Taniec z dziką rzeką

Taniec z dziką rzeką

Za sobą mam przepłyniętą kanoe górną Athabaskę. Przede mną najbardziej widowiskowe bystrza Kanady – Grand Rapids

Korespondencja znad Athabaski

Do pokonania tych bystrzyn zapalił się mój kolega na stałe mieszkający w Forcie McMurray w prowincji Alberta – Maciej Majerski. Maciek ma 52 lata, a z wyglądu przypomina gladiatora. Krępa sylwetka, byczy kark. Do Kanady przyjechał za chlebem zimą 1982 r. Pokazuję Maćkowi dziką rzekę. Nagrania wideo z samolotu. Patrzy, zastanawia się.
– Czy ty naprawdę chcesz, żebym z tobą popłynął?
– Tak! Sam nie dam rady. Trzeba przerzucić kanoe przez góry.
Oczy zaczynają mu się świecić.
Nad Athabaskę wiezie nas Wojtek. Kanoe zapakował na dach swojego forda, wziął też swoją motorówkę. Będzie nam towarzyszył przez parę godzin. Rzeka wylała i koła samochodu grzęzną w błocie. Pełno komarów. Rozkładamy ekwipunek jakieś 100 km na północ od Athabaska Town. Wydaje się, że rzeka płynie leniwie, ale ma wiele pułapek. Grand Rapids są i będą największym wyzwaniem dla miłośników wodnych sportów ekstremalnych. Tutaj często dochodzimy do granic ludzkich możliwości.

*

Rytmicznie uderzamy wiosłami. Pełnię funkcję sternika, koryguję kurs i napędzam łódkę. Maciek jest szlakowym. Obserwuje brzeg. Czyta rzekę. Patrzy, gdzie są wiry, kamienie, płynące duże drzewa. Po pięciu godzinach zmieniamy się. Kolana bolą. Maciek jest cięższy, lepiej balastuje. Tył zawsze musi być mocniej obciążony – nadaje to kanoe większą prędkość.
Rzeka ma kilometr szerokości. Dopływamy do La Biche River. Na jej brzegu poznaję trzech traperów. Właśnie rozpoczął się sezon polowania na króla puszczy, czarnego niedźwiedzia. – Musicie uważać, trzymajcie się prawej strony. Wielkie bystrza są 5 km od wyspy, która dzieli rzekę na połowę. Nie próbujcie przez nie płynąć – ostrzegają.
Woda pędzi z dziką furią. Dziób łodzi rozbija się o stojącą falę. W efekcie dziki wir okręca kanoe.
– Wiosłuj, wiosłuj! – krzyczy Maciek. Wzburzona wirująca fala unosi kanoe do góry. Lodowata woda zalewa dziób łódki. Metr od prawej burty dostrzegam głaz. W ostatniej chwili omijamy przeszkodę. Tym razem się udało. To miejsce ma trzeci stopień w sześciostopniowej skali trudności rzeki. Najgorsze dopiero przed nami.
„Pływanie na górskiej rzece w kanoe wymaga dużej wprawy technicznej. To tak jakbyśmy ujeżdżali dzikiego rumaka. To rodeo na wodzie”, przypominam sobie fragment poradnika „White Water Kayaking”, który studiowałem przed wyprawą. „Dużym niebezpieczeństwem są fale stojące, powstałe wskutek interakcji pomiędzy językiem szybkiej wody a położoną głębiej masą wody poruszającą się ze znacznie mniejszą prędkością. Fale stojące nie są spowodowane przez żadne przeszkody na dnie rzeki. Przypominają fale morskie, wędrujące z otwartego morza w stronę plaży. Różnica jest taka, że te fale stoją, a porusza się woda przepływająca przez bystrze. Na tych falach może dojść do wywrotki, jeżeli nie zabezpieczymy się przed nią tzw. podpórką”.
Po prawej stronie wpływa House River. Słyszę potężny huk. Zatrzymuję się. Dokładnie wszystko związujemy. Zakładam piankę windsurfingową. Będzie mnie chroniła przed wyziębieniem organizmu, kiedy znajdę się w wodzie. Maciej przywiązuje do kanoe zapasowe wiosła. Wszystko przykrywa siatką. W razie wywrotki nic nam nie odpłynie. Najwyżej całe kanoe z dobytkiem, ale to już będzie koniec wszystkiego. Rzeka nabiera dzikiego pędu, pojawiają się duże głazy.
– Maciek, zostań przy kanoe. Idę sprawdzić… – woda zagłusza mój głos, kiedy próbuję przekrzyczeć huczącą w dolinie rzekę.
Dostrzegam wyspę, o której mówili myśliwi, dzielącą koryto rzeki na dwa kanały. Zachodnie ramię to śmiertelne bystrze klasy VI, wschodnie jest łagodniejsze, oznaczono je klasą IV.
Bystrza Grand Rapids są nieujarzmione przy każdym poziomie wody. Teraz stan wody nie jest jeszcze wysoki, a mimo to pędzi ona z prędkością ok. 80 km/godz. W powietrzu unosi się wodny pył. Brnę po kolana w rzece. Do woderów wlewa się woda. W kontakcie z ciałem ogrzewa się. Przyklejam się do ściany. Jeden z kamieni odbija się od wbitego w piaskowiec pnia. Przelatuje tuż nad głową. Dostrzegam białą tabliczkę z napisem: If going above Grand Rapids you are dead! Warning! (Jeżeli przekroczysz Grand Rapids, jesteś martwy. Ostrzeżenie!)

*

Spłynięcie nie jest możliwe. Dzikie wiry wciągnęłyby nas pod głazy. Wszyscy, którzy zapuszczali się w te rejony, musieli się wspinać na nabrzeżny klif z piaskowca i 3 km transportować łódki przez gęsty las. Także my musimy przenieść łódkę i cały ekwipunek. Kiedyś kanoe wykonane z kory brzozowej zszytej cienkimi korzeniami czarnego świerku, jedliny (watap) były bardzo lekkie, natomiast moje – zbudowane z idealnego na górskie rzeki royaleksu – waży 32 kg. Są również kanoe wykonane z lekkiego kevlaru, ale taka łódka pod wpływem mocnych uderzeń np. o głazy może się rozsypać jak szkło.
Nasza przeprawa to droga przez mękę. Szukam jakiejkolwiek ścieżki wydeptanej przez zwierzynę. Brniemy przez zarośla, nogi grzęzną w błocie. Komary próbują wyssać krew, a małe natrętne muszki wciskają się do oczu. Nie pomaga żaden spray. Maciek jest silniejszy. Chwyta kanoe za burty i pomagając sobie kolanem, zarzuca je na plecy, dnem do góry. Łódka chwieje się na szerokich ramionach. Maciek delikatnie przechyla kanoe ku tyłowi. Dzięki temu widzi drogę.
Krzyczymy, śpiewamy, aby tylko nie natknąć się na niedźwiedzia. Rozpalamy ognisko. Po kwadransie śpimy jak zabici.
Znaleźliśmy się w zakolu Athabaski. Ściana gęstego lasu uniemożliwia dalszą wędrówkę lądem. Idziemy zanurzeni po pas w wodzie. Chwytam sięgające rzeki gałęzie drzew. Przyciskam się do brzegu. Kanoe jest zaczepione na dwóch naprężonych jak struny linach. Maciek trzyma cumę rufową, ja dziobową. Musimy uważać, aby łódka nie stanęła burtą do fali. Siła parcia wyrwałaby nam ją. Dlatego lina nie może być długa – ma najwyżej metr.
Rzeka się zwęża, pędzi na oślep. Woda spiętrza się. Wystrzeliwuje szybkim strumieniem między głazami. Nurt jest coraz silniejszy. Nie możemy wdrapać się na brzeg. Piasek się osuwa. – Nie damy rady! – krzyczy Maciek. W jego oczach widzę strach. Sam ześlizguję się po mokrych kamieniach. Bystrza mają klasę V. Bardzo duże spadki.
Podciągam linę, która ociera się o ostre brzegi kamieni. Spuszczamy kanoe na rzekę. Lina jest krótka na 2 m. Trzymamy naszą łupinę tuż przy głazach. Wszystko wiruje jak w pralce.
– Bliżej, bliżej głazów! – krzyczy Majerski. Jeżeli łódka stanęłaby bokiem do fali, lina pod naporem ton wody pękłaby jak nitka. Łódź zatrzymuje się na głazie. Przyciągam ją ponownie do kruchych skał.

*

Rozbijamy obóz na niewielkiej plaży tuż za głazami. Przepłynęliśmy tylko kilometr. Znowu schodzimy z łódki. Boiler Rapids to diabelski młyn. Biała kipiel. Znowu ściąga kanoe na duże głazy. Na rzece pełno kaskad czwartego i piątego stopnia. Aby je przepłynąć, trzeba umieć odczytać prądy, które powstały na skutek ukształtowania dna, brzegów i przeszkód. Żaden z nas nie ma tyle doświadczenia. Wskakuję na skalną półkę.
Bystrza Boiler Rapids usytuowane są 50 km na południowy zachód od Fortu McMurray. Wcześniej były znane jako Joe’s Rapids. Swoją nazwę wzięły od kotła parowego – boiler – zabranego z parowca „Wrigley” należącego do Hudson’s Bay Company, który zatonął na Athabasce. Departament Geologii w Kanadzie oficjalnie wpisał tę nazwę do rejestru w 1892 r.
Wiry przypominają duże śruby, które chcą wciągnąć wszystko pod wodę. – Nie zagarniaj wody, tylko wiosłuj – spośród białej piany dociera do mnie stłumiony głos Maćka. Musimy nabrać prędkości. Łódka wznosi się na falę. Zjeżdżamy z jej wierzchołka i wbijamy się w następną. Woda zalewa mi twarz, zatyka dziurki w nosie.
– Nie oglądaj się za siebie, wiosłuj! – krzyczy Maciek. Fale są wyższe od nas, nawet gdybyśmy stanęli na wyprostowanych nogach. W kanoe zebrało się ze 20 litrów wody. Uderzenia wiosłem o wodę są tak szybkie, że kanoe nawet na sekundę nie zwalnia. Cały czas płynie z dużą prędkością. Dzięki temu przebija się przez kolejne fale. Największą z nich mamy za sobą.
– Płyńmy do brzegu, trzeba wybrać wodę – ryczę.
Ta technika płynięcia na pełen gwizdek jest bardzo skuteczna. Przy takiej fali nie ma mowy o zwolnieniu. Przypomina mi się „lekcja przetrwania” na Dunajcu, jeden z treningów przygotowujących do wyprawy na Mackenzie. Razem z moim konsultantem Andrzejem Sałaciakiem spływaliśmy zimą. Spanikowałem na tzw. skoku Janosika (jak głosi legenda, Janosik przeskoczył to miejsce), gdzie Dunajec zwęża się do zaledwie 12 m, a woda pędzi jak oszalała. Zamiast rytmicznie i coraz szybciej wiosłować, złapałem się za burtę. Tym samym kanoe straciło prędkość i nie przebiło się przez kolejną falę. Andrzej przez osiem minut płynął w lodowatej wodzie. Wyziębienie organizmu mogłoby doprowadzić do śmierci. Na Athabasce tego błędu nie możemy popełnić. Prąd jest zdecydowanie szybszy i silniejszy niż na Dunajcu.
„Rzeka może być śmiertelnie niebezpiecznym przeciwnikiem. Zwłaszcza jeśli nie potrafisz popatrzeć na wodę i odczytać jej fal i pulsowania. Jeśli nie masz planu, to zostaniesz porwany przez wodę”, przypominam sobie kolejny fragment z „White Water Kayaking”.
– Będą jeszcze jakieś bystrza?- pyta Maciek.
– Za zakrętem! – odkrzykuję z trudem, bo już zupełnie ochrypłem.
Ponownie nabieramy prędkości. Spadamy w dół. Dziób wbija się w wodę. Półtorametrowa fala załamuje się i opada na pokład łódki. Woda zalewa mi oczy. Stosujemy tzw. podpórkę. Podpieram się wiosłem na fali i ratuję kanoe przed wywrotką. Majerski znowu krzyczy: – Do siebie, od siebie! Wbijam wiosła w nurt. Ciągnę do burty resztkami sił. Nie wiem, co się dzieje. Woda ma potężną cofkę. Jakby płynęła w przeciwnym kierunku do nurtu rzeki. Próbuje nas zabrać w duży lej. Znów ściąga nas na próg. Naprzód, naprzód! Wpływam ponownie na ukryty pod wodą głaz. Zjazd. Uff, rzeka wypuszcza nas ze swych szponów.
– Teraz możesz plunąć niedźwiedziowi w oko – mój kompan klepie mnie po ramieniu. Bystrza pokonane!

 

Wydanie: 2008, 27/2008

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy