Ten akademik nazywa się balanga

Ten akademik nazywa się balanga

W Lublinie pijany student zabił się, wypadając z VI piętra akademika

Ulewny deszcz wsiąka w rozsypany na chodniku żółty piasek. Spod niego wypływają czerwone strużki i rozlewają się na różne strony. Postawione nieopodal drzewa znicze dawno już pogasły.
– Tu była wielka kałuża krwi – zatrzymuje się koło mnie dziewczyna. – Myśleli, że gdy przysypią piachem, to już jej nie będzie. Ale krew wciąż płynie, a to już piąty dzień mija, gdy Adam rozbił się o beton.
Dziewczyna jest koleżanką Adama N. z I roku politologii.
Było po 21, kiedy mieszkańców akademika „Femina” postawił na równe nogi krzyk dziewczyn. Na chodniku pod drzewem leżał chłopak. Był tylko w majtkach i skarpetkach. Zleciał z balkonu na VI piętrze. Lekarz z pogotowia stwierdził zgon. Dwa tygodnie wcześniej Adam otrzymał wreszcie długo oczekiwane miejsce w akademiku. Sprowadził się do pokoju na drugim piętrze, ale kilka dni przed śmiercią zamienił się z kolegą na łóżko w pokoju 627.
– Po co to zrobił, może by jeszcze żył – słyszę – bo szóste piętro to jedno z najgorszych w „Feminie”.
Feralnego dnia późnym popołudniem Adam dał się we znaki wielu mieszkańcom VI i V piętra: – Był mocno pijany, szukał Ukraińców z europeistyki i jakiegoś Białorusina. Wiele osób widziało go chodzącego po korytarzu chwiejnym krokiem, a później popijającego piwo w towarzystwie cudzoziemców.

Jaki regulamin?

Co się stało na balkonie VI piętra? Barierka balkonu ma 120 cm wysokości. Prokuratura nie ujawnia szczegółów śledztwa, nie wyklucza jednak wypchnięcia Adama N. przez balkon podczas pijackiej szarpaniny.
W paragrafie 3 regulaminu domu studenta, wydanym w formie zarządzenia rektora UMCS z 1991 r., czytamy: „Mieszkaniec domu w szczególności zobowiązany jest do przestrzegania aktualnie obowiązujących przepisów dotyczących trzeźwości i przeciwdziałania alkoholizmowi”.
– Znacie panowie te przepisy? – zaczepiam trzech młodzieńców wychodzących z windy akademika.
– O co pani chodzi? – dziwią się. – O jaki regulamin?
– O picie w akademiku, bo to jest wbrew przepisom. Tak wasz rektor ustanowił.
– Żartuje pani. Od kiedy?
Wsiadam do zniszczonej windy. Pod nogami kupa śmieci i niedopałków. VI piętro. Na korytarzu porozrzucane ulotki, opakowania po chipsach i ciastkach, pogniecione puszki po piwie, ogromne ilości rozdeptanych niedopałków.
Właśnie weszłam w szkło po rozbitej butelce z napisem „Vodka”. Zaglądam do tzw. kuchni. Niewielki kosz na śmieci przepełniony jest resztkami jedzenia. Skorupki po jajkach leżą na podłodze. Na parapecie plastikowe worki z wyschniętym chlebem.
– Czy tu nikt nie sprząta? – pytam wychodzącą z ubikacji dziewczynę.
– Sprzątaczki są od poniedziałku do piątku – mówi. – A dzisiaj jest weekend. Pani przyjdzie jutro, to dopiero zobaczy, co się tu będzie działo.

– Często na korytarzu ktoś się wyrzyga i zamiast sprzątnąć, przykrywa to rozłożoną gazetą i jeszcze przydepcze, żeby nie było widać.
– Zdarza się też, że pod prysznicem ktoś zrobi kupę.
– Niedawno była taka balanga, że butelki rozbijali o sedesy. Jeden potłukli całkowicie.
– Piwo wnoszone jest całymi skrzynkami. Nikt nie boi się portierki, bo co ona może.
– Może jedynie dowiedzieć się, że jest k… i jak się będzie czepiała, to od jutra przestanie tu pracować.

Hałaśliwe sąsiedztwo

Miasteczko akademickie to jedno z najpiękniejszych osiedli Lublina. Położone obok uniwersytetu i Akademii Rolniczej, pełne kwiatów i zieleni, otoczone parkiem.
Pomiędzy akademikami usytuowany jest duży kompleks Akademickiego Ośrodka Sportowego, z basenem, salami gimnastycznymi i siłownią. W miasteczku żyje kilka tysięcy studentów.
– Studenci UMCS mieszkają w akademikach: „Amor”, „Babilon”, „Femina”, „Grześ”, „Helios”, „Ikar” i „Zana” – mówi Robert Englot, kierownik działu spraw studenckich UMCS. – W miasteczku są też trzy akademiki Akademii Rolniczej: „Cejlon”, „Dodek” i „Eskulap”. Naszych studentów jest 3161, w tym 200 cudzoziemców – słuchaczy Centrum Języka i Kultury Polskiej.
Miejsce w akademiku przyznają wydziałowa studencka komisja socjalna i dziekan. – Za naruszenie regulaminu domu studenckiego wszczynane jest postępowanie dyscyplinarne – mówi dr Wiesław Grzegorczyk, pełnomocnik rektora UMCS ds. studenckich. – Jego skutkiem może być nawet pozbawienie studenta akademika, a w szczególnie drastycznych przypadkach usunięcie z uczelni, o czym przekonali się w ubiegłym roku studenci, którzy z broni pneumatycznej strzelali w okna sąsiedniego akademika.
Po drugiej stronie ulicy Langiewicza, naprzeciwko akademickich wieżowców, stoją domy jednorodzinne. Otoczone krzewami i ogródkami sprawiają wrażenie przytulnych i zacisznych.
– Nic bardziej mylącego – słyszę od mieszkańców, którzy proszą, abym nie podawała ich nazwisk ani numerów domów, bo chcą mieć całe szyby. Ale mogą mi powiedzieć, jak im się mieszka w sąsiedztwie studentów.
Jedna z mieszkanek właśnie kończy zamiatanie ulicy przed domem. Nazbierała cały worek puszek po piwie, potłuczonych butelek i opakowań. – Kiedyś – mówi – tak nie było. Owszem, zdarzały się śpiewy, jakieś imprezy, ale aż takiego chlania nie było. Teraz z okien pokojów wyrzucają butelki wprost na ulicę.
– To nie są studenci. To jest chamstwo. Idzie chłopak z dziewczyną i rozmawiają, używając dwóch słów: k… ch…
– Wiele razy widziałem taką scenę w różnych oknach i na różnych piętrach: staje chłopak na parapecie i sika na dół. Wyobraża to pani sobie?
– Czy po naszej uliczce można jeździć stówą? Nie można. A oni jeżdżą. Prosiliśmy, by założono na jezdniach blokady, bo przecież na końcu ulicy jest szkoła podstawowa, ale ani władz uniwersytetu, ani miasta to nie interesuje.
– To chyba w większości są dzieci nowobogackich. Ani w nich kultury, ani inteligencji. Mają pieniądze na alkohol i rozrywki, jeżdżą dobrymi samochodami, balangują dzień w dzień. Im nauka nie w głowie.
– Najgorszą opinię ma „Caringtonówka” pod osiemnastką, czyli akademik wybudowany przez prywatną firmę. Miejsce kosztuje tam 450 zł, więc ci, którzy w nim mieszkają, forsy mają jak lodu, co też widać po odbywających się codziennie imprezach i ilościach wyrzucanych przez okna butelek i worków ze śmieciami.
W „Caringtonówce” nie ma nawet portiera. Mieszkają tam też śniadoskórzy cudzoziemcy, do których ciągle podjeżdżają różne typy w eleganckich samochodach.

– Widziałem kiedyś taką sytuację – opowiada mężczyzna w średnim wieku. – Podjechało samochodem dwóch podgolonych facetów. Na oko mafia. Otworzyli drzwi i zaczęli pić piwo z puszek. Podeszło do nich dwóch panów z ochrony, bo miasteczko ochrania firma. Postali przy samochodzie, pogadali i poszli. A ci dalej pili piwo. Przecież nie wolno pić alkoholu w miejscach publicznych. Jednak na każdej ławeczce przed akademikami, przy obiektach sportowych i na każdym murku siedzą od rana młodzi ludzie i zapijają wczorajszego kaca. Gdyby to się działo na placu Litewskim, straż miejska natychmiast by delikwentów wylegitymowała.
– Bo miasteczko akademickie jest azylem na picie dla różnych grup młodzieży z całego Lublina. Ani policja, ani straż miejska tu nie wejdą bez zgody rektora.
Od 1997 r. miasteczko akademickie ochrania Biuro Ochrony Businessu.
– Dwa dwuosobowe patrole pracują codziennie od 18 do 5 rano – mówi właściciel firmy, Krzysztof Drozd. – Do akademików możemy wejść jedynie na wyraźne wezwanie personelu. Teren miasteczka jest otwarty i każdy może tam chodzić, a po wyglądzie trudno odróżnić, czy to student, czy ktoś inny.
– Porządek w miasteczku akademickim i bezsensowne wydawanie pieniędzy na niczemu niesłużącą ochronę to sprawa rektora – mówi jeden z pracowników uczelni. – W Krakowie na terenie akademików AGH zainstalowano monitoring. I skończyły się pijackie rozróby, kradzieże, a nawet gwałty, bo i takie tam były numery.

Bić studenta

Pierwsze pijackie śpiewy i wrzaski słychać, gdy tylko się ściemni. Echo niesie je spod parasoli aż do prywatnych mieszkań przy Bema i Langiewicza. Oznacza to, że kawiarnia Dziekanka w „Babilonie” nabiera życia. Ostatnie wrzaski kończą się nad ranem, kiedy dyskotekowicze opuszczają Art Bis-Club. Obydwie te prywatne firmy ściągają z całego Lublina różnego rodzaju element, który ze studentami nie ma nic wspólnego. No, chyba że… To weszło już do tradycji Art Bis-Clubu. Niekiedy wypadają z niego grupki rozgrzanych do czerwoności młodzieńców i wrzeszcząc: „Bić studenta”, dopadają pierwszą z brzegu ofiarę. Potem wracają do muzycznej rozrywki. Podczas jednej z takich zabaw nieopatrznie zareagowali przechodzący w pobliżu ochroniarze. Jeden z nich dostał cios nożem.
Naokoło miasteczka akademickiego wyrosły sklepy, barki, kawiarnie i różne punkty gastronomiczne, w których sprzedaje się piwo i alkohol. Może w nich zabraknąć chleba, ale alkoholu – nigdy. Najpopularniejszy jest mały sklepik nazwany przez studentów „U szwagra”, do którego z akademików jest na wyciągnięcie ręki. Dużym uznaniem cieszą się też okoliczne sklepiki spożywcze, oferujące różnorodny wybór – jak mówią studenci – mózgotrzepów: od żołądkowej i sandomierskiej poprzez sandomierskie jabłuszko, cytrynę i czarną porzeczkę, w cenie od 4,90 do 5,50 zł za butelkę.
– Zna pan powiedzenie: „Student nie wielbłąd i napić się musi”? – pytam Pawła Pachutę, przewodniczącego rady osiedla.
– Oczywiście. Podstawowy problem, z którym nie możemy sobie poradzić, to uchwała Rady Miasta w Lublinie w sprawie miejsc sprzedaży i spożywania napojów alkoholowych. Radni nie zezwolili na sprzedaż napojów alkoholowych w punktach, które usytuowane są na nieruchomościach graniczących z obiektami kultu religijnego, przedszkolami, szkołami, z wyjątkiem szkół wyższych. I jest to sprzeczne z ustawą o wychowaniu w trzeźwości. Gdyby – jak to zrobiono w wielu miastach w Polsce – odległość taką ustalić np. na 200 m, w wielu przypadkach studentowi odechciałoby się polecieć po następna flaszkę. No i nie mielibyśmy Dziekanki w DS „Babilon”.
Pytam właściciela Dziekanki, czy ma zezwolenie na sprzedaż napojów wyskokowych. Mówi, że posiada wszelkie zezwolenia. Nie dodaje, że w paragrafie 3 tej umowy jest napisane, że uczelnia udziela zezwolenia na handel napojami alkoholowymi wyłącznie na imprezach zamkniętych, z rezerwacją sali.


Uczelnia dopłaca
Za najtańsze miejsce w „Grzesiu” student płaci 75 zł, podczas gdy faktycznie kosztuje ono 155 zł. Podobnie jest ze stołówką: za obiad student płaci 3,10 zł, a więc pokrywa tylko cenę produktów, faktycznie obiad kosztuje 7,90 zł.
Odpłatności za akademiki kształtują się w zależności od standardu mieszkania i wysokości dochodu na osobę – od 75 do 330 zł.

 

Wydanie: 18/2002, 2002

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy