplami kradli pieniądze z Funduszu Sprawiedliwości
Paśniki dla swojaków
Jak żerują na nas banki z udziałem skarbu państwa
28 lutego br. marszałek Sejmu Szymon Hołownia zwrócił się do prezesa NBP o rozważenie obniżki stóp procentowych. W piśmie do Adama Glapińskiego dowodził, że oprocentowanie kredytów, zwłaszcza hipotecznych, jest najwyższe w Europie. Przekonywał, że taka decyzja byłaby ważnym impulsem dla całej polskiej gospodarki, mogącym stworzyć przestrzeń dla inwestycji, nowych miejsc pracy i zwiększenia popytu.
Większość komentarzy była, delikatnie mówiąc, nieprzychylna. Członkini Rady Polityki Pieniężnej Iwona Duda stwierdziła, że ewentualne obniżki stóp procentowych mogą nastąpić dopiero pod koniec 2025 r. i będą niewielkie. Inni podkreślali, że RPP oraz Narodowy Bank Polski są – i powinny – pozostać niezależne od polityków. Czyli mogą postępować, jak chcą, a odpowiadają „przed Bogiem i historią”. To, że klienci banków, zwłaszcza ci, którzy zaciągnęli kredyty hipoteczne, są bezwzględnie wyzyskiwani – znaczenia nie ma. Trzeba przy tym zauważyć, że największymi beneficjentami polityki wysokich stóp procentowych są banki z udziałem skarbu państwa – PKO BP i Pekao SA.
PKO BP zarządza aktywami o wartości ponad 501,5 mld zł. W ubiegłym roku osiągnął rekordowy zysk – 9,3 mld zł. Tuż za nim lokuje się Pekao SA z aktywami na poziomie 305,7 mld zł. Dane dotyczące zysku za 2024 r. nie są jeszcze dostępne – rok wcześniej było to ponad 6,5 mld zł. Z kolei na ósmym miejscu w rankingu największych działających w naszym kraju banków znalazł się Alior, który dysponuje aktywami w wysokości ponad 90 mld zł. Jego głównym udziałowcem jest PZU SA.
Jest też Bank Gospodarstwa Krajowego, w 100% należący do skarbu państwa. Jego aktywa na koniec 2023 r. wynosiły grubo ponad 222 mld zł. Bank ten udziela kredytów i pożyczek przedsiębiorstwom oraz jednostkom samorządu terytorialnego, finansuje projekty infrastrukturalne, zarządza programami europejskimi i dystrybuuje środki unijne, a także wspiera projekty związane z energetyką odnawialną i infrastrukturą cyfrową.
Za rządów PiS na jego czele stała od grudnia 2016 r. Beata Daszyńska-Muzyczka, ciesząca się wsparciem i zaufaniem premiera Mateusza Morawieckiego. Premier Donald Tusk odwołał ją 11 stycznia 2024 r. W połowie kwietnia ub.r. prezesem BGK został Mirosław Czekaj, w przeszłości zasiadający w wielu radach nadzorczych banków, kojarzony z prezydentem Warszawy Rafałem Trzaskowskim. Należy podkreślić, że zarówno Daszyńska-Muzyczka, jak i jej następca to profesjonaliści, mający odpowiednie kwalifikacje, by kierować tym bankiem. Niestety, nie zawsze tak jest.
Kolesie
To, że w bankach kontrolowanych przez skarb państwa zatrudniano partyjnych działaczy, nie jest niczym nowym. Tak działo się w przeszłości i tak dzieje się dziś. Jednak za rządów PiS proceder ten osiągnął rozmiary epickie. Mało tego, w partii toczyły się brutalne boje o podział foteli w zarządach tych instytucji finansowych. Najbardziej znany i dobrze opisany jest przypadek walki o stołki w Pekao SA.
W grudniu 2016 r. zawarta została umowa sprzedaży przez włoski UniCredit za 10,6 mld zł pakietu 32,8% jego akcji Grupie PZU SA. Niemal natychmiast po przejęciu przez nią kontroli nad Pekao prezesem banku został Michał Krupiński – „złoty chłopiec PiS” w dziedzinie finansów, kojarzony z ministrem sprawiedliwości Zbigniewem Ziobrą i jego komilitonami.
Po zwycięstwie PiS w wyborach z 2015 r. Krupiński został szefem PZU SA. Ściągnął wtedy do centrali brata ministra Ziobry, Witolda, który został doradcą prezesa PZU Życie. W Grupie PZU znalazła się też praca dla żony ministra, byłej dziennikarki Patrycji Koteckiej. Została dyrektorem marketingu w towarzystwie LINK4.
W 2017 r. Krupińskiego z fotela prezesa PZU SA wygryzł wicepremier Mateusz Morawiecki. Stało się to 22 marca, gdy prezes Jarosław Kaczyński był w Londynie. Ziobro nie zdążył z interwencją, ale znalazł miejsce dla byłego już prezesa naszego narodowego ubezpieczyciela w gabinecie prezesa Pekao SA. Krupiński zaś natychmiast ściągnął do banku Witolda Ziobrę, z którym przyjaźnił się od lat. Na tym stanowisku utrzymał się do listopada 2019 r. Oficjalnie odszedł na własne życzenie.
Jego miejsce zajął na chwilę od dawna związany z bankiem Marek Lusztyn, którego zastąpił Leszek Skiba, członek PiS, wiceminister finansów, niekojarzony z frakcjami walczącymi o wpływy w spółkach skarbu państwa. Miał to być pomysł
Czy rządy ignorantów są znakiem naszych czasów?
Dr hab. Wojciech Peszyński,
politolog, UMK
To się okaże dopiero po pewnym czasie. Widać jednak pewną tendencję. Wiele się zmieniło po objęciu władzy przez Donalda Trumpa. Będzie on zapewne dążył do zainstalowania w różnych częściach świata ludzi mu podobnych. Znamy ten zabieg z czasu jego pierwszej prezydentury: Jair Bolsonaro w Brazylii, Rodrigo Duterte na Filipinach, Viktor Orbán na Węgrzech, Jarosław Kaczyński w Polsce. Dziś stoimy w obliczu kolejnej próby ułożenia takiej mozaiki przez prezydenta USA. Zobaczymy jednak, jaką układankę uda się Trumpowi stworzyć tym razem.
Dr Katarzyna Bąkowicz,
komunikolożka i medioznawczyni, USWPS
Trudno nie zgodzić się ze stwierdzeniem, że rządy ignorantów są znakiem czasów, jednak ich przyczyna jest znacznie głębsza. Chcąc ocenić współcześnie rządzących, musimy przyjąć szeroką perspektywę i spojrzeć na Europę i świat w ostatnich kilku dekadach. Po II wojnie próbowano zbudować świat oparty na demokracji i pokoju. Udało się to w dużym stopniu, ale to nie oznacza, że wszystkim zaczęło się żyć lepiej. Bieda i nierówności nadal istnieją, co na pewno musiało się przełożyć na kryzys wartości. Na takim gruncie łatwo o ekstremizmy, co widzimy we wzroście poparcia dla partii radykalnych w Europie, a także o populizm. Politycy dochodzący na świecie do władzy mają do zaoferowania niewiele ponad ładną opowieść, która w dodatku nie przekłada się na rzeczywistość. Ta się nie zmienia – bieda i nierówności wciąż są.
Prof. Robert Alberski,
dziekan Wydziału Nauk Społecznych, politolog, UWr
Wiele wskazuje na to, że odpowiedź powinna być twierdząca. Warto pamiętać, że ignoranci dochodzą do władzy z woli obywateli. Jednym taki stan rzeczy się podoba, a drugim po prostu nie przeszkadza. Pytanie, z czego to wynika. Świat robi się coraz bardziej skomplikowany, ale pojawia się grupa polityków, która żeruje na przekonaniu swoich wyborców, że może dać proste recepty na trudne zagadnienia. Do tego dochodzi mieszanka mediów społecznościowych i kulejących systemów edukacyjnych, które często upraszczają złożone kwestie. W takim świecie coraz trudniej się przebić osobom merytorycznym, bo rozsądne argumenty wymagają od odbiorcy więcej niż proste hasła z obietnicą szybkich rozwiązań. Podsumowując, można powiedzieć, że mamy dziś zapotrzebowanie społeczne na polityków ignorantów.
Jak zachęcić przyzwoitych ludzi, żeby poszli do polityki?
Dr Mateusz Zaremba,
politolog, USWPS
Z badań psychologicznych wiadomo, że do polityki idą ludzie o specyficznym profilu. Od ogółu społeczeństwa odróżnia ich m.in. to, że lubią być w centrum uwagi i lubią być słuchani. Drugą sprawą jest to, jak rozumiemy słowo przyzwoitość. Jeśli mówimy o normach akceptowanych przez dane środowisko, miejmy na uwadze, że w środowisku politycznym przeszły już takie rzeczy jak kilometrówki czy zakup czterech ekspresów kawowych do jednego biura poselskiego. Złapani na takich praktykach mówią: przecież wszyscy tak robią. Nie jest to jednak zachowanie przyzwoite z punktu widzenia przeciętnego obywatela. Dlatego trudno będzie przyciągnąć do polityki zwykłych ludzi, bo pewien schemat norm został utrwalony przez specyficzne osoby. Każda próba wyłamania się będzie powodowała to, że środowisko będzie kogoś takiego niszczyć. Będzie to kazus Ikara.
Dr Mirosław Oczkoś,
specjalista od marketingu politycznego
Trudno będzie zachęcić ludzi, żeby poszli głosować w następnych wyborach, a co dopiero żeby poszli do struktur, które jednak są obrzydzane. Po pierwsze, należałoby zmienić prawo, aby partie polityczne nie były udzielnymi księstwami przewodniczących. Obecnie to są przedsiębiorstwa, a w przedsiębiorstwie o wszystkim decyduje prezes. Każda partia ma dzisiaj nie klub, lecz zarząd. To zniechęca ludzi, którzy chcieliby wejść do polityki. Od połowy lat 90. funkcjonowała nadzieja, że jak starsze pokolenie się wykruszy, to młodsi zmienią oblicze polskich partii. Okazało się jednak, że młodym podobał się układ, do którego wchodzili.
Po drugie, widać przewagę naboru negatywnego. To rzucało się w oczy przez osiem lat rządów PiS i Suwerennej Polski. Pojawiali się młodzi ludzie, zazwyczaj dyletanci, którzy chcieli jedynie znaleźć sobie świetne synekury i rozdawać profity kolegom i rodzinie.
Prof. Jacek Wódz,
socjolog, Akademia WSB w Dąbrowie Górniczej
Nie ma takiego programu, który zachęciłby ludzi, żeby poszli do polityki. Zdarzają się jednak chwile, kiedy ktoś postanawia wziąć na siebie pewien bagaż odpowiedzialności. Mowa o momentach, gdy coś w społeczeństwie wzbudza gniew czy zainteresowanie. Należy też pamiętać, że polityka nie jest dziedziną, której po prostu da się nauczyć. To w dużej mierze kwestia wyczucia. W ubiegłym wieku była moda, aby to młodzieżówki poszczególnych partii dokonywały selekcji. Najmocniejsi zostawali w polityce. Dziś ważniejszym problemem jest to, żeby ludzie w ogóle zainteresowali się polityką i znali podstawy, chociażby takie jak trójpodział władzy. Należy pokazywać, że ze wspólnej aktywności może wynikać coś dobrego.
Pechowy wizjoner
Czy historia oceni Bidena lepiej niż jego współcześni?
Korespondencja z USA
Teraźniejszość jest dla Joego Bidena wyjątkowa niełaskawa, by nie rzec okrutna. Odchodzi z Białego Domu bez oklasków, a większość Amerykanów uważa go za przegrywa. Jeżeli dopisze mu szczęście, doczeka się bardziej sprawiedliwej oceny swoich rządów, ale tylko jeśli kolejna prezydentura Trumpa okaże się katastrofą.
W szkolnych latach moich córek udzielałam się czasami jako rodzic pomocnik podczas lekcji, nadzorując pracę dzieci w mniejszych grupach. W Stanach Zjednoczonych to powszechna praktyka, tego typu odwiedziny rodziców uważane są za dodatkową motywację dla dziecka do nauki, a w realiach przepełnionych klas (efekt od lat niedoinwestowanej edukacji publicznej) za działania o realnym przełożeniu na jakość edukacji. Bywało, że przerabiałam z dziećmi historię. W młodszych klasach ogranicza się ona naturalnie do podstawowych faktów z dziejów kraju, a Biały Dom i urząd prezydenta odgrywają w niej główne role. Gdy po lekturze książeczek lub czytanek słyszałam od dzieci, że same planują zostać prezydentem lub prezydentką Ameryki, biłam im brawo i chwaliłam, że mierzą tak wysoko, aspirując do tego, co najlepsze. Niekiedy do pracy w Gabinecie Owalnym szykowała się cała klasa bez wyjątku.
Od tamtych lat minęło już trochę czasu, ale przypomniałam sobie te lekcje, oglądając transmisję z zaprzysiężenia Donalda Trumpa na 47. prezydenta USA. Czy któreś z tych dzieci wciąż pielęgnuje w sobie marzenie o prezydenturze? Moich córek od dawna w tym gronie nie ma i nie znam żadnego 20-latka, który do urzędu prezydenta odnosiłby się z tą samą fascynacją i rewerencją jak na początku szkolnej kariery. Od znajomych nauczycieli i rodziców młodszych dzieci wiem za to, że do takich rozmów, jakie prowadziłam w szkołach, dziś już nie dochodzi, bo są niczym pole minowe, nawet w najmłodszych klasach. Polityka dla większości dzisiejszych uczniów stała się częścią ich dzieciństwa, tematem domowych rozmów, w których uczestniczą lub przynajmniej są ich świadkami.
Nie chciałabym być na miejscu nauczyciela czy rodzica, który staje przed zadaniem wyjaśnienia dziecku, dlaczego do Białego Domu, symbolu tego, co najlepsze, już po raz drugi wprowadza się oszust i kryminalista, osoba, której w żadnym wypadku nie powinny naśladować – rozmyślałam wpatrzona w ekran telewizora.
Ale nie chciałabym też być w skórze tych młodych, którym marzenie o prezydenturze wciąż nie wywietrzało z głowy – uznałam, patrząc na scenę po prostu skandaliczną. Tym, którzy nie oglądali transmisji z zaprzysiężenia, wyjaśniam, że Trump zamienił swoją mowę inauguracyjną w kolejną wyborczą agitkę, w której upokarzał stojącego ledwie kilka kroków od niego Bidena, powtarzając kłamstwa o stanie państwa. Zerwał tym samym z uświęconą tradycją – choć zrobił to także osiem lat temu – że przejmujący władzę prezydent wychodzi do narodu z pozytywnym przesłaniem o jedności i przyszłości kraju.
Po ceremonii na Kapitolu naszła mnie jeszcze jedna myśl. Podsumowując kadencję Bidena, aspirujący do stanowiska prezydenta musieli się zmierzyć z dodatkową refleksją: jak przewrotny i niesprawiedliwy bywa los osoby piastującej ten urząd, nawet jeśli ma najwyższe kompetencje i jest skuteczna w działaniu. Mimo półwiecza kariery w polityce i statusu męża stanu
Jaka jest największa wpadka roku 2024?
Prof. Robert Alberski, politolog, UWr Jak pokazuje ten rok, warto czekać z takimi ocenami do samego końca. Największą wpadką jest decyzja PKW o przyjęciu sprawozdania finansowego PiS. Choć ta niekonsekwencja może śmieszyć, sytuacja jest poważna. Nielegalne finansowanie kampanii wyborczej ze środków publicznych to jedna z największych zbrodni, jakie można popełnić przeciwko wyborom. PKW nie chce i nie potrafi konsekwentnie temu się przeciwstawić. To otwarcie furtki, o ile nie bramy, do wszelkich nieprawidłowości, bo partie zostają z komunikatem:
Rok 2024 – kto w górę, a kto w dół? Nadzieje i rozczarowania
Rok 2024, rok rządu Donalda Tuska, był specyficzny. Po pierwsze, okazał się rokiem niespełnionych politycznych marzeń. Po drugie, był rokiem potężnych politycznych napięć, zapaśniczego siłowania się. Mocnego, ale na remis.
Zacznijmy od niespełnionych marzeń. Wyborcy Koalicji 15 Października liczyli, że rząd sprawnie pozamiata po Prawie i Sprawiedliwości i jego wyczyny rozliczy. Nic takiego się nie zdarzyło. Zamiatanie po PiS idzie opornie, partia Kaczyńskiego po paru miesiącach otrząsnęła się z wyborczej przegranej i coraz odważniej atakuje rządzących. A wspiera ją w tym Andrzej Duda, który w orędziu noworocznym odkrył się całkowicie w swojej stronniczości i nienawiści do nie-PiS. Mówił, że koalicja doprowadziła do chaosu w wymiarze sprawiedliwości. Mój Boże, czyli za Ziobry był ład i porządek?
Z kolei PiS liczyło, że utratę władzy zrekompensują mu problemy nowej koalicji, która będzie tak poblokowana, że nic nie zdoła zrobić, w końcu się skłóci i rozpadnie. Te nadzieje też okazały się płonne. Owszem, koalicja się kłóci, ale nie do krwi. Daleko jej do rozpadu.
Barykady, które PiS wzniosło, w większości padły. Koalicja szybko odbiła prokuraturę i media publiczne.
Mamy zatem stan pół na pół. Trochę górą jest Tusk, trochę Kaczyński, politycznie mamy klincz, tkwimy i – jak mówi Tusk – „będziemy ciągle, przynajmniej do lipca, tkwili w jednoczesnym systemie prawa i bezprawia”. Do lipca – do odejścia Andrzeja Dudy.
A dalej będzie tak jak teraz albo łatwiej. Zależy od wyniku.
Oto więc minął nam rok przejściowy, podczas którego pani polityka czekała na rok 2025, na decydującą dogrywkę.
Dla jednych był dobry, dla drugich okazał się porażką. Zerknijmy jeszcze raz, kto poszedł w górę, a kto w dół.
W GÓRĘ
Donald Tusk
Niby wielki zwycięzca, Polska jest w jego rękach, ale przecież nic znaczącego jeszcze nie osiągnął. Jak Trzaskowski przegra prezydenturę, to i on będzie musiał ewakuować się z premierowania. Niby więc coś ma, ale wciąż niewiele.
Piszą też, że dominuje nad rządem, że taki silny. Może i silny, ale wiem, że dominować nad takim rządem to nie jest nadzwyczajna sztuka. I chyba także nie nadzwyczajna mądrość, bo łatwiej by miał, gdyby cały zespół tą łódką wiosłował, nie tylko on.
Tak oto, chwaląc Tuska, ganię go przy tym. Gdyż taka właśnie jest jego sytuacja – niby mu klaszczą, ale niczego nie skończył, jest w połowie rzeki. I albo ją pokona, albo utonie. I klops.
Rafał Trzaskowski
Ma wygrać wybory prezydenckie, potem być prezydentem i podpisywać ustawy, których nie podpisuje Duda.
To jest ta nadzieja. Czy się uda?
A kto to dziś wie? Ta druga tura, w której o Pałac Prezydencki będzie pewnie walczył z Karolem Nawrockim, będzie, po pierwsze, plebiscytem, wojną zastępczą Tuska z Kaczyńskim. Ale po drugie, będzie to konkurs osobowości, bo chcielibyśmy prezydenta z pierwszej ligi, a nie królika z kapelusza. Trzaskowski, takie mam wrażenie, podchodzi do sprawy poważnie, kręci filmiki, trenuje, jeździ po kraju. Chyba wie, że nikt mu tej prezydentury nie da, ani partia, ani Tusk, ani sztabowcy, to on sam musi ją wyrwać. Bo polityk to samotne zwierzę, wbrew obrazkom, które widzimy na co dzień.
Adam Bodnar
Magik. Pisowcy wołają, że prawa w Polsce nie ma, że zamach, dyktatura, mafia, że prokuratura przejęta krwawo. No to spójrzcie na Bodnara z tą jego dobroduszną twarzą i usypiającym głosem. Wyglądu mściwego oprawcy to on nie ma. Okrzyki trafiają zatem w pustkę, ludzie z tego się śmieją.
Mam do Bodnara szacunek, bo dostał resort zabetonowany, przez lata mieli tam rządzić ziobryści, a Duda miał ich chronić. Bodnar ten beton rozkuł, przynajmniej porobił w nim sporo dziur. I swoje porządki wprowadza. Dla prokurator Wrzosek – za wolno. Dla prawicy… O tym pisałem. Efekt jest taki, że kieruje resortem na wpół zbuntowanym, na wpół obrażonym.
I go prostuje. Ciężki to kawałek chleba.
Władysław Kosiniak-Kamysz
Mówią, że świetnie się czuje jako minister obrony, że pokochał wojsko i generałów. Czyli o dwóch sprawach już wiemy – że na Kosiniaka-Kamysza działa urok trzaskających obcasów. I że nikt tak nie potrafi trzaskać jak generałowie.
Ale nie jego miłość do armii sprawia, że zapisuję mu rok 2024 jako udany. Otóż w tych wszystkich grach i gierkach w roku minionym jedna rzecz była stała – PSL było na górze, przepychało to, co chciało, i hamowało to, co chciało. Jednym może to się podobać, drugim nie, ale doceńmy skuteczność, bo to w polskiej polityce towar deficytowy.
Karol Nawrocki
Dwa miesiące temu pies z kulawą nogą o nim nie słyszał, dziś jest ostatnim nabojem PiS. Bo albo wygra wybory prezydenckie, albo po PiS. Bój to będzie więc ostatni.
Choć może też być inaczej – że Kaczyński miał inną kalkulację. Bo gdyby wystawił Czarnka albo Morawieckiego, to po kampanii wyborczej każdy z nich by mu partię odebrał. A tak nie straci niczego albo niewiele. Nawrocki zatem to takie kaczyńskie mniejsze zło.
Poza tym dla mnie jest fenomenem, że do walki o stanowisko prezydenta Rzeczypospolitej wielka partia wystawia człowieka z czwartego szeregu, politycznego amatora, który na niczym się nie zna i ciągnie się za nim smród kumplowania z kibolami i gangsterami. Jeżeli to ma być ta nowa jakość w polskim życiu publicznym, to ja dziękuję.
W DÓŁ
Zbigniew Ziobro
Nazywa Donalda Tuska szefem mafii. Znaczy, wyzdrowiał, bo już innym wymyśla. Tyle mu zostało. Nie ma już swojej partii, PiS wchłonęło Suwerenną Polskę, właśnie ją trawi, każdy z jego niedawnych podwładnych układa się po swojemu. Ziobro, swego czasu ulubieniec Kaczyńskiego, jest gdzieś z boku. Poza tym drży. W aferze Funduszu Sprawiedliwości prokuratorzy mają postawić zarzuty 23 osobom, Marcin Romanowski jest tylko jednym z wielu. A wśród zarzutów jest udział w zorganizowanej grupie przestępczej, więc i Ziobrę mogą wskazać jako szefa tej grupy. Zresztą słynny list Kaczyńskiego skierowany na jego ręce, by miarkował się w sprawach funduszu, stanowi rodzaj aktu oskarżenia.
Pętla się zaciska. Jeśli się zaciśnie, Ziobro będzie krzyczał, że Tusk i Bodnar to bandyci i mordercy. Jeżeli się nie zaciśnie, będzie się z nich śmiał, że fujary. Dziecinne to emocje, ale nie martwmy się tym, bo nie warto się przejmować słowami polityków, którzy lecą w dół.
Mateusz Morawiecki









