Teraz idzie o przeżycie

Teraz idzie o przeżycie

Beata Dżon-Ozimek

Korespondencja ze Zlatych Hor

 

Nie wiem na pewno, czy jestem jeszcze w Polsce, czy już w Czechach, przejście z państwa do państwa w okolicach Biskupiej Kopy w Jarnołtówku to kwestia kilku kroków, zakrętu – niezauważalne. Podobnie ma się sprawa z koleją, która kilka razy dziennie dudni bardzo w sąsiedniej Pokrzywnej – po polskich torach jeżdżą czeskie pociągi. Kilka kilometrów dalej 102 lata temu spacerowałabym po przygranicznym austrowęgierskim Cukmantl, może po parku imienia Franciszka Józefa. Albo spoglądałabym spod imponujących łaźni leczniczych na nieco młodszą od nich wieżę widokową, także imienia cesarza, postawioną w 1898 r. na szczycie Biskupiej Kopy, wieczorami oświetloną jak latarnia morska. Może w międzywojennej Czechosłowacji spotkałabym Franza Kafkę czy Leoša Janáčka, którzy leczyli tutaj delikatne dusze i nadszarpnięte nerwy. Po roku 1938 piłabym kawę czy piwo już w niemieckiej miejscowości, a dzisiaj jestem w czeskich Zlatych Horach i patrzę na ginące w mgłach białe światło tej samej wieży spod prywatnego sanatorium Edel, tego, w którym bywali Kafka i Janáček. Dziś leczy dzieci z problemami oddechowymi m.in. w ramach speleoterapii w dawnych wyrobiskach po wydobyciu złota i miedzi. To chyba największe prywatne sanatorium w Czechach, zaprzyjaźnione z naszą Wieliczką.

800-letnie spokojne miasteczko żyło kiedyś z wydobywania złota, przypomina o tym fontanna w kształcie mis do płukania złota. Kto lubi cmentarze, znajdzie w sąsiedztwie fary z rosłymi na 19 m 150-letnimi kasztanami nagrobek rzeźnika i starosty miasta, Johanna Zottmantla, z 1649 r. Niestety, żona starosty dwa lata później została spalona na stosie, uznano ją za czarownicę, nie miał kto obronić wdowy, a zginęło tu w płomieniach w XVII w. 85 osób, także dzięki aktywności habsburskiego inkwizytora Heinricha Franza Bobliga von Edelstadt. W niedalekim zamku we wsi Velké Losiny przez kilkanaście lat skazywał w procesach czarownic nieszczęsne kobiety i ich wspólników; tylko w tej wsi spłonęło na stosie co najmniej 56 osób. Zlaté Hory leżą na czesko-polskim Szlaku Czarownic. To nie jest wymyślona „atrakcja” pogranicza.

 

Špatně, špatně

 

Czeskie miasteczka, zwłaszcza te przygraniczne, wydają się często wyludnione, ale właśnie teraz, w czasie pandemii, widać na ulicach więcej z 4 tys. mieszkańców Zlatych Hor. Może pandemia wypycha ich na spacery, bo zima niezimowa, więc i grupy nastolatków chodzą leniwie, wracają z otwartych pod koniec listopada szkół, dzieci biegają pomiędzy świąteczną choinką a mniejszymi ozdobami przy głównej ulicy, głośno się śmieją bez maseczek. Te noszą na ulicach przeważnie osoby starsze. Przed sklepikami stoją klienci w maskach, jeśli wnętrze wypełniło się dwiema, trzema osobami. Na większości sklepów widać mniej lub bardziej czytelne piktogramy z prośbą o używanie maseczek lub zakrywanie ust i nosa szalem lub inną częścią garderoby. Nie nerwowo, powoli, ludzie pilnują sami siebie w sklepach, tym bardziej że niektóre mają na drzwiach wywieszki, ile osób może się tam znaleźć naraz albo że można wchodzić maksymalnie parami i należy trzymać odległość 2 m.

Świecą już miejskie świąteczne dekoracje, w tym potężna choinka. Przez miasteczko przejechał Mikulasz, Mikołaj. Budki świąteczne jednak się nie otworzyły. Dzień przed Wigilią mieszkańcy będą sobie przez godzinę przekazywać światełko betlejemskie za pośrednictwem skautów, w Wigilię usiądą do karpi, zupy rybnej albo z soczewicy, jeśli nie lubią karpia, zjedzą pstrąga. W sylwestra historyczna gwardia odda ostatni wystrzał w starym roku. Jeśli impreza nie zostanie odwołana.

Czynni są fryzjerzy, bary z jedzeniem nie tylko na wynos, ale minęło ledwie kilka dni od poluzowania zasad wstępu do knajpek i zajmowania połowy miejsc przy stolikach, a od 9 grudnia znowu są ograniczenia czasu otwarcia do ósmej wieczorem. – Špatně, špatně (źle, źle) – słyszę od miłej kelnerki w U radnice w centrum Zlatych Hor. – Wczoraj koleżanka zamknęła o piątej. Przez cały dzień było pięć osób, a urządzenia zużywają prąd, pali się światło itd. Ludzie boją się wchodzić – dodaje ze smutkiem. – Nie wiemy, co będzie dalej.

 

My pijemy, wy się upijacie

 

Pustki, turystów od września niestety nie widać, głównie tych polskich, bo to oni są filarem przygranicznej gastronomii. Mało polskich samochodów na ulicach, parkingach, a wielu Polaków wpadało „za miedzę” na zakupy, do knajpek na piwo, kofolę i zupę czosnkową. Mało nas widać nawet w ten pierwszy „otwarty” grudniowy weekend, choć to rytuał na Opolszczyźnie – niedzielny obiad w Czechach.

Lepiej mieć teraz ważny powód, by wjechać z polskiej strony do Czech, zastrzegają policjanci i pogranicznicy. Za to Czesi chętnie robią u nas zakupy, nikt się nie boi, i tak ten sąsiedzki krwiobieg trwa. Pod marketami jest dużo samochodów na czeskich numerach, u nas jest taniej, w marketach budowlanych nawet do 30%.

Są takie wiejskie przygraniczne jadłodajnie z całotygodniowym menu, gdzie można wziąć pyszne jedzenie na wynos, teraz znowu usiąść przy zapalonym piecyku, wypić oranżadę „z kija”, po obiedzie beherovkę, pogadać z zawsze zadowoloną kelnerką z tatuażem („Stara miłość”, śmieje się), pooglądać dziesiątki złotych pucharów wygranych w piłce nożnej przez właściciela – to Jindřichov i Hospůdka U Pepana. W ubiegłym roku narzekali, że nie nadążają, tylu Polaków tu przyjeżdżało w weekendy, dziś każde zamówienie jest mile widziane. – W niedziele w Westernie w Bartultovicach mówi się tylko po polsku – opowiada Adam Myśków z „Tygodnika Prudnickiego”. Nazywa go anegdotycznie najlepszą restauracją w Prudniku – bliżej tam ze strony polskiej niż z czeskich miejscowości. Ale w tym lokalnym piśmie zwracają teraz uwagę ogłoszenia tej czeskiej restauracji z ofertą jedzenia na wynos. To ratunek na czas pandemii.

– My pijemy, a wy się upijacie – mówi o Czechach i Polakach Błażej, elektryk. Z jednej z takich czeskich popołudniowych nasiadówek wraca miły starszy pan. Lekko wstawiony szuka klucza i usiłuje wejść do kamieniczki oznaczonej szyldem Úniková hra, taki nasz „pokój zagadek”. Ma bardzo widowiskowo założoną maseczkę, na lewym policzku, oddech rozwiewa wszelkie wątpliwości. Wchodzi po wymianie paru zdań z samym sobą do swojego „domu zagadek”, dał sobie radę, rozwiązał zagadkę klucza. W informacji miejskiej w Zlatych Horach można dostać numer telefonu, by się umówić na únikovą hre. W okolicach sanatorium z widokiem na Biskupią Kopę można się zanurzyć w inną zagadkę, w labirynt wycięty w krzewach. Jak już się go przejdzie, dobrze wejść na kawkę do kafejki na dole sanatorium Edel.

 

Nie wiadomo, co będzie jutro

 

Oczywiście nosi się maseczki, dominują tekstylne do prania. W lobby Edelu tylko kuracjusze, ich rodzice i obsługa. Na 113 łóżek plus ok. 50 łóżek opiekunów przez cały okres od ogłoszenia pandemii nie zdarzyło się, by ktoś spośród kuracjuszy był chory albo zachorował na covid. – Zachorowały może trzy osoby z personelu, zaraziły się na gruncie prywatnym, ale szybko udało się nam to wyłapać – wyjaśnia dyrektor techniczny, Adam Svozil. – Czech nie ma potrzeby opłacać sobie prywatnego pobytu, skoro płaci mu kasa chorych. Kiedyś, jak były gorsze czasy, ze 20 lat temu, jeździliśmy do polskich kas chorych, próbowaliśmy ściągnąć klientów, ale teraz mamy cały czas obłożenie.

Edel od 18 lat co roku organizuje kongresy dla czeskich pediatrów, czasami kongresy lekarzy speleoterapii z całego świata; część z nich korzysta wtedy z noclegów po polskiej stronie. – Nie każda dziura w ziemi nadaje się do leczenia – śmieje się pan Adam, bo to sanatorium jest jednym z dwóch w Czechach ze speleoterapią, drugie korzysta z naturalnych jaskiń. – A wy macie swoją Wieliczkę.

Kwarantanna nie jest wielkim zaskoczeniem dla tego sanatorium. Co roku podczas okresu wzmożonej grypy sami sobie robią „izolację”. – Mieliśmy akurat grypową kwarantannę, jak przyszła „korona”, dla pacjentów było to dosyć nieprzyjemne, bo nie można było ich odwiedzać. To bardziej szpital niż ośrodek leczniczy i wszystkie obostrzenia dotyczą nas tak samo jak szpitali – podkreśla Svozil. Na początku pandemii ludzie się bali, rezygnowali z wyjazdu do sanatorium, a ci w trakcie pobytu nie chcieli opuszczać ośrodka. – Tu czuli się bezpiecznie, wszyscy byli zdrowi, dzwoniliśmy do kasy chorych, przedłużaliśmy pobyty – dodaje dyrektor. Półżartem mówi, że klimat jest taki, że nawet ten spadochroniarz, któremu spadochron się nie otworzył, zmarł na „koronę”. – Jest ciężki czas, ludzie są bardzo wkurzeni, najgorzej mają knajpy, restauracje, hotele, pensjonaty. Zatrudniają bardzo dużo osób, nasi rządzący nie potrafią sobie nawet wyobrazić, ile ich jest. Nie działa hotel, to nie działa pralnia, piekarnia itd. Co kilka dni zmieniają zasady, co możemy, co nie, najgorsze jest to, że nie wiem, co będzie jutro – przyznaje Svozil, cały czas w maseczce.

– Restauratorzy zapowiadają protesty wobec ciągłych zmian decyzji administracyjnych, zwłaszcza że ich się nie zamyka, czyli nie mogą liczyć na wsparcie państwa, skraca się natomiast czas pracy. A my, Czesi, zaczynamy wieczór od ósmej, kilka razy w tygodniu wychodzimy, żeby się spotkać i pogadać przy piwie, to element naszego życia – mówi elektryk Błażej. Dodaje, że sam jest ciekaw, czy będą jakieś protesty, czy skończy się na gadaniu, „bo Czesi gadają i gadają, nie tak jak wy, Polacy, idziecie i protestujecie. To mi się u was podoba”.

Starszy pan przy stoliku w barze, czynnym do pół do czwartej, mówi o biurokracji, strasznych wymaganiach dotyczących pomocy państwa: – Mamy już trzeciego ministra zdrowia. Trzeba żyć z dnia na dzień, rano sobie czytam, co dzisiaj mnie czeka, o reszcie nie chcę wiedzieć, już nawet nie oglądam wiadomości. Nikt nie ufa już państwu, nie wierzymy władzy, każdy się urządza w swojej piaskownicy. Niech już to się skończy!

Protest środowiska gastronomii, hotelarzy? Nie dać się zamknąć. – Teraz idzie o przeżycie. To jak podczas II wojny, myślę, że mieliśmy wojować, jak wy, nie mieliśmy się tak poddać, ale to są Czesi. Teraz jest podobnie, trzeba coś zrobić. Co jest lepsze, mieć niezburzoną Pragę czy dobre samopoczucie? – pyta retorycznie dość młody pan Adam. To brzmi przejmująco. Ale w tych okolicznościach trudno coś zwojować.

 

 

Fot. Beata Dżon-Ozimek

 

Wydanie: 2020, 51/2020

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy