Tag "polityka międzynarodowa"
Gęsty czas
Dałem Franiowi stary zegarek mojego ojca. Omegę, cebulę. Przed wojną odmierzał leniwy czas jemu i biednym uczniom w szkołach, bo ojciec był nauczycielem. Zegarek o dużej, okrągłej, białej twarzy chodził z ojcem w czasie wojny, widział tragiczną wędrówkę ludów we wrześniu 1939 r., potem chodził we Lwowie, okupowanym najpierw przez Rosjan, potem przez Niemców. W końcu przemierzał mroki warszawskiej okupacji. Nigdy nie rozmawiałem z ojcem o zegarku. Nie wiem, kiedy przestał go nakręcać i zamienił na zegarek na rękę. Możliwe, że omedze przestało bić serce 80 lat temu, a teraz, proszę, cud – nakręcona ożyła prawie po stuleciu i chodzi punktualnie. Niesamowite.
Franek, nasz 14-latek, szczęśliwy, chce nosić zegarek na łańcuszku. Chłopak modny, tylko markowe ubrania, można zbankrutować. Pewnie ze względu na modę zgodził się na sesję zdjęciową dla „Newsweeka” – mógł się wystroić. To zdjęcia do tekstu o starszych ojcach. Antek za żadne skarby, „nie i już, kropka”. Franek po sesji wpadł w panikę: byle to nie zawisło w internecie, jak będzie w internecie, może zostać wyśmiany przez kolegów. Młodzi śmiertelnie boją się ośmieszenia w sieci. Papieru Franek się nie boi, papier jest dla starców, tam koledzy go nie wypatrzą.
Pozowaliśmy w rękawicach bokserskich, markując walkę. Bałem się, że zdjęcie będzie błazeńskie, ale wyszło świetnie.
Nic w ostatnich latach nie było tak wykomentowane jak rozmowa w Gabinecie Owalnym w Białym Domu: Trump, Vance i Zełenski. Piszę o tym już tylko z kronikarskiego obowiązku. Byłem przerażony. Pozwolono nam zajrzeć nie tylko do kuchni negocjacji, ale też do toalety. Doszło do słownego mordobicia. A przecież prezydent Ukrainy, który siedział na brzegu wielkiego, żółtego fotela, znalazł się w paszczy lwa. Na dodatek był skazany na angielski, mówi nieźle, ale nie bardzo dobrze. Taka sytuacja językowa też osłabia. Wykazał się więc straceńczą odwagą. Politycy i komentatorzy są zgodni, że czegoś takiego jeszcze nie wiedzieli. Ja miałem dziwne uczucie, że to nie dzieje się naprawdę.
Chamstwo Trumpa i Vance’a
Trumpolityka
Niepotrzebna była niezwykła przenikliwość ani wielka wyobraźnia, by przewidzieć, że Donald Trump swoim mózgowym chaosem będzie ogniskował na sobie uwagę, zaburzał nasze, nawet to powierzchowne, rozumienie świata. Ale nawet spodziewając się tego, możemy być odurzeni tempem, intensywnością i rozmachem demolki, którą funduje współczesności. Marnym pocieszeniem jest fakt, że to prezydent USA, a nie stanów zjednoczonych globu, bo siła rażenia z miejsca, które zajmuje, ma jądrową moc. Równocześnie oglądamy spektakl bezradnościowych prób racjonalizowania tej stukierunkowej szamotaniny, mającej na celu uznanie siły za polityczny przymiot.
Z drugiej strony w interesującym dokumencie filmowym Dana Partlanda „Szaleństwa Donalda Trumpa” naukowcy, psycholodzy, psychiatrzy, spece od politycznego PR walą wprost za Erichem Frommem: „Trump to człowiek socjopata, złośliwy narcyz, pozbawiony empatii, rozkochany w sobie samym, sam ze sobą naradzający się w istotnych sprawach, istota mściwa, pamiętliwa, nie bez rysów sadyzmu, interesowna do bólu, patologicznie inteligentna, choć skrajnie manipulatorska, przekonana o swojej wielkości i całkowitej bezkarności”.
Jest w tej opowieści także epizodyczny wątek, w którym dziennikarz i pisarz sportowy, komentator i znawca golfa analizuje ten obszar aktywności Trumpa. Obecny prezydent USA, właściciel pól golfowych, patologicznie oszukuje w tej dyscyplinie, tak naprawdę nienadzorowanej przez sędziów ani jakieś inne VAR-y. Przesuwa znaczniki pozycji piłki golfowej na ostatnim odcinku przed dołkiem, a kiedy wbija piłkę do jeziora, każe pomocnikowi jak gdyby nigdy nic podrzucić inną na ląd. Oszukiwał nawet wtedy, gdy grał z Tigerem Woodsem, co wydaje się trudne do wyobrażenia. Przechwala się i dokumentuje sukcesy w turniejach, w których był jedynym startującym albo akurat druga zawodniczka, jego żona Melania, miała gorszy dzień i przegrała.
I ktoś taki, nieuleczalny oszust
Metoda w szaleństwie
Oglądałem w poprzednią sobotę wystąpienie Donalda Trumpa na konferencji CPAC. Pycha, arogancja, lżenie przeciwników… – ale czy tylko? Nasza prawica, atakująca reset Baracka Obamy z Rosją, doczekała się od Trumpa nie resetu już, lecz podporządkowania Kremlowi. Wszak nawet gdyby przyjąć, że w taktyce „zachęcić Putina, przymusić Zełenskiego” kryje się coś racjonalnego, to przecież pozostaje pytanie, jak można rozpoczynać negocjacje od kapitulacji. Kogo więc będzie dziś kochać nasza prawica: antyrosyjską Ukrainę czy prorosyjskiego Trumpa? Cóż, antyrosyjskość można zawsze zmienić w prorosyjskość – o tym codziennie przekonuje „obywatelski kandydat” Karol Nawrocki.
Tymczasem problem nie leży ani w Trumpowym kuglarstwie, ani w jego „nieprzewidywalności”. W niedawnym wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” Aleksander Kwaśniewski zwrócił uwagę, że odwrót USA od Europy jest tendencją trwałą: już Barack Obama uznał kraje Pacyfiku za priorytetowy rejon amerykańskiej polityki. Również dla Trumpa w jego poprzedniej kadencji największym wyzwaniem były Chiny. A większość amerykańskiego społeczeństwa pochodzi już nie z Europy, lecz z Ameryki Łacińskiej, Afryki i Azji – solidarność z Europą przestała być powszechna.
Nic więc dziwnego, że USA zamierzają odciągnąć Rosję od Chin. Że chcą mieć Rosję po swojej stronie.
Dawno temu uważałem podobnie. Choć zawsze kibicowałem Ukrainie i nie byłem ślepy na rosyjskie agresje i aneksje, to przecież widziałem, że w ciągu 20 lat przełomu XX i XXI w. Rosja pogodziła się w istocie z niepodległością Ukrainy i obecnością w NATO „Pribałtyki”, tym bardziej zaś – z utratą w środkowej Europie swego „zewnętrznego imperium”. Traktowałem Rosję poważnie, sądziłem więc, że warto jej pomagać w odnalezieniu się na nowo w Europie – w tym, co Michaił Gorbaczow nazwał „wspólnym europejskim domem”. Bo przecież Rosja to też Europa! A europejskość Stanów Zjednoczonych uznawałem za oczywistość.
Myliłem się w obu sprawach.
a.romanowski@tygodnikprzeglad.pl
Białoruś – na zawsze utracona szansa?
Strategia Zachodu zmierzająca do tego, aby Białoruś zerwała z Rosją pod względem politycznym, ekonomicznym i militarnym, jest surrealizmem
Mało i powierzchownie myślimy o Białorusi – trzonie byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego. Brak uwagi i powierzchowność są kosztowne. W tym przypadku skutkują umacnianiem wokół Białorusi uścisku Rosji i – w coraz większej mierze – Chin. Paradoks sytuacji polega na tym, że stało się tak wbrew intencjom i woli rządzącego tym krajem od ponad 30 lat Aleksandra Łukaszenki. Polityk ten w niedawnych wyborach zapewnił sobie siódmą pięcioletnią kadencję. Wedle oficjalnych danych uzyskał poparcie wynoszące 87,6%. Polska i zachodnia opinia publiczna, pozostając pod wpływem zasadnego oburzenia wywołanego wydarzeniami z roku 2020, łatwo zapomina, że Łukaszenka chciał uprawiać tzw. politykę wielowektorowości. Po ludzku mówiąc, chciał uniknąć jednostronnego sojuszu z Rosją, w którym obecnie tkwi. Równoważyć go, rozwijając stosunki z USA i Unią Europejską.
Nie mam oczywiście najmniejszego zamiaru zaprzeczać temu, że rządzący Białorusinami prezydent Łukaszenka nie jest demokratycznym przywódcą w zachodnim stylu. Byłoby wspaniale, gdyby takim był, gdyby na Białorusi nigdy nie polała się krew, a ona sama była wzorową demokracją liberalną. Czy muszę jednak przypominać, że sami Amerykanie zapisali długą historię współpracy z reżimami niedemokratycznymi, gdy dopatrzyli się w tym dobrego interesu? Pojawia się zatem pytanie, czy fakt, że Łukaszenka w celu petryfikacji swojej władzy używa aparatu przemocy i samej przemocy (jej kulminacja to wspomniany rok 2020 i brutalne represje wobec białoruskich opozycjonistów po wyborach prezydenckich), musi powodować całkowite zerwanie relacji z nim przez USA i państwa UE? Czy musi być stosowana strategia wywierania na Białoruś maksymalnej presji, z całym jej zero-jedynkowym fatalizmem?
Narzędziem tej presji są przede wszystkim sankcje. Okazują się one jednak nieskuteczne, i to w obu wymiarach, w których Białoruś miała je boleśnie odczuć. Są mianowicie nieskuteczne gospodarczo, bo państwo to w sferze ekonomicznej może liczyć na Rosję i Chiny. Zarazem są nieskuteczne politycznie, bo umacniają współpracę Białorusi z Rosją i Chinami. Kształtują zatem dokładnie taki stan rzeczy, jakiego Zachód, w tym oczywiście Polska, sobie nie życzy.
Czy państwa zachodnie mają do dyspozycji jeszcze jakąś formę nacisku? Pozostaje do rozważenia chyba tylko aktywna próba zmiany rządu u naszego wschodniego sąsiada. Tyle że, realistycznie rzecz biorąc, Zachód nie ma takich możliwości. Albo inaczej: cena, którą trzeba by zapłacić za taką próbę, jest nie do przyjęcia przez żaden zachodni kraj, w tym przez Stany Zjednoczone.
Zresztą nie chodzi jedynie o to, że Łukaszenka trzyma twardą ręką aparat bezpieczeństwa i może na niego liczyć w 100%, tym samym żaden wsparty przez Zachód pucz ani masowe protesty ludności (na które obecnie nie ma szans) nie zachwiałyby jego pozycją. Chodzi nade wszystko o to, że próba zmiany białoruskiego rządu spotkałaby się z jasną i zdecydowaną odpowiedzią Rosji. Rosja potraktowałaby ją jako „zagrożenie egzystencjalne”, by użyć tej wyświechtanej już frazy, co w praktyce oznacza, że rosyjska armia weszłaby na terytorium Białorusi, i wątpię, by prędko się z niego wycofała. Jeśli nie de iure, to de facto nastąpiłoby przyłączenie Białorusi do Rosji.
Droga polityczna obrana przez Zachód – wywieranie maksymalnej presji poprzez sankcje gospodarcze i nacisk dyplomatyczny – doprowadziła zatem do sytuacji, w której państwo istotne w wymiarze regionalnym jako przestrzeń łącząca Unię Europejską z Rosją i innymi krajami byłego ZSRR (jego wagę można było w pełni docenić podczas trwającej wojny rosyjsko-ukraińskiej) znalazło się na przeciwnym biegunie zachodnich oczekiwań. Dzisiaj państwo to w znaczący sposób wpływa na destabilizację nie tylko naszej części, ale i całej Europy. Generuje kryzys migracyjny na wschodnich granicach Unii Europejskiej i uczestniczy w aktach dywersji
Prof. dr hab. Piotr Kimla jest pracownikiem Katedry Stosunków Międzynarodowych i Polityki Zagranicznej Instytutu Nauk Politycznych i Stosunków Międzynarodowych na Wydziale Studiów Międzynarodowych i Politycznych Uniwersytetu Jagiellońskiego
Amerykański koń trojański w Unii
Co rusz słyszę, że świat musi się nauczyć rozmawiać z Trumpem. Bo taka jest potrzeba i racja stanu. A Trump taki jest, że trzeba mu grzecznie potakiwać. I nieustannie schlebiać, bo to lubi. Orszak pochlebców ma alibi dla swojej służalczości. Bo Trump jest najpotężniejszym człowiekiem na świecie. Bo przecież może wszystko. Choć nic z tego nie jest prawdą, w te mity bardzo chętnie uwierzyła część polskich polityków. Głównie z PiS, ale podobnej klasy myśliciele są też w innych partiach i w mediach.
Na czele stawki bezkrytycznych apologetów Trumpa plasuje się prezydent Duda. Śmiać mi się chce, jak widzę te maślane oczęta i gotowość stania się choćby na moment podnóżkiem Amerykanina. Bo a nuż rzuci jakąś kosteczkę, poklepie po plecach i nazwie największym przyjacielem. Oczywiście poklepie, bo dlaczego miałby tego gestu żałować komuś tak przymilnemu. Dla Trumpa zachowanie Dudy i jego gotowość służenia jest świetnym interesem. Ma wreszcie kogoś, kto w Unii Europejskiej ochoczo wystąpi w roli amerykańskiego konia trojańskiego.
Nikt inny mu tego za bezdurno nie zrobi.
Służalcze postawy polityków PiS nie mogą zaskakiwać. Jeśli ktoś tak bezczelnie i na ogromną skalę okradał własny kraj i rodaków, to zrobi kolejny krok i chętnie wlezie pod parasol gwarantujący mu bezkarność. Nawet chwilową. Podtapianie u Trumpa obecnego rządu i samego Tuska jest dla nich czymś normalnym. Chwalą się tym. Są zdesperowani, a Trump to dla nich jedyna szansa na szybszy powrót do władzy. Ich zachowanie jest tak obrzydliwe, że musi odepchnąć nawet część żelaznego elektoratu. Proamerykańskie nastroje Polaków z powodu polityki Trumpa mogą tylko słabnąć. Za rok czy dwa bycie największym przyjacielem Trumpa może mieć urok gwoździa w bucie.
Fanom budowania bezpieczeństwa Polski na niewzruszonym sojuszu z USA, które mają nas obronić przed Rosją, sprawiony został bardzo zimny prysznic. Jeden amerykański prezydent zapewniał Ukraińców, że ich nie opuści i że mogą liczyć na taką pomoc, która pozwoli im się obronić przed Rosją. A drugi potraktował prezydenta Zełenskiego w sposób obraźliwy i urągający cywilizowanym normom. Dla Trumpa Ukraina tyle znaczy, ile może zapłacić. A nawet jak zapłaci, niczego nie może być pewna.
Czy przekonawszy się, jak USA traktują naszego sąsiada, polscy politycy ciągle wierzą, że w razie czego przyjdą chłopcy z Dakoty czy Alabamy? Jeśli tak, to można powiedzieć, że w Polsce naiwność nigdy nie umrze. Podobnie jak wiara w nadchodzący pokój w Ukrainie.
Ta wojna szybko się nie skończy. Przejdzie tylko w kolejne fazy i etapy.
Różne porządki świata
Plus ratio quam vis, rozum przed siłą – napisano na nadprożu drzwi w Auli Jagiellońskiej w Collegium Maius UJ. Nieważne, czy dewizę tę wymyślił dla uniwersytetu już w XX w. prof. Karol Estreicher, czy jeszcze starożytni. Dość, że wpisywała się ona w pewną filozofię funkcjonowania zachodniego świata po II wojnie. Siła to nie wszystko. Porządek międzynarodowy cywilizowanego świata chroniły rozliczne pakty i konwencje, które zabraniały siłą dokonywać zmian granic, a silniejszym państwom podbijać państwa słabsze i czynić z nich nowe kolonie.
Tak do niedawna wyglądał świat stabilnych po II wojnie granic, z gwarancjami poszanowania praw człowieka, demokratycznie wybraną władzą. Na straży tego ładu stanęły Organizacja Narodów Zjednoczonych i jej organ Rada Bezpieczeństwa. Powie ktoś, że to ideał, w praktyce nigdy tak nie było, a zapewne nawet być nie może. Oczywiście zdarzały się konflikty, czasem bardzo krwawe, ale zawsze lokalne. Europa, która w pierwszej połowie XX w. przeżyła dwie wojny światowe, zaznała kilkudziesięcioletniego okresu pokoju. Najwięksi antagoniści potrafili się pojednać, wybaczyć sobie krzywdy i zgodnie współpracować w ramach najpierw Wspólnoty Węgla i Stali, z której później wyewoluowała Unia Europejska. Upadek ZSRR i transformacje ustrojowe w Europie Środkowej i Wschodniej poszerzyły tę sferę bezpieczeństwa na całą Europę.
Trwało to aż do 2014 r., kiedy Rosja dokonała aneksji Krymu. Świat zachodni zareagował na to niemrawo. Po ośmiu latach Rosja napadła na Ukrainę. Wydawałoby się, że w tej sytuacji po stronie Ukrainy stanie cały wolny świat. Nie stanął. W pomoc zaangażowały się Europa i Stany Zjednoczone. Takie potęgi jak Chiny czy Indie pozostały formalnie neutralne. To w dużej mierze osłabiło skuteczność sankcji gospodarczych, które w efekcie bardziej bodaj dotkliwie odczuły państwa europejskie, pozbawione dostępu do rosyjskiej ropy czy gazu, niż Rosja. Wywołany tym kryzys wzmocnił w Europie Zachodniej partie populistyczne, mniej lub bardziej jawnie prorosyjskie. Sytuacja na froncie po trzech latach walk nie pozostawia złudzeń. Ukraina nawet przy gigantycznym wsparciu Zachodu nie jest zdolna do militarnego odbicia zajętych przez Rosję terenów. Wojska lądowe utknęły w wojnie pozycyjnej
Czego chce Ameryka Trumpa?
Zjednoczona Europa dla Trumpa jest za silna. Chce więc ją podzielić
Prof. Roman Kuźniar – kierownik Katedry Studiów Strategicznych i Bezpieczeństwa Międzynarodowego WNPiSM Uniwersytetu Warszawskiego
Rozpoczynają się rozmowy na temat Ukrainy. Chodzi w nich o zamknięcie regionalnego konfliktu czy jest to wstęp do rozmów o nowym podziale świata?
– Jedno nie musi wykluczać drugiego. Na pewno Donald Trump chce sobie otworzyć drogę, oczyścić przedpole do porozumienia z Rosją. To wyraźnie widać. Wojna zaś bardzo mu przeszkadza w tym porozumieniu. A czy z tego miałby wynikać podział świata? Być może, bo tu są różne elementy.
Jakie?
– I geopolityczny, i ustrojowy, i taki – powiedziałbym – emocjonalny. Przecież widać wyraźnie, że Donald Trump, mówiąc żargonowo, czuje miętę do Putina. Odpowiada mu ten sposób sprawowania władzy. Sam jest osobowością silnie autorytarną i imponują mu autorytarni przywódcy. On sobie próbuje w Stanach Zjednoczonych zapewnić tego typu władzę – jeszcze nie taką jak w Rosji, to niemożliwe – ale chodzi o władzę sprawowaną niedemokratycznie, bez ograniczeń charakterystycznych dla demokracji, dla podziału władzy, dla tego, co w Ameryce nazywa się checks and balances. Są więc różne piętra czy ścieżki, jeśli chodzi o jego podejście do Rosji, czego ofiarą pada w tej chwili Ukraina. Ale czym to się skończy, tego jeszcze nie wiemy.
Bo to jest początek tego etapu historii. Wspólne głosowanie USA i Rosji 24 lutego w Zgromadzeniu Ogólnym Narodów Zjednoczonych przeciwko europejskiej rezolucji w sprawie rosyjskiej agresji na Ukrainę jest dobitnym sygnałem tego historycznego, antyzachodniego zwrotu w polityce Ameryki. To jest nie tylko zdrada wspólnych wartości, ale też zdrada sojuszników.
Mięta do Putina to jedna strona medalu, a druga – to niechęć do Europy. Czy wynika ona z ideologii, czy z konfliktu interesów, z biznesowego podejścia?
– Są próby tłumaczenia, że Trump jest tak chytry jak Kissinger, a właściwie jak Nixon, bo tak naprawdę to Nixon wymyślił ten manewr i pchnął Kissingera do Chin, żeby negocjował z Mao. Przypisuje się więc Trumpowi chęć odwrócenia tej sytuacji…
…zastosowania tzw. odwróconego Nixona…
– …że teraz Rosję wyszarpniemy z objęć chińskiego smoka, kosztem oczywiście Ukrainy, bo za taki manewr trzeba coś Moskwie dać. Gdyby tak miało być… Uważam, że za próbą porozumienia z Rosją stoi nie tyle czynnik chiński, ile właśnie antyeuropejskość Trumpa. On wie, że Putin jest silnie antyzachodni, antyeuropejski. Ale Stany Zjednoczone pod wodzą Trumpa przestały być państwem zachodnim. W związku z tym Putin nie musi być antyzachodni w swoim wcześniejszym rozumieniu, wystarczy, że będzie antyeuropejski.
I mamy platformę porozumienia?
– Przez wzgląd podwójny. Mniej geopolityczny, bardziej ideologiczny i biznesowy. Ideologiczny, ponieważ Europa jest demokratyczna, a Trump jest antydemokratyczny – spójrzmy, jak się zachowuje, z władcami autorytarnymi idzie mu dobrze, złego słowa nie powiedział na Chiny czy inne państwa autorytarne. Jest w amerykańskiej ekipie silna ideologiczna antyeuropejskość, wyraźnie to widać. Wszystkie zabiegi Trumpa, Vance’a, tego pajaca Muska mają tło ideologiczne. To im się zgadza z Putinem – chcą Europę wziąć w dwa ognie.
Jest też wątek biznesowy. Wiadomo, Trump lubi rozmawiać ze słabymi przeciwnikami. Waga amerykańska jest większa w każdej ustawce jeden na jeden, wtedy może on dyktować swoje warunki. Europie nie może dyktować warunków w kategoriach biznesowych, bo zjednoczona Europa jest za duża. W związku z tym trzeba ją podzielić. Trump uznał, że najłatwiej pójdzie mu poprzez zabiegi ideologiczne. Zwłaszcza że w Europie są żywe – nie dominujące, ale żywe – te siły polityczne, które odpowiadają obecnej amerykańskiej administracji.
A dlaczego Europa nie potrafi na te zaczepki zdecydowanie odpowiedzieć? Dlaczego chce łagodzić?
– O nie, reakcje na antyeuropejską petardę J.D. Vance’a były jednoznaczne. Dosyć zgodnie zareagowali Europejczycy, łącznie z Brytyjczykami. Jednoznacznie odpowiedzieli na te brednie, które Trump opowiada o Ukrainie czy Rosji.
Tu jest jedna linia.
W słowach…
– A czym innym jest działanie polityczne, dlatego że Europa w dalszym ciągu ma świadomość daleko idącego uzależnienia od Stanów Zjednoczonych w dziedzinie bezpieczeństwa. Ono jest bardziej mentalne, niemające pokrycia
r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl
Nowe strachy
Jak żyć w świecie, w którym wszystko może stać się wojną?
Jedną z niewielu pociech w bieżącej sytuacji geopolitycznej jest fakt, że trudno dziś napisać tekst dziennikarski, po którym można zostać niesprawiedliwie posądzonym o sianie apokaliptycznych wizji. Nie dość, że na naszych oczach coraz bardziej realne stają się najgorsze scenariusze, to jeszcze nie do końca rozumiemy ich ewentualny przebieg, a często również uwarunkowania i źródła. Jak napisał niedawno Ivo Daalder, były amerykański ambasador przy NATO, dzisiaj szef Chicago Council on Global Affairs, „zmienia się natura zmiany”. W obliczu całkowitego porzucenia przez USA powojennego porządku międzynarodowego, wyzwań technologicznych o trudnej do wyobrażenia skali oraz powrotu na kontynent europejski twardej, miejscami wręcz analogowej agresji wojennej coraz zasadniejsze staje się pytanie, czy cokolwiek przetrwa ten czas – politycznie, ekonomicznie, społecznie.
Bezpieczeństwo, czyli co?
Zachowanie administracji Trumpa, a przede wszystkim działania Elona Muska zmuszają świat do pewnego ćwiczenia intelektualnego: chodzi o ponowne zdefiniowanie najbardziej podstawowych koncepcji naszej rzeczywistości. Krótko mówiąc, Trump i Musk nie uznają żadnych uniwersalizmów. W kwestii norm nic nie jest dla nich powszechne ani nienaruszalne. Usiłują zmienić znaczenie takich słów, jak demokracja, praworządność, a nawet państwo i społeczeństwo. A Europa musi się skonfrontować z tym procesem. Co może być fantastyczną szansą przyjrzenia się własnym definicjom budującym nasz świat. Okazją, by zadać sobie pytanie, czym jest dziś państwo, jakie powinno spełniać zadania wobec obywatela, ale też czy musi go bronić. I przed czym. Bo czym jest dzisiaj bezpieczeństwo – i dlaczego wszystkim?
Nie chodzi tu o pojęcie wojny hybrydowej, które uległo w ostatnich latach gigantycznej inflacji. Jego wejście do głównego nurtu debaty publicznej kilkanaście lat temu miało jednak dobre skutki. Przygotowywało bowiem społeczeństwa, decydentów i ekspertów na nową erę zagrożeń, niekoniecznie związanych z ludźmi noszącymi mundury i strzelającymi z karabinów.
Wyobraźmy sobie bowiem scenariusz, w którym pewnego dnia infrastruktura telekomunikacyjna państwa X przestaje funkcjonować. Nie można nigdzie się dodzwonić ani podłączyć do internetu. Ludzie masowo tracą dostęp do swoich pieniędzy, bankowość elektroniczna przestaje istnieć. Straty ponoszą telewizja, reklamodawcy, właściwie cały sektor prywatny. Oczywiście to nie musi wyglądać tak drastycznie, wystarczy, że od sieci odcięte zostanie, powiedzmy, 30% głównych segmentów państwa: bankowości, opieki zdrowotnej, transportu. To już będzie oznaczać ofiary śmiertelne. Co ciekawe, państwo X nie jest w stanie wojny, przynajmniej tradycyjnie rozumianej. Nikt nie grozi inwazją, nie zrzuca bomb na budynki mieszkalne. Ponadto państwo X należy do międzynarodowych sojuszy obronnych, co – przynajmniej na papierze – oznacza pomoc innych krajów w przypadku tradycyjnego najazdu. Jest też relatywnie zamożne, w klasyfikacji OECD uznawane wręcz za gospodarkę rozwiniętą. Rząd nie ma zatem powodu spodziewać się aż takiej katastrofy.
Jednak ma ona miejsce. I nawet jeśli skutki udaje się szybko opanować, decydenci chcą wyciągnąć z tego lekcję. Próbując zbudować kapitał polityczny, zgodnie z logiką demokracji obiecują nowe inwestycje w infrastrukturę, zwłaszcza telekomunikacyjną i cyfrową. Tyle że kraj średniej wielkości sam nie jest w stanie tego procesu przeprowadzić. Zgłasza się więc jeden z gigantów technologicznych z dobrą ofertą takiej modernizacji. Dokonuje jej bez większych problemów, ale dopiero po fakcie okazuje się, że umowa podpisana z zagranicznym dostawcą zawierała wiele haczyków. Niejasna polityka prywatności,
Bogata Ukraina, czyli co się z nią stało?
Trump, wojna i pierwiastki ziem rzadkich
Prezydent Trump chce, by Ukraina zapłaciła Stanom Zjednoczonym za udzieloną jej pomoc ok. 500 mld dol.
Chce także przejąć cenne złoża surowców naturalnych. To więcej, niż łącznie wyniosły japońskie i niemieckie reparacje przekazane aliantom po II wojnie światowej!
Amerykanie wiedzą, że zrujnowany atakami dronów i rakiet kraj ma ogromny potencjał: Ukraina, która zajmuje ledwie 0,4% powierzchni lądów Ziemi, ma na swoim terenie 5% światowych zasobów surowcowych. W tym złoża metali ziem rzadkich oraz innych minerałów, bez których nie mogą się obejść nowoczesny przemysł i energetyka. W Ukrainie znajdziemy złoża najwyższej jakości węgla kamiennego, żelaza, manganu, niklu, złota, rud tytanu i uranu. Dodajmy do tego złoża gazu ziemnego na Morzu Czarnym, złoża grafitu, berylu, galu, cyrkonu, apatytu, fluorytu i litu, bez którego nie jest możliwa produkcja nowoczesnych baterii do samochodów elektrycznych.
Przed wybuchem wojny w roku 2022 geolodzy odnotowali w kraju ok. 20 tys. miejsc, w których występowały interesujące przemysł minerały. Potwierdzonych zostało 8,7 tys. lokalizacji. Większość znajdowała się na terenach rozciągających się od Ługańska, Doniecka, Zaporoża i Dniepropietrowska po Połtawę i Charków. Przed wojną Ukraina była także największym na świecie dostawcą neonu – gazu szlachetnego niezbędnego przy produkcji mikroprocesorów.
W roku 2022 na łamach „Przeglądu” pisaliśmy, że jednym z powodów ataku Rosji na Ukrainę mogły być posiadane przez nią złoża metali ziem rzadkich, których Moskwa za wiele nie ma. W ubiegłym roku Amerykanie szacowali je na 10 mln ton. Dla porównania chińskie złoża to 44 mln ton, a brazylijskie – 22 mln ton. O dostęp do nich toczy się zacięta rywalizacja. Wydobycie metali ziem rzadkich wymaga stosowania środków chemicznych, co skutkuje powstawaniem ogromnych ilości toksycznych odpadów.
Wydawało się, że państwa zachodnie będą się dogadywać z rządem w Kijowie w sprawie dostępu do ukraińskich złóż. W sierpniu zeszłego roku mówił o tym w czasie wizyty w Kijowie senator Lindsey Graham. Rosyjska propaganda na podstawie jego zmanipulowanej wypowiedzi posądziła Amerykanów o chęć przejęcia kontroli nad tymi cennymi złożami. Dlatego ostatnia amerykańska propozycja dotycząca zasobów naturalnych Ukrainy, złożona prezydentowi Zełenskiemu w trakcie monachijskiej konferencji bezpieczeństwa w połowie lutego, zaszokowała zachodnich polityków i opinię publiczną.
Brytyjski dziennik „The Telegraph” ogłosił, że dotarł do zapisów umowy. Treść wskazywała, że projekt został przygotowany przez prawników zatrudnionych w jednej z wielkich amerykańskich kancelarii, a nie urzędników Departamentu Stanu. Ludzie Trumpa zaproponowali powołanie funduszu inwestycyjnego, który zarządzałby ukraińskimi zasobami minerałów, rud metali ziem rzadkich, gazu i ropy naftowej, jak również portami oraz innymi kluczowymi elementami infrastruktury. Stany Zjednoczone miałyby otrzymać połowę zysków z wydobycia ukraińskich surowców oraz połowę wartości wszystkich nowych licencji przyznanych innym podmiotom w przyszłości. Dodatkowo umowa dawałaby Jankesom prawo pierwszeństwa przy zakupie eksportowanych minerałów.
Brytyjscy dziennikarze ocenili, że przyjęcie tych zapisów oznaczałoby oddanie Amerykanom pełnej kontroli nad gospodarką naszego wschodniego sąsiada. Kraj stałby się na zawsze kolonią Stanów Zjednoczonych. Nic dziwnego, że propozycja prezydenta Trumpa została odrzucona przez Zełenskiego, który zabronił ministrom rządu premiera Denysa Szmyhala podpisywania czegokolwiek. Kijów poczuł się oszukany. Nie dosyć, że Trump rozmawia z prezydentem Putinem o zakończeniu wojny bez udziału Ukraińców, to jeszcze domaga się, by zapłacili za udzieloną im przez USA pomoc astronomiczną kwotę.
Z kolei Amerykanie przekonywali, że ich propozycje mają uniemożliwić czerpanie zysków z odbudowy Ukrainy przez wrogie państwa. W domyśle chodzi o Chiny, które dziś kontrolują rynek metali ziem rzadkich, a w ostatnich latach mocno dały się we znaki firmom amerykańskim, podnosząc ceny i ograniczając sprzedaż. O Rosji mowy nie było, gdyż prezydent Trump odnowił dobre relacje z prezydentem Putinem – dziś ten mieszkaniec Kremla nie jest już postacią niepożądaną na salonach. Wręcz przeciwnie.
Łatwiej w tym kontekście zrozumieć, dlaczego to, co od kilku dni można przeczytać w ukraińskim internecie o amerykańskim prezydencie i jego „olśnieniach”, nie nadaje się do druku.
Donald Trump nie pozostał dłużny. W swoich mediach społecznościowych Truth Social nazwał Zełenskiego „dyktatorem bez wyborów” i „umiarkowanie utalentowanym komikiem, który namówił Stany Zjednoczone do wydania 350 mld dol., aby rozpocząć wojnę, której nie można było wygrać”.
To z pewnością dopiero początek ostrego starcia o dostęp do cennych surowców znajdujących się w ukraińskiej ziemi.
Gdzie te metale?
O tym, że Ukraina jest zasobna w rudy metali, węgiel, ropę naftową, gaz ziemny, uran, złoto i inne cenne minerały, wiedziano od dawna. W czasach Związku Radzieckiego terytorium Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej zostało zbadane przez geologów. Trudno się dziwić – Kijów, Charków, Donbas i cała wschodnia Ukraina były jednym z czterech największych centrów naukowo-przemysłowych ZSRR. W Dniepropietrowsku (obecnie Dnipro) znajdowały się zakłady Jużmasz (Piwdenmasz) kierowane przez Michaiła Jangiela, jednego z twórców radzieckiej techniki rakietowej i astronautycznej. Budowano tam międzykontynentalne rakiety balistyczne uzbrojone
Pomidor? Nie, kapitalizm
Powiedzieć: turbulencje, karuzela, rollercoaster, chaos do kwadratu, pęd ku niewiadomej, cyrk na kółkach, ziszczający się sen szaleńca – to jak nie powiedzieć nic.
Kiedy obserwujemy wydarzenia, komentarze, wypowiedzi amerykańskiego prezydenta z ostatnich dni, mamy wrażenie koszmarnego nienadążania, nieadekwatności, ogłuszonej zdolności do oceny. Ale przecież ani sam Trump, ani USA, ani cały ten globalny ukochany kapitalizm nie spadły nam z nieba jak resztki rakiety (nieuzbrojonej, na razie) Muska na Wielkopolskę. Trump już był prezydentem największej potęgi militarnej na świecie, która przez cztery lata interludium nie potrafiła go rozliczyć z żadnego z kilkudziesięciu udokumentowanych zarzutów. To teraz wrócił. I wali na oślep. Tak może się wydawać, bo zapewne jest w tym szaleństwie metoda. Wciąż jeszcze polityka światowa nie dopuszcza do siebie, że obcujemy z nieznanym i nieobliczalnym, że systemy zabezpieczeń albo przestały działać, albo były iluzją czy wręcz nie istniały.
Kiedy w ostatnich latach ktoś w Polsce komentował, że wojna Rosji w Ukrainie ma trzeciego głównego aktora (USA), nazywano go ruską onucą. Dzisiaj Trump mówi: wydaliśmy na tę wojnę 200 mld dol. więcej niż Europa, która wydała „tylko” 150 mld. Bez tych pieniędzy, baz CIA, szkoleń, sugestii o zbliżeniu z NATO – być może tej wojny, śmierci, zniszczeń by nie było. Europa, nie cała, owszem, ale z Polską na czele, w Amerykę wierzyła całym sercem, umysłem i budżetem przepalanym na zbrojenia. Dreszcz otrzeźwienia nadszedł, bo Trump ponad głowami europejskich przywódców i Unii zamierza wojnę skończyć na swoich i Putina warunkach, dla swojego – to nie ulega wątpliwości – interesu.
Pytanie, czy Trump jest wypadkiem przy pracy amerykańskiej niedemokracji









