Tag "psychologia"
Świąteczny stół od kuchni
Święta to właśnie czas, w którym trochę zawieszamy nasze temperamenty
Dr Michał Rydlewski – etnolog i filozof; adiunkt w Zakładzie Medioznawstwa Instytutu Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Naukowo zajmuje się m.in. antropologią kuchni.
Dziś niektórzy uciekają przed świętami do ciepłych krajów – z lęku przed tym, że trzeba usiąść do stołu z ludźmi o odmiennych poglądach.
– Gdy w okresie przedświątecznym przejrzymy prasę, natkniemy się na listy czytelniczek żalących się, jak to mają już dosyć podpitego wuja, homofobii, religii czy pytań o dzieci, więc postanowiły pojechać z przyjaciółmi na drugi koniec świata, żeby się odciąć od prowincji, z której pochodzą. Sformułowania „ucieczka” czy „lęk” zostają zamienione raczej na „strefę komfortu”, „troskę o siebie”, „dobrostan psychiczny”. To dodaje sprawczości i nie czyni ich ofiarami sytuacji, do których kiedyś musiały się dostosowywać, a dziś już nie chcą. Pytanie, na ile ten obraz świąt wykreowany w mediach jest rzeczywisty. Czy faktycznie ludzie są tak „umęczeni” spotkaniami z bliskimi? Bo można odnieść wrażenie, że kontakt z rodziną oznacza stres pourazowy.
Głównie media karmią nas taką indywidualistyczną postawą?
– To promocja postawy nie tyle nawet indywidualistycznej, ile hiperindywidualistycznej. Dodatkowo podszytej dyskursem psychoterapeutycznym, który dawno wymknął się z gabinetów i kolonizuje umysły „dobrze wykształconych z dużych miast”. Choć w gruncie rzeczy mamy do czynienia z chamofobiczną i klasistowską stereotypizacją. Chodzi o etykietowanie klasy ludowej oraz prowincji jako z istoty gorszej, gdyż zakorzenionej w tradycji i religijności. Ze świąt tworzy się jakąś karykaturę, niczym „Wesele” Wojciecha Smarzowskiego.
A co, jeśli rzeczywiście części ludzi spotkanie z rodziną jawi się jako koszmar?
– Rozumiem „troskę o siebie”, wyznaczanie granic tego, co jest możliwe do zaakceptowania, a co nie. Każdy z nas to robi. Kłopot w tym, że coraz częściej zamykające się w twierdzy swojego poczucia bezpieczeństwa „rozpieszczone umysły” – by użyć tytułu książki amerykańskich psychologów społecznych Jonathana Haidta i Grega Lukianoffa – nie są w stanie pójść na jakiekolwiek kompromisy, nawet na te kilka dni w roku. Wszelkie poglądy inne niż własne urażają czy wręcz są przemocą. Ten hiperindywidualizm doprowadza do upadku człowieka publicznego, potrafiącego być z innymi – słowem do końca towarzyskości.
Towarzyskość polega w dużej mierze na zakładaniu masek. Może to dobrze, że jednak mniej udajemy?
– Towarzyskość wcale nie równa się nieautentyczności, ona sprzyja pokojowemu, wspólnotowemu byciu razem. Tam, gdzie każdy stawia na siebie, nie może być mowy o wspólnocie. Autentyczność to dzisiaj fetysz. Muszę robić to, co czuję. Co podpowiadają mi moje emocje wywołane jakimś zachowaniem czy słowem, które interpretuję tak, jak ja chcę, nie licząc się czasami nawet z intencją nadawcy. Ciotka pyta o dzieci? Straszne, to moja prywatność! A może robi to z dobrego serca? Rozumiem, że ingerencja w naszą intymność może być przykra, ale w rodzinie uznaje się, że dzieci są ważne, więc się o nie pyta. „Bycie sobą” może być świetną drogą do skupienia się na sobie i tylko sobie, w efekcie prowadzi do przekonania, że cały świat mnie opresjonuje. Muszę dbać o swój komfort, no to uciekam od toksycznej rodziny.
Porady w stylu „dbaj o siebie” niczego więc nie naprawią?
– Po przekroczeniu pewnego progu krytycznego wspólnotowości mogą wręcz doprowadzać do katastrofy społecznej. Bo problem jest społeczny, a nie indywidualny. Dziś obserwujemy tylko skutki naszych przemian kulturowych. Tego, że przestaliśmy siebie nawzajem słuchać, rozumieć, być ciekawi innych osób (nawet najbliższych). Nie umiemy już ze sobą rozmawiać, nasze światy społeczne czy polityczne się rozjechały. Media potrafią tę rzeczywistość świetnie nakręcać, wyolbrzymiać. Na przykład nie dając innych obrazów, choćby takiego, że święta to właśnie czas, w którym trochę zawieszamy nasze temperamenty. To media w ogromnej mierze wpływają na dzisiejszą katastrofę samotności lub odcinania się od rodziny jako generalnie czegoś złego i patologicznego, gdyż uniemożliwiającego „bycie sobą”.
Wyobraźmy sobie rodzinę przy świątecznym stole. Dziadek pożeracz golonki, ciocia na wiecznych dietach i wnuczek weganin. Czy współcześnie jedzenie jako praktyka kulturowa, zamiast pełnić odwieczną funkcję wspólnotową, tylko bardziej antagonizuje?
– Te różnice są oczywiście widoczne w czasie świąt, choć raczej słabną, jeśli kiedyś w ogóle były tak wyraźne poza medialnym, zideologizowanym obrazem
Idealny rodzic? Co najwyżej w podręcznikach
Dzieci to także ludzie i mają pełne prawo do funkcjonowania w społeczeństwie
Michał R. Wiśniewski – pisarz, prozaik, publicysta, popularyzator anime i mangi w Polsce. Publikował na łamach „Polityki”, „Mint Magazine” i „Nowej Fantastyki”. Autor wielu powieści. Niedawno ukazała się jego książka „Zakaz gry w piłkę. Jak Polacy nienawidzą dzieci” (Czarne).
W sieci piszą, że nie masz dzieci i to dyskwalifikuje cię w kwestii pisania o ich wychowywaniu.
– W sieci piszą różne rzeczy. Jedni, że nie mam dzieci, drudzy, że to książka napisana przez sfrustrowanego rodzica, a wręcz „roszczeniową madkę” (pisownia oryginalna). Ale o tym, jaka jest prawda, nie dowiedzą się ani z „Zakazu gry w piłkę”, ani z wywiadów. Zrobiłem to celowo – to przede wszystkim książka o społeczeństwie, a dokładniej o tym, jak Polacy wychowują dzieci, jak je traktują i odnoszą się do nich. Temat „dziecka w społeczeństwie” to coś, z czym praktycznie na co dzień styka się każdy. Nie trzeba mieć dzieci, aby wyciągać pewne wnioski i na nich opierać przemyślenia. Ważne też było dla mnie, aby to nie była lektura o doświadczeniach osobistych. To znakomicie się sprawdza w takich książkach jak „Wczoraj byłaś zła na zielono” Elizy Kąckiej, ale zwykle okazuje się trochę pójściem na łatwiznę – kto ma dzieci (lub ma dzieci w rodzinie), chętnie wplata ich historie w opowieść. To trochę zawęża horyzont.
Sam pomysł na książkę siedział we mnie od czasów powieści „Hello World”, której wątki obyczajowe dotykały problematyki macierzyństwa. Zrobiłem wtedy porządny research i chociaż książka ukazała się w 2017 r., nie przestawałem go robić. Siedziało to we mnie i doszedłem do wniosku, że w końcu wypadałoby coś wokół tego napisać. Warto jeszcze dodać, że to nie jest reportaż, czyli gatunek, z którym jest kojarzone Wydawnictwo Czarne.
To w takim razie co?
– Od początku zależało mi, aby to był esej. Taki z krwi i kości, czyli książka o myśleniu. Jest tam wiele obserwacji obyczajowych, bo praca nad „Zakazem…” przypominała nieco pracę nad powieścią. Chodziłem po mieście, zerkałem na ludzi, patrzyłem na wszelkie sytuacje i starałem się wyciągnąć z tego wnioski. Uwielbiam analizować anegdoty. Sprawdzam, czy te wszystkie opowieści mają sens. Interesuje mnie też to, co dana osoba chciała wyrazić i opisać. Pytam wtedy: „Po co?” i próbuję na tym rzeźbić.
Pytam o dzieci, bo dla wielu osób to temat kluczowy w kontekście twojej książki. Ktoś napisał nawet, że łatwo ci patrzeć z góry, kiedy faktycznie nie znasz tych wszystkich skrajnych emocji związanych z wychowywaniem własnych dzieci. Co na to odpowiadasz?
– Mówię, że przecież każde dziecko jest inne, a dziś o tym zapominamy. Łatwo nam kategoryzować i szufladkować, bazując na subiektywnych przemyśleniach. Jeśli ktoś ma, powiedzmy, dwójkę dzieci, nie daje mu to przecież od razu mandatu do wypowiadania się o wszystkich milusińskich żyjących w Polsce. A w takich przypadkach często pojawia się podział na dzieci moje i cudze. I zaczyna się dyskusja. Do tego uważam, że ten temat wymaga researchu, podróży, rozmów, lektur i zainteresowania się tematem. Nie wystarczy mieć dzieci, aby napisać tego typu esej. Zresztą to nie jest książka o wychowaniu dzieci i byciu rodzicem. Ja nie udzielam tu porad ani nie udaję żadnego guru. Rzecz jest o tym, że dzieci to także ludzie i mają pełne prawo do funkcjonowania w społeczeństwie. A w Polsce dziecko jest często wykorzystywane przez dorosłych do rozmaitych celów.
Jakich?
– Na przykład do tego, aby mieć rację. Trudno mówić o argumencie merytorycznym, kiedy ktoś pisze, że nie powinienem się wypowiadać o dzieciach, bo sam ich nie mam. Nie patrzy na to, co faktycznie mam do powiedzenia, jakich argumentów używam ani na jakie źródła się powołuję. Zamiast tego pada pytanie: „Ile masz dzieci?”. Czy to oznacza, że jeśli ktoś ma piątkę, będzie mądrzejszy w tej materii niż osoba, która ma tylko czwórkę lub trójkę? Wątpię. Nawet nie wiadomo, czy te osoby dobrze wypełniają swoje rodzicielskie obowiązki.
Nie trzeba mieć swoich dzieci, aby je znać! Można z nimi rozmawiać, angażować się w ten kontakt, dowiedzieć się czegoś z tej odmiennej perspektywy. A światy dzieci i dorosłych są w Polsce rozdzielone. Na typowej rodzinnej imprezie dzieciaki traktuje się jako symbol statusu albo gadżety, które trzeba pokazać gościom. „Powiedz wierszyk!”. „Pocałuj ciocię!”. Pewnie każdy z nas z czymś takim się spotkał.
O czym dokładnie jest zatem książka? Jaki podział tematyczny w niej stosujesz?
Jak sobie radzić z jesienną chandrą?
Franciszek Ostaszewski, psycholog, Uniwersytet SWPS Warto zacząć od tego, że rzeczywiście występuje zjawisko nazywane seasonal affective disorder, sezonowe zaburzenie afektywne. To poczucie bardziej negatywnego nastroju związanego z jesienią czy zimą. Popularnie mówi się o nim właśnie jesienna chandra. Sposobów radzenia sobie z tym poczuciem jest kilka. Tak zwana sezonowa depresja często wiąże się z niedostatkiem słońca i brakiem odpowiedniej ilości witaminy D, którą w tym okresie należy suplementować. Poza tym, ujmując
Bez stygmatyzacji: Jak mówić o kryzysach psychicznych w szkole?
Stygmatyzacja to nadawanie pojedynczym osobom lub grupom określeń, które odnoszą się do jakichś ich cech, zachowań, chorób itp. Osoba nią dotknięta może zacząć czuć się gorsza – człowiek zaczyna zachowywać się, jak
Z tego się nie wyrasta
Czym jest, a czym nie jest ADHD
Dr hab. n. med. Jarosław Jóźwiak – lekarz psychiatra specjalizujący się w tematyce ADHD
Powinniśmy zacząć od najbardziej podstawowej kwestii: czym jest ADHD, a czym na pewno nie jest? Jakie są najbardziej charakterystyczne cechy ADHD?
– Objawy lokują się w czterech wymiarach. Pierwszy to wymiar energii – czyli pacjenta cechuje albo bardzo duża, albo bardzo mała energia. Drugi to wymiar koncentracji, czyli albo brak koncentracji, albo ogromne skupianie się na zainteresowaniach. Kolejny jest wymiar szybkości działania, czyli albo robię coś impulsywnie, gwałtownie, bez zastanowienia, albo nie jestem w stanie podjąć decyzji, prokrastynuję. Czwartym elementem ADHD jest zaburzenie regulacji emocji, czyli jak to zawsze opowiadam, emocjonalność adehadowa. Skoki energii to dwie skrajności. Wygląda to tak, że człowiek albo ma bardzo dużo energii, widać, że go nosi, szybko mówi, dużo robi, łapie się za kilka rzeczy naraz, rozpiera go energia, a kiedy indziej nie może wstać z łóżka, nie ma na nic siły, nie jest w stanie się ruszyć i zmusić do niczego. Ta cecha występuje u każdej osoby z ADHD.
Czy to niezależne od temperamentu? Czy dotyczy zarówno osób energicznych, jak i tych spokojniejszych?
– Temperament to jest natura i to nie ma związku z ADHD, dlatego że w różnych okresach życia osób z ADHD pojawiają się skrajności. Przychodzi taki moment, że człowiek nie ma w ogóle siły przez rok, a to jest ten sam człowiek, który wcześniej miał bardzo dużo energii, więc trudno mówić o standardzie czy o jakimś stanie typowym dla tej osoby.
Jak często występują takie skoki energii? Czy to może się zmieniać w ciągu dnia?
– U dzieci, szczególnie tych najmniejszych, może się to zmieniać wielokrotnie w ciągu dnia. Może być tak, że ogromnie nadpobudliwe dziecko nagle w środku dnia leży i śpi. Spało w nocy, ale teraz „bach” i zasypia, jakby mu ktoś odłączył prąd.
Niektórym tak zostaje do dorosłości…
– Może tak być, ale to szczególnie widoczne u dzieci – niektórych, nie wszystkich. ADHD to niezmiernie skomplikowana konstelacja objawów, które mogą w realnym życiu wyglądać bardzo różnie. Według mnie nie ma czegoś takiego jak standard ADHD, bo po prostu to się zmienia i w różnych okresach życia można mieć inaczej niż zawsze. Energia obniża się z wiekiem, więc nawet jeżeli ktoś był energiczną osobą w dzieciństwie, to 10 lat czy 15 lat później może być zupełnie inny, bardzo spokojny. Inny przykład: do nastolatki przychodzą koleżanki. To dla niej fascynujące, ciekawe i ekscytujące. Znajduje się w stanie pobudzenia, szczebiocze i jest hiperaktywna. Ale jak tylko koleżanki wyjdą, zamienia się w depresyjną nastolatkę, która płacze, nie odzywa się cały dzień i siedzi w swoim pokoju. Czyli poziom energii zależy od tego, czy zajmuje się czymś ciekawym, fascynującym.
Na tej zasadzie, że ktoś wpadł na superpomysł i nagle, pstryk, ma mnóstwo energii, a jego życie znów ma sens, choć dopiero co miał bardzo niski poziom energii i nic mu się nie chciało?
– Dokładnie tak. To powód, dla którego u osób z ADHD często nieprawidłowo rozpoznaje się depresję. W tych okresach, kiedy mają niski poziom energii, nic ciekawego się nie dzieje w ich życiu – wtedy rzeczywiście mają niski poziom energii i jest on bardzo związany z niskim samopoczuciem, z kiepskim nastrojem. Lekarze często wtedy rozpoznają depresję, mimo że pacjenci mówią mi: „Doktorze, ja się nie zgadzam. Według mnie to nie była depresja, to co mi inny doktor rozpoznawał, ale dostawałem leki przeciwdepresyjne”. Bardzo często te okresy obniżonego poziomu energii są traktowane przez psychiatrów jako depresja.
Tutaj chciałbym tylko podkreślić, że aktualna europejska klasyfikacja chorób, czyli ICD, nawet w wersji najnowszej, czyli ICD-11, która wejdzie w praktyce dopiero za kilka lat, nadal mówi o podtypach w ADHD, czyli dzieli osoby z ADHD na te, co mają bardzo dużo energii, na te, co mają duże problemy z koncentracją (w domyśle to ci z niską energią), i trzeci typ – mieszany. Tymczasem nie ma żadnych podtypów, wszyscy są mieszani. Co ciekawe, najnowsza amerykańska klasyfikacja również stwierdza, że nie ma podtypów. (…)
Czyli pierwsza adehadowa cecha to skoki energii. A co z deficytem uwagi?
Fragmenty książki Jarosława Jóźwiaka i Iwony Tarnowskiej-Ciosek Z tego się nie wyrasta. Kompendium ADHD, Groommedia, Warszawa 2024
Psycholog po kursach
Zmiany cywilizacyjne spowodowały, że zawód psychologa stał się atrakcyjny i ciekawy. Psychologów potrzebują wszędzie. Od przedszkola i szkół, poprzez poradnie zawodowe, duże korporacje, wojsko, policję, instytucje wychowawcze i penitencjarne, po opiekę zdrowotną. Potrzebuje ich także reklama i biznes. Społeczeństwo też się nauczyło korzystać z pomocy psychologa.
Ten pomaga w sytuacjach kryzysowych, w wychodzeniu z traumy, doradza przy trudnościach wychowawczych i organizacji pracy. Jest potrzebny w klinice i na sali sądowej. Nie ma już prawie dziedziny życia społecznego, w której psycholog nie byłby przydatny.
Nic więc dziwnego, że popularność studiów psychologicznych jest teraz w Polsce ogromna. Każdego roku na uniwersytetach o jedno miejsce na tym kierunku ubiega się kilku, a nawet kilkunastu kandydatów. Używając języka ekonomii, można powiedzieć, że popyt na studia znacznie przewyższa podaż.
Odkąd nauka stała się towarem, natychmiast pojawiają się podmioty (uczelnie niepubliczne), które na tym korzystają – zaspokajają ten popyt i na tym zarabiają. Nie byłoby w tym nic złego, co więcej, ze społecznego punktu widzenia byłoby to nawet korzystne, ale pod kilkoma warunkami. Warunek pierwszy – „towarem”, który sprzedaje uczelnia niepubliczna, jest nauka, a nie dyplom. Warunek drugi – istnieje kompetentny, sprawny i skuteczny system kontroli państwa nad tym, jaki „towar” niepubliczna uczelnia sprzedaje, czy jest to właśnie nauka, czy niestety jedynie dyplom.
Sami, samotni, osamotnieni
Fragmenty książki Mirosława Brejwy Oswoić samotność. Od poczucia pustki do akceptacji i bliskości, Znak, Kraków 2024
Przewaga psychologii w inwestowaniu – jak radzić sobie ze stresem?
Błędne zachowania inwestorów na rynku bywają bardzo różne. Jedni wykazują nadmierną pewność siebie, inni nierealistyczny optymizm, a jeszcze inni są zbyt konserwatywni w ocenach. Wszystkie te podejścia mają jedno podłoże – psychologiczne – i mogą wynikać
Uczmy młodzież krytycznego myślenia
Odpór dawany bzdurom jest u nas bardzo słaby
Dr Tomasz Witkowski – doktor psychologii, pisarz, publicysta, scenarzysta. Autor artykułów naukowych i popularnonaukowych, publikowanych w kraju i za granicą, oraz kilkunastu książek, z których cztery ukazały się w USA. Założyciel Klubu Sceptyków Polskich, członek Polskiego Stowarzyszenia Racjonalistów. Jest ekspertem w zakresie psychologii, krytycznego myślenia i przenikania pseudonauki do nauki.
Pana nowa książka ma tytuł „Przepędźcie guru, którzy radzą, jak żyć”. Ale czy pan sam nie sytuuje siebie na pozycji guru, który radzi innym, aby nie odchodzić od rozumu?
– Ten tytuł jest rzeczywiście nieprzypadkowy. W filozofii mamy słynny paradoks kłamcy. Jeśli założyć, że na Krecie wszyscy kłamią, to gdy spotkamy Kreteńczyka mówiącego, że wszyscy jego pobratymcy są kłamcami, powinniśmy mu wierzyć, czy nie? Analogicznie, jeżeli mówię: „Przepędźcie guru, którzy radzą, jak żyć”, podążanie za tą radą będzie wbrew tej radzie. Ta książka właściwie od samego tytułu zachęca, by na wszystko patrzeć krytycznie. Nawet na takie rady czy osądy rzeczywistości, które ja proponuję.
Sceptyczna wobec pana też jest ogromna część środowiska polskich psychologów i psychoterapeutów. Stał się pan w tych kręgach wręcz persona non grata.
– Można powiedzieć, że w tej chwili żyję trochę na marginesie tego środowiska. Ono nie jest zainteresowane tym, co mówię. Książka, o której rozmawiamy, została wydana dwa lata temu w Stanach Zjednoczonych. Została przetłumaczona na język koreański, a dopiero w tym roku ukazała się po polsku. Przedmowę do niej napisał wybitny amerykański psycholog Roy F. Baumeister. Od rodzimego naukowca prawdopodobnie nie uzyskałbym takiej rekomendacji.
Może pozycjonowaniem się w roli ostrego krytyka sam wyklucza się pan z tego środowiska?
– W polskim środowisku naukowym szanuje się bardziej osoby, które mogą coś zrobić dla kariery innych naukowców, niż te, które mają coś sensownego do powiedzenia. Ja od wielu lat nie pracuję na uczelni, bo wybrałem drogę popularyzatora nauki. Co za tym idzie, nie jestem w stanie nikomu zagrozić, bo nie będę recenzował doktoratów czy wniosków o granty. W Stanach Zjednoczonych, gdzie znajdują się najwybitniejsze ośrodki badawcze na świecie, sytuacja wygląda zgoła inaczej. Intelektualiści nienależący do akademii mają na nią duży wpływ. Przykładem może być popularyzatorka psychologii Carol Tavris, która jest bardzo szanowana przez amerykańskich akademików, czy w Wielkiej Brytanii Susan Blackmore. W Polsce nie potrafię znaleźć ani jednej osoby spoza akademii, która miałaby na nią podobny wpływ.
Spora część pańskiej książki dotyczy tematu dewaluacji nauk społecznych. Kiedy zaczął pan obserwować ten proces?
– Skończyłem bardzo dobre liceum, w którym nauczono mnie metodologii nauk przyrodniczych. Kiedy trafiłem na Uniwersytet Wrocławski, dowiedziałem się, że jest wiele koncepcji osobowości. Na pytanie, która jest tą prawdziwą, usłyszałem: „To zależy – każdy powinien sam ocenić i wybrać właściwą”. Było to kompletnie sprzeczne z tym, czego mnie dotychczas uczono. W naukach przyrodniczych obowiązuje jedna koncepcja, która najtrafniej opisuje rzeczywistość. I dopóki nie zostanie zastąpiona lepszą, ona obowiązuje. Na studiach okazało się, że w psychologii czegoś takiego nie ma, a dodatkowo wykładowcy zachęcali do samodzielnych wyborów tego, co nam pasuje. To budziło mój sprzeciw. Bo było wbrew temu, co wiedziałem o nauce.
Opór tego środowiska jest co najmniej zastanawiający. Cała nauka opiera się przecież na krytycznym podejściu.
– Dobrze wyjaśnia to teoria rozwoju nauki Thomasa Kuhna. Mówi on, że postęp naukowy nie dokonuje się ewolucyjnie, stopniowo, tylko raczej punktualistycznie, w formie rewolucji. Wygląda to tak, że establishment naukowy skupiony jest wokół jednego paradygmatu i broni go, póki ten paradygmat nie upadnie i nie zastąpi go nowy. Przy czym w naukach społecznych tych paradygmatów jest cała masa i niejednokrotnie są ze sobą sprzeczne. Na przykład psychoanalityk mówi, że wszystkie nasze problemy zależą od relacji z rodzicami w dzieciństwie. A terapeuta poznawczo-behawioralny, że wszystko zależy od naszego myślenia o rzeczywistości. Nie może być tak, że obie koncepcje są trafne. To nie jest prawdziwa nauka.
Jaką metodologią powinni więc posługiwać się badacze społeczni, żeby była ona wiarygodna?
– Metodologia nauk społecznych jest dość ułomna i prawdopodobnie nigdy do końca sobie z tym nie poradzimy. Natomiast najwybitniejsi psycholodzy stosują metodologię empiryczną, w której wnioski płynące z badań są formułowane na podstawie weryfikowalnych dowodów. Jest ona wystarczająco dobra, żeby formułować pewne ogólne prawidłowości. Tymczasem dziś tworzy się je głównie na podstawie sądów ludzi. Zamiast badać ich zachowanie, badamy to, co oni na swój temat mówią. Na przykład pytamy ludzi, jak często i w jakim stopniu odczuwają stres. A potem formułujemy wnioski, jakbyśmy badali obiektywny poziom stresu, którego zbadać jeszcze nie potrafimy.
Czyli badania realnego stanu psychicznego są zastępowane badaniami deklarowanego, niezweryfikowanego stanu. Z czego to wynika?
– Z nieuczciwości samych uczonych, zwykłej chęci pójścia na skróty. Tego typu zachowania są charakterystyczne dla każdego zawodu. Z przedstawicielami nauk społecznych jest jednak o tyle trudniej, że większość ludzi nie zna metodologii badań i przyjmuje za dobrą monetę te bardzo uproszczone wnioski naukowców. Choć one wcale nie dają nam obiektywnych informacji o rzeczywistości.
Natura czy kultura?
Badania, które zrewolucjonizowały psychologię.
Młoda kobieta, która 7 maja 1934 r. zgłosiła się na oddział położniczy dla ubogich kliniki uniwersyteckiej w Iowa City, wydawała się zdezorientowana. Podała pielęgniarkom dwa imiona i cztery nazwiska; nie chciała lub nie mogła określić, jak naprawdę się nazywa, dlatego personel szpitala wybrał za nią i w aktach administracyjnych figuruje jako Viola Hoffman. (…)
W szpitalu kobiety takie jak Hoffman standardowo proszono o zgodę na przeprowadzenie testu inteligencji. Ze względu na zły stan psychiczny pacjentki trudno stwierdzić, czy Hoffman rozumiała, na czym polega test IQ, i czy wiedziała, że jeśli uzyska słaby wynik, może zostać umieszczona w zakładzie psychiatrycznym i poddana zabiegowi sterylizacji. Zgodziła się wprawdzie na badanie, ale być może zdawała sobie sprawę, że z uwagi na niski status społeczny nie mogła odmówić.
Właśnie dlatego pewnego dnia Hoffman przez mniej więcej godzinę siedziała w skromnie umeblowanym szpitalnym gabinecie z psychologiem, zadającym jej jedno pytanie za drugim, przy czym wiele z nich zawierało pojęcia, których w ówczesnym stanie mogła nie zrozumieć. Poproszono ją np., by zastanowiła się nad przeciwstawnymi pojęciami, opisała różnice między lenistwem a bezczynnością, między ubóstwem a nędzą, charakterem a reputacją oraz ewolucją a rewolucją. Gdyby poprawnie odpowiedziała na trzy z czterech pytań, jej iloraz inteligencji mieściłby się w średnim zakresie. W innej części testu musiała w pamięci wykonać zadania arytmetyczne. W jeszcze innej musiała powtórzyć ciąg siedmiu cyfr w kolejności, w jakiej je usłyszała, potem wstecz, następnie zrobić to samo z kolejnym ciągiem, a potem z jeszcze jednym. Uzyskany przez Hoffman wynik na poziomie 66 wskazywał, że jej iloraz inteligencji mieścił się znacznie poniżej średniego przedziału 90-109, a diagnoza – „kretynizm” – znalazła się w jej oficjalnych dokumentach w rejestrze stanu Iowa. W tamtym czasie określenia „kretyn”, „imbecyl” i „idiota” stosowano oficjalnie w odniesieniu do osób, których wyniki testów IQ wpisywały się liczbowo w kategorie niskiej inteligencji.
Testy inteligencji pojawiły się w Ameryce między 1910 a 1916 r. i szybko stały się narzędziem w krucjacie polityki społecznej zwanej eugeniką. Zwolennicy eugeniki wierzyli, że wszystkie ludzkie cechy są uwarunkowane biologicznie i dziedziczone, a te problematyczne, m.in. alkoholizm, skłonność do popełniania przestępstw i popadania w ubóstwo, epilepsja, obłęd i rozwiązłość, wynikają z niskiej inteligencji jednostki. Osoby, które przejawiały takie cechy, mogły zostać umieszczone w placówkach opiekuńczych i poddane sterylizacji, a podobne decyzje często opierały się na wynikach testów IQ. Władze stanowe i przedstawiciele klas wykształconych wierzyli, że polityka ta, stworzona z myślą o oczyszczeniu społeczności z niezdatnych osobników, promuje nowoczesny ideał – stworzenie społeczeństwa złożonego z ludzi pełnosprawnych – którego osiągnięcie miała umożliwić poprawa składu populacji rasowej. (…)
W imię realizacji założeń eugeniki lekarze diagnozowali osoby, które mogły wykazywać problematyczne cechy, takie jak epilepsja czy alkoholizm, na urzędnikach sądowych zaś spoczywała odpowiedzialność za rozpoznawanie przestępczości i perwersji seksualnych, w tym prostytucji. Psycholodzy, którzy twierdzili, że testy IQ mają charakter naukowy, zyskali w USA status uznanych ekspertów w dziedzinie oceny inteligencji osób oskarżonych o popełnienie przestępstw, rekrutów do amerykańskiej armii, pensjonariuszy zakładów zamkniętych, wreszcie szpitalnych pacjentów, takich jak Hoffman.
Pod koniec lat 20. XX w. niemal wszystkie stany uchwaliły przepisy zezwalające na przymusową sterylizację osób o niskiej inteligencji, w większości ubogich, głównie kobiet. (…)
Przed narodzinami dziecka lekarze poinformowali Hoffman, że poród odbędzie się przez cesarskie cięcie. Przyczyny tej decyzji nie zostały ujęte w dokumentacji przypadku, gdy jednak pacjentka się o niej dowiedziała, poprosiła o sterylizację.
Z uwagi na to, że została uznana za „upośledzoną umysłowo”, do podpisania zgody na zabieg wyznaczono opiekuna stanowego. (Iowa była jednym z niewielu stanów, które wymagały zgody). Nie wiadomo, czy sterylizację zasugerowano Hoffman pod przymusem, czy też sama o nią wystąpiła. (…)
W lipcu, po tym jak Hoffman urodziła zdrowego chłopca, któremu nadała imię Wendell, jej stan psychiczny się pogorszył. Opiekowała się wprawdzie synkiem, ale nie do końca zdawała sobie sprawę z tego, że jest jego matką. Sześć tygodni później lekarze uznali ją za „obłąkaną” i umieścili w szpitalu Clarinda, w zakładzie dla umysłowo chorych stanu Iowa. Autorytety, które przeprowadziły jej diagnozę, nie wzięły pod uwagę traumatycznych przeżyć z okresu ciąży, kiedy to mąż Hoffman, wcześniej trzykrotnie żonaty, porzucił ją i się z nią rozwiódł. (…)
Fragmenty książki Marilyn Brookwood Sieroty z Davenport. Eugenika, Wielki Kryzys i wojna o dziecięcą inteligencję, przeł. Kaja Gucio, Wydawnictwo ArtRage, Warszawa 2024










