Talibowie grają na zwłokę

Afgańscy mułłowie nie chcą wydać bin Ladena i zapowiadają świętą wojnę

Poszukiwany żywy albo martwy. Zdecydowana, westernowa w stylu zapowiedź George’a Busha, że podejrzewany o kierowanie zamachami terrorystycznymi na Nowy Jork i Waszyngton saudyjski milioner, Osama bin Laden, musi zostać wydany w ręce Amerykanów, podgrzewa od kilkunastu dni nastroje na świecie. Lotniskowce USA, okręty wojenne i samoloty, przerzucane są w rejon Bliskiego Wschodu i Azji, gdzie znajdują się główne kryjówki organizacji terrorystycznych i centra islamskiego fanatyzmu. Eksperci spekulują, jak poważne mogą być wojskowe operacje odwetowe za zniszczenie 11 września World Trade Center i Pentagonu oraz śmierć ponad pięciu tysięcy ludzi. Oblicza się liczby żołnierzy, którzy wejdą do akcji, ocenia straty. Prawie nikt nie zakłada, że obejdzie się bez militarnej konfrontacji. Nikt w Ameryce nie wierzy też, że w wojnie z terrorystami nie będzie nowych zabitych, także po stronie tych, którzy ścigają bin Ladena i jego zwolenników.
Afganistan, gdzie rządzą islamscy radykałowie – talibowie, i gdzie od co najmniej pięciu lat ukrywa się bin Laden – też prowadzi przygotowania do wojny. Już Talibowie skierowali na granicę z Pakistanem 25 tys. swoich najlepszych żołnierzy. Spodziewają się, że stąd nadejdzie ewentualny atak amerykański. W Kabulu rada duchownych muzułmańskich z całego kraju, ulemów, wezwała cały świat islamski do ogłoszenia dżihadu – świętej wojny przeciw niewiernym, gdyby USA zdecydowały się na akcję zbrojną przeciw talibom.

Edykt ulemów – fatwa,

przyjęty jednogłośnie przez ponad tysiąc uczestników kabulskiego zgromadzenia, nie pozostawił tu wątpliwości. Jeśli Amerykanie zaatakują, każdy muzułmanin na całym świecie będzie miał obowiązek walki po stronie Afganistanu, a każdy wyznawca Allaha, który poprze działania USA, powinien być ukarany śmiercią.
Na razie strzelba – ustawiona na scenie konfrontacji z talibami, którzy ochraniają Osamę bin Ladena – jeszcze jednak nie wystrzeliła. Toczy się, twierdzą eksperci od spraw psychologii społecznej, dramatyczny wyścig z czasem i to po obu stronach barykady.
Stany Zjednoczone wiedzą, że każdy tydzień oddalający ich od tragedii z 11 września powoduje, że wspomnienie hekatomby ofiar w Nowym Jorku i Waszyngtonie blednie w ludzkiej pamięci. Maleje liczba zwolenników interwencji wojskowej, ukarania winnych zamachów bez względu na straty własne. Równocześnie cywilizowany świat domaga się od Ameryki, by odwet był racjonalny, dokładnie wymierzony i nie spowodował strat wśród niewinnych osób. „To rodzaj kwadratury koła”, przyznał kilka dni temu sekretarz stanu USA, Collin Powell.
Talibowie wiedzą o tym bardzo dobrze. Afgańscy przywódcy, którzy początkowo twardo zapowiadali, że nie wydadzą Amerykanom guru światowego terroryzmu, bin Laden, zaczynają wyraźnie grać na zwłokę. Kabulska rada ulemów zaczęła obrady od groźnych pohukiwań na Stany Zjednoczone i gróźb rozpętania dżihadu, ale wydała ostatecznie dwa edykty. Jeden grozi Ameryce „świętą wojną islamską”, ale drugi edykt to apel do bin Ladena, aby sam, dobrowolnie opuścił ten kraj, co pozwoliłoby uniknąć amerykańskich ataków.
Przez miniony tydzień toczyła się także w szeregach talibów skomplikowana gra polityczna. To nasz gość, a święte zasady afgańskich kodeksów honorowych zakazują wyrzucenia z domu kogokolwiek, komu udzielamy gościny, tłumaczyli mułłowie światu powody chronienia lidera terrorystów. Po części była to oczywiście sprytna wymówka, pozwalająca chronić osobę bin Ladena przed gniewem Amerykanów, ale z drugiej strony – talibowie mieli (i mają) świadomość, że ich kraj nie przypomina w zbyt dużym stopniu państw funkcjonujących według reguł XXI wieku. Ci, którzy byli w Afganistanie, często powtarzają, że kraj talibów żyje

ciągle w głębokim średniowieczu

– zarówno jeśli chodzi o struktury społeczne, dzielące Afgańczyków na plemiona, rody i klany, jak i kształt tamtejszego islamu – fanatyczny, przepełniony ksenofobią i niechęcią wobec cudzoziemców. Ludzie ciągle żyją tu według praw, które obowiązują od wieków. W sytuacji, kiedy talibowie utrzymują rządy, opierając się na wierności islamsko-plemiennym kodeksom, każde odstępstwo może wywołać bunt u części poddanych.
Kiedy okazało się, że społeczność międzynarodowa nie do końca gotowa jest zaakceptować tłumaczenie, że oczywisty przestępca nie może być – z powodu miejscowego prawa gościnności – wydany, przyszedł czas na grę bardziej misterną. Talibowie ogłosili, że umieścili bin Ladena w areszcie domowym, a w istocie ukryli go w wykopanym na 50 m w głąb ziemi, specjalnym bunkrze. Potem zapowiedzieli, że gotowi są oddać saudyjskiego terrorystę w ręce sprawiedliwości, ale tylko wtedy, gdy Stany Zjednoczone przedstawią niezbite dowody jego udziału w zamachu 11 września. Na dodatek postawili inny warunek – że najpierw poszlaki zbadają sądy w krajach islamskich, a potem ewentualny proces bin Ladena odbędzie się w jakimś neutralnym kraju.
Teraz mułła Omar ma poprosić bin Ladena, by ten dobrowolnie opuścił Afganistan. Minister edukacji Talibanu, Amir Khan Muttaqi, na konferencji prasowej w Kabulu już jednak ogłosił, że „bin Laden może długo się zastanawiać”. Inni przywódcy afgańscy mówią nawet, że Saudyjczyk może podjąć swoją „decyzję” (w istocie będzie to decyzja Omara) najwcześniej za dwa lub trzy tygodnie.
Amerykanie nie chcą, oczywiście, tak długo czekać. Waszyngton oficjalnie ogłosił, że „dobrowolny wyjazd” bin Ladena gdziekolwiek poza Afganistan nie wchodzi w grę. Ale muszą czekać jeszcze przynajmniej kilka dni, by militarnie przygotować swoją ewentualną operację przeciwko talibom. W międzyczasie – i na to afgańscy przywódcy też chyba liczą – mnożyć się będą przestrogi, że wojna z Afganistanem

jest nie do wygrania.

Tak już się dzieje. Amerykański atak na Afganistan byłby „czystym szaleństwem”, powiedział agencji Reutera były szef wywiadu pakistańskiego, Hameed Gul, który w latach 80. doradzał mudżahedinom afgańskim, walczącym z wojskami radzieckimi. Gul przewiduje trzy prawdopodobne „scenariusze” działań amerykańskich w Afganistanie lub wobec niego. Scenariusz pierwszy – atak rakietowy na miejsce pobytu Osamy bin Ladena. Amerykanie tego już próbowali – bez powodzenia – w 1998 r., po zamachach na dwie ambasady USA w Afryce. Scenariusz drugi – wysłanie oddziału sił specjalnych z zadaniem porwania bin Ladena. W tym wypadku sceptycyzm Gula wynika stąd, że wywiad amerykański musiałby dostarczyć precyzyjnych informacji o miejscu pobytu bin Ladena, na co – zdaniem Pakistańczyka – nie ma co liczyć. Trzeci scenariusz, zdaniem Gula najbardziej prawdopodobny, to zainstalowanie przez Amerykanów nowego rządu w Kabulu. Były pakistański „szef szpiegów” uważa, że USA nie byłyby w stanie utrzymać takiego reżimu u władzy, bo zwróciliby się przeciw niemu wszyscy Afgańczycy i ostatecznie Amerykanie musieliby się wycofać nie tylko z Afganistanu, lecz także znad Zatoki Perskiej. Gul ostrzega też Amerykanów, że dżihad ogłoszony przez talibów przyciągnąłby młodzież muzułmańską z całego świata. Szef instytucji skupiającej 35 pakistańskich organizacji islamskich zapowiedział w środę, że podporządkują się one rozkazowi świętej wojny, jeśli USA zaatakują Afganistan. W konflikt mogłyby zostać wciągnięte Chiny sąsiadujące z Afganistanem. Słowem – pełna katastrofa.
Przed spodziewaną amerykańską akcją zbrojną w Afganistanie dziennik „Washington Post” opisał z kolei wspomnienia rosyjskich generałów, którzy walczyli w tym kraju w latach 1979-1989. Generał Borys Gromow był ostatnim radzieckim żołnierzem, który opuścił Afganistan. Zgadza się on, że w odwecie za zamachy na WTC i Pentagon musi być przeprowadzona akcja zbrojna, ale podobnie jak inni weterani wojny z Afganistanem mówi, że tylko „morze krwi” doprowadzi do zwycięstwa. „Użycie sił lądowych nie doprowadzi do niczego dobrego dla Amerykanów” – uważa Gromow.
Talibowie mogą zacierać ręce z radości. Ameryka bombardowana jest informacjami, że wojna z międzynarodowym terroryzmem może się zakończyć klęską zachodniej cywilizacji. Osłabianie ducha potencjalnego lub faktycznego przeciwnika to taktyka, którą stosowano przez całe dzieje ludzkości. Także w (afgańskim) średniowieczu.


Dżin, który się wymknął kontroli
Taliban (dosłownie: talibowie) narodził się jako organizacja skupiająca uczniów szkół religijnych, którzy działali w obozach dla uchodźców afgańskich na przygranicznych terenach Pakistanu. Po wycofaniu się wojsk radzieckich z Afganistanu w 1989 r. zwycięska koalicja ugrupowań islamskich, która zajęła Kabul, szybko się rozpadła. W ciągu następnych lat wojna domowa doprowadziła niemal do rozpadu kraju. Talibowie nadal pozostawali w Pakistanie, ale stopniowo wracali do Afganistanu i tam zaczęli skupiać się wokół swojego przywódcy religijnego, jednookiego mułły, Mohammeda Omara. Omar ogłosił, że jego celem jest przywrócenie w kraju prawa i porządku.
W tym samym czasie politycy rządzący w Pakistanie uznali, że czas skończyć z chaosem w Afganistanie. Władze w Islamabadzie szukały sposobów, by otworzyć szlaki handlowe przez Afganistan do Azji Środkowej, gdzie po rozpadzie ZSRR otwierały się możliwości robienia zyskownych interesów. Talibowie, z powodzeniem kontrolujący kilka odcinków drogi na południu Afganistanu, wydali się Pakistańczykom siłą, na którą warto postawić. Przed udzieleniem talibom sowitej pomocy wojskowej i finansowej rząd Pakistanu pomógł im odbudować infrastrukturę na południu. Szkolił też żołnierzy z armii talibów. Ułatwiał przewóz z portu w Karaczi broni i paliwa przeznaczonych dla talibów. Wywiad i oficerowie pakistańscy wspierali operacje zbrojne.

Stany Zjednoczone początkowo po cichu wspierały talibów, w nadziei, że okażą się oni najlepszą zaporą przed odrodzeniem się wpływów Rosji w Afganistanie.
Talibowie zawiedli jednak oczekiwania i Pakistanu, i USA. Pod hasłem ustanowienia czystych rządów islamskich wprowadzili surowy, fanatyczny i archaiczny reżim. Odstraszyli inwestorów zagranicznych i nie zdołali choćby częściowo odbudować gospodarki. Za to zasilają swój skarbiec dochodami z eksportu opium i pomocą od bin Ladena. Talibowie otrzymali od niego dziesiątki milionów dolarów w gotówce i sprzęcie wojskowym. W zamian bin Laden przekształcił Afganistan w swój osobisty poligon do szkolenia terrorystów. Według ekspertów zachodnich i raportów wywiadowczych, wychowankowie obozów bin Ladena są wysyłani właśnie z Afganistanu do różnych krajów świata.
Afganistan talibów uznawany jest dzisiaj tylko przez Pakistan, Arabię Saudyjską i Zjednoczone Emiraty Arabskie, ale korzysta też z rozległej siatki wsparcia finansowego, której Zachodowi nie udało się dotychczas zniszczyć. Pomoc dociera do talibów za pośrednictwem setek legalnych firm i organizacji działających w Pakistanie, Arabii Saudyjskiej i całym świecie islamskim.


Na terenie Afganistanu już od końca XVIII w. ścierały się wpływy rosyjskie i brytyjskie. W XIX i XX w. odbyły się trzy wojny afgańsko-brytyjskie. W pierwszej – w latach 1839-42 – Anglicy zajęli część Afganistanu i umieścili swój garnizon w Kabulu. Wybuch powstania zmusił ich od opuszczenia miasta w styczniu 1842 r. Z 14-tysięcznej kolumny wojskowych i cywilów do Indii wrócił tylko jeden człowiek. Dwie następne wojny toczyły się głównie na pograniczu Indii i Afganistanu, ostatnia zakończyła się w 1919 r.
ZSRR inspirował wojskowy zamach stanu w 1973 r., który obalił monarchię. Po lewicowym zamachu stanu w 1978 r. doszło do bezpośredniej, zbrojnej interwencji rosyjskiej i próby okupacji kraju w latach 1979-1989, co zakończyło się militarną i polityczną klęską ZSRR


Pusztunowie nie poddają się nigdy
Pusztunowie, uznawani za tzw. etnicznych Afgańczyków, stanowią ponad 55% ludności kraju i główną bazę rekrutacji dla ruchu talibów. Są ludźmi niesłychanie dumnymi. Znani są także z wyjątkowej odwagi, a główną rzeczą, jaką przyswoili sobie z religii muzułmańskiej, jest – według znawców tej społeczności – graniczące z fanatyzmem przekonanie, że „mężni wojownicy idą do raju”. O osobach mniej odważnych Pusztunowie mówią z pogardą, że „boją się huku nie nabitej strzelby”.
Stulecia ciągłych walk nauczyły Pusztunów odnosić się nieufnie do obcych, a zwłaszcza do wyznawców innych religii niż islam, a potrzeba strzeżenia swojej pozycji wyniosła do rangi najwyższej zasady postępowania tzw. prawa badylu, czyli zemsty. To główny z 11 punktów plemiennego kodeksu honorowego Pusztunwali, do którego musi stosować się każdy Pusztun, inaczej skazuje się na wieczną banicję.
Zasady Pusztunwali, nazywanego kodeksem kultury dumy pusztuńskiej, są następujące: 1. Melmastia – obowiązek szczodrego podejmowania gości; 2. Mehrmapalineh – obowiązek gościnności; 3. Nanwati – obowiązek udzielenia azylu nawet największemu wrogowi, jeśli o to sam poprosi; 4. Badal – obowiązek zemsty (aż do ostatniego członka wrogiego rodu czy narodu); 5. Tureh – obowiązek wykazywania odwagi; 6. Meranah – obowiązek rycerskiego postępowania w walce; 7. Istekamat – obowiązek wytrwałości w działaniu; 8. Sabat – obowiązek solidności; 9. Imandari – obowiązek prawości w codziennym życiu; 10. Ghajrat – obowiązek własności i honoru plemienia; 11. Namus – obowiązek obrony honoru kobiety.

 

Wydanie: 2001, 39/2001

Kategorie: Wydarzenia

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy