Teraz jestem odważniejsza

Teraz jestem odważniejsza

Przez dwa lata od wypadku w Biedronce Agnieszka Zakrzewska walczyła o odszkodowanie i rentę powypadkową

Agnieszka Zakrzewska, była pracownica Biedronki ze Słupska i działaczka związku „Solidarność” w tej firmie, wcale nie wygląda na osobę silną. Krucha, dziewczęca, z włosami zebranymi w kucyk, wspiera się na kuli, witając mnie w bramie przedwojennej kamienicy przy ulicy św. Piotra. Pierwszy raz spotkałyśmy się półtora roku temu, wtedy była zupełnie przybita swoim wypadkiem, orzeczeniami lekarzy i samobójczą śmiercią Anny Daszkiewicz, kierowniczki sklepu Biedronka w Lęborku, którą wspierała aż do tragicznego końca. Dziś jest w lepszej formie, bardziej pozbierana, jakby radośniejsza. Pod koniec września tego roku wreszcie wygrała sprawę przeciwko ZUS. Wyrok jest prawomocny i ostateczny.
– Otrzymałam jednorazowe odszkodowanie w wysokości ponad 34 tys. zł. Połowy tej kwoty już nie mam, poszła na uregulowanie długów, resztę zamierzam przeznaczyć na rehabilitację, której będę musiała się poddawać do końca życia. Ale właściwie nie dla tych pieniędzy walczyłam, biłam się przede wszystkim o szacunek dla siebie, o to, by udowodnić, że nie jestem żadna kombinatorka czy symulantka. JMD, właściciel sieci Biedronka, wniosło o przystąpienie do sprawy i oddalenie moich roszczeń, utrzymując, że moje schorzenie nie ma związku z pracą. Ich wniosek na szczęście nie został przyjęty
– podkreśla z naciskiem, prowadząc mnie do swojego domu.
Mieszkanie jest malutkie, 40 m kw. Niewielki przedpokój, mikroskopijna kuchnia we wnęce, dwa pokoiki. Na ścianie zdjęcia męża i synów. Chłopcy są w szkole, młodszy chodzi do gimnazjum, starszy do liceum. Mąż policjant, aktualnie na zwolnieniu, gdyż ostatnio przeszedł ciężki zawał.
– Teraz jest wszystko dobrze, damy sobie jakoś radę – uspokaja Agnieszka, sama trochę przeziębiona. A w jej przypadku każda najdrobniejsza infekcja jest niekorzystna, gdyż pogłębia dolegliwości neurologiczne.
– Jamistość rdzenia kręgowego, na jaką zapadłam po wypadku w Biedronce, to choroba złożona, nie do końca jeszcze zbadana. Atakuje falami, są okresy lepsze, gorsze i zupełne załamania. Czasem nie mogę nawet wstać z łóżka, nogi mam zupełnie sztywne. Do tego dochodzi ból w klatce piersiowej przy kaszlu, przy schylaniu oraz drętwienie zwłaszcza lewej strony ciała od pasa w dół. Nie mam w niej czucia dotykowego, mogłabym na siebie wylać garnek z wrzątkiem i nic bym nie poczuła. Ostatnio zaczynam mieć też kłopoty ze wzrokiem. I tak co chwila pewnie będzie się coś psuć w moim organizmie. Ile jeszcze eferalganu zniesie moja wątroba, nie wiem. A przecież mam dopiero 34 lata i wciąż nadzieję, że kiedyś stanę na własnych nogach – opisuje rzeczowo. Milczymy chwilę, przerzucając dokumentację medyczną, w ręce wpada mi diagnoza okulistyczna: „Uszkodzenie pola widzenia, zmiany w drogach wzrokowych związane ze schorzeniem neurologicznym. Zalecana kontrola co dwa miesiące”, czytam.
Ciszę przerywa dzwonek do drzwi, wpadają chłopcy. Młodszy chce zaprosić kolegę, Agnieszka się nie zgadza. Dobry nastrój pęka jak bańka mydlana.

500 złotych na kule

Wypadek Agnieszki tak opisuje przed sądem jeden ze świadków, Mirosław Guzowski: „Dnia 7 października 2005 pełniłem swoje obowiązki w sklepie Biedronka 1563 Słupsk. Około godz. 11.30 usłyszałem odgłos, tak jakby spadł worek z cementem na posadzkę, poszedłem zobaczyć, co się stało. Zobaczyłem leżącą w magazynie na podłodze p. Agnieszkę Zakrzewską. Odpowiedziała mi, że spadła z kosza na makulaturę i bolą ją plecy. Zaproponowałem wezwanie karetki pogotowia oraz pomogłem jej wstać. Po dłuższej chwili p. Agnieszka wróciła do pracy, ja zaś dokonałem wpisu służbowego o wyżej wymienionym zdarzeniu”.
Kobieta z ogromnym, nasilającym się bólem pracowała jeszcze przez cztery dni, potem trafiła do szpitala na oddział neurologiczny.
– Werdykt lekarzy wywołał u mnie szok, siedziałam na łóżku przez kilka godzin oniemiała. Nie sądziłam, że mnie – młodą, sprawną osobę, może coś takiego spotkać. Do momentu diagnozy broniłam się nawet przed dłuższym zwolnieniem, bagatelizowałam problem, myśląc, że samo mi przejdzie, że to tylko przeciążenie mięśni i stawów. Tak zostałam wychowana w domu, że praca jest najważniejsza, że trzeba ją szanować, a ja przecież byłam zastępcą kierownika sklepu, miałam masę obowiązków i dużą odpowiedzialność. Dziś już wiem, że to moje poświęcenie było po prostu śmieszne. Wie pani, na ile moja firma je wyceniła? Na 520 zł, tyle dostałam zapomogi z funduszu socjalnego po kilku miesiącach walki. Starczyło akurat na kule i jeden rezonans magnetyczny. Kiedy prosiłam moich zwierzchników o zwrot chociażby kosztów dojazdu do lekarzy, usłyszałam, że nikt nie będzie mi sponsorował prywatnych podróży. Mało tego, firma nie zgłosiła wypadku do Państwowej Inspekcji Pracy, to ja sama go zgłosiłam na początku 2006 r.
Biuro Rzecznika Praw Obywatelskich, do którego zwróciła się w tej sprawie poszkodowana, zareagowało zdecydowanie. W dwóch pismach z 19 grudnia 2006 r. skierowanych do prokuratury rejonowej i Państwowej Inspekcji Pracy zwraca się z prośbą o podjęcie stosownych działań wobec pracodawcy, jeśli naruszył prawo.
– To wsparcie, jakiego mi udzieliło biuro rzecznika, miało dla mnie ogromne znaczenie psychiczne – przyznaje Agnieszka. – Poczułam, że ktoś mi wierzy, że jest po mojej stronie, że nie jestem taka kompletnie sama. Wzmocniło też moją pozycję przed sądami. Chociaż w pierwszej instancji przegraliśmy, to już naszą apelację poparła prokuratura, Sąd Okręgowy w Słupsku wyznaczył też innego biegłego, neurochirurga z Gdańska, a jego opinia sporządzona po długich i żmudnych badaniach okazała się rozstrzygająca, gdyż jednoznacznie stwierdzała, że moja choroba rozwinęła się w wyniku urazu po wypadku w pracy, a nie była wadą wrodzoną.
Przeglądam tę opinię sądowo-lekarską.
„O urazowym charakterze jamistości rdzenia u powódki świadczy fakt, że nie stwierdza się innych zmian rozwojowych w obrębie układu nerwowego, które potwierdzałyby istnienie zespołu Arnolda Chiariego, a więc wady wrodzonej”, pisze w niej biegły. Na końcu adnotacja: „(…) Niedowład kończyn dolnych umożliwiający poruszanie się za pomocą dwóch lasek. Uszczerbek na zdrowiu: 70%”.
Agnieszka od października 2006 r. przebywa na rencie. Otrzymuje 580 zł na rękę. Teraz po wygranej w sądzie pracy obejmie ją renta powypadkowa. Na razie czeka na decyzję w tej sprawie.
– Co za paradoks, zrezygnowałam z pracy w zakładach mięsnych i przeniosłam się do Biedronki, bo chciałam sobie polepszyć swoją sytuację zawodową, więcej czasu poświęcić dzieciom i rodzinie. Tymczasem zamiast obiecanych ośmiu godzin pracowałam kilkanaście, nieraz po nocach, dźwigałam ciężary ponad siły, a w końcu zostałam kaleką, bo tak bogatej firmy jak Biedronka nie stać było na głupią prasę do makulatury.

Pod parasolem

Obcesowe traktowanie przez firmę obudziło w Agnieszce bojowniczkę i liderkę. Razem z innymi pracownikami zaczęła tworzyć komisję oddziałową „Solidarności”. – Byliśmy chyba pierwszą taką komisją działającą w Biedronkach na Pomorzu, jedną z nielicznych w Polsce. Początkowo funkcjonowaliśmy w ukryciu, ujawniliśmy się dopiero w styczniu 2006 r. Wybrano mnie na przewodniczącą, moją zastępczynią była Anna Daszkiewicz.
Paweł Pawlak, przewodniczący Ogólnopolskiej Komisji Zakładowej „Solidarności” w Biedronkach, mówi, że obecnie ta organizacja w rejonie słupsko-lęborskim prawie nie działa.
– Ludzie po prostu się boją i nawet nie odbierają moich telefonów, właściwie tylko z Agnieszką mam kontakt. I tak jest w całej Polsce, ci, którzy starają się założyć związek oficjalnie, są już na wstępie wycinani, otrzymują nagany, upomnienia lub są w inny sposób szykanowani, ostatnio mamy drastyczną sprawę w Gdańsku. W tej firmie nie ma miejsca na coś takiego jak dialog społeczny. Mimo lat walki niewiele się zmienia, kiedy jedną patologię uda się wyeliminować, natychmiast na jej miejsce wchodzi druga. A wszystko dzieje się w majestacie prawa, pojmowanego u nas swoiście. Chciałbym wiedzieć, co się stało z wielkim, ogólnopolskim śledztwem w sprawie łamania praw pracowniczych w Biedronkach, czemu ono utknęło w miejscu i dziwnie się rozmywa, kto je stopuje, przecież były jakieś przesłuchania na policji. Czasem mam wrażenie, że nad niektórymi wielkimi sieciami handlowymi w Polsce ktoś rozpiął parasol ochronny…
Agnieszka ma brata, który mieszka w Norwegii.
– Kiedy się zatrudniał w prywatnej firmie, pracodawca od razu wręczył mu kartę związkową, w której mógł zadeklarować swoją przynależność do wybranego przez siebie związku. Kiedy my osiągniemy takie standardy? – pyta.
Te problemy próbuje poruszać wszędzie. W kwietniu 2006 r. wzięła udział w konferencji OECD poświęconej sytuacji w Biedronkach. Nawiązała kontakt ze Stowarzyszeniem Poszkodowanych przez Wielkie Sieci Handlowe Biedronka z Olsztyna. Na ile jej zdrowie pozwala, uczestniczy w spotkaniach liderek, przeszkolonych przez stowarzyszenie w ramach unijnego programu przeciwdziałania degradacji zawodowej kobiet, ofiar wypadków i mobbingu. Mimo to uważa, że niewiele się zmienia, jako przykład podaje dwukrotnie umorzoną sprawę Anny Daszkiewicz.
W lutym 2006 r., dwa tygodnie przed tragiczną śmiercią kobiety, Agnieszka Zakrzewska razem z Pawłem Pawlakiem osobiście interweniowali w jej sprawie w Warszawie u dyrektora personalnego JMD, wcześniej mąż pani Agnieszki wysyłał e-maile do organizacji antymobbingowych, niestety bez odzewu.
– Gdyby wówczas ktoś nam udzielił fachowej pomocy, gdyby dyrektor personalny przeniósł kierownika rejonu, może Ania by dziś żyła – podkreśla Agnieszka.
Krzysztof Daszkiewicz, brat zmarłej kobiety, jest tak rozgoryczony, że trudno mu zebrać słowa. – Mój siostrzeniec otrzymał od firmy polisę ubezpieczeniową, ale pieniądze to nie wszystko, nie zastąpią mu matki. Zwyczajnie chcę ukarania tego zwierzchnika, który doprowadził moją siostrę do załamania psychicznego, wiem, że nie jest ona jedyną jego ofiarą, mimo to nadal ten mężczyzna pracuje w Biedronce. Śledztwo w sprawie Ani od początku prowadzone było dziwnie. Nie przesłuchano kluczowego świadka, jakim był psychiatra siostry, o innych świadkach, z którymi wielokrotnie się kontaktowała, szukając pomocy, też jakby zapomniano, musiałem sam wnosić o ich przesłuchanie. Nie uwzględniono też billingów telefonicznych, które mogłyby pokazać chociażby nękanie siostry po godzinach pracy, nie uwzględniono materiału zebranego przez dziennikarzy telewizyjnych i tak mógłbym wymieniać jeszcze długo. Na posiedzeniu sądu złożyłem pisemną skargę, wskazując na te zaniedbania. Liczyłem na wysłuchanie i zrozumienie przez sąd, zwłaszcza że występowałem bez pełnomocnika. Tymczasem ku mojemu zdumieniu sprawę szybko umorzono, ba, po krótkiej przerwie, tego samego dnia wręczono mi trzystronicowe uzasadnienie umorzenia. Zostałem potraktowany niepoważnie i na odczepnego…
Agnieszka, gdy jej to opowiadam, uśmiecha się tylko. Ona też była jednym z początkowo pominiętych świadków, podobnie jak Paweł Pawlak.

Nie widzę się w roli rencistki

Agnieszka ani myśli pogodzić się ze swoim zawodowym wykluczeniem. Cały czas planuje wrócić na rynek pracy. W tym celu podjęła naukę w szkole policealnej, kształcącej specjalistów BHP. Pierwszy semestr ma prawie już za sobą.
– Nigdy bym nie przypuszczała, że zacznę interesować się przepisami bezpieczeństwa i higieny pracy, lecz po tym, co przeszłam, mam niezłą praktykę, stałam się odważniejsza. Może kiedyś uda mi się zdobyć jakąś posadę w tej specjalności, kto wie. A na razie muszę dbać o siebie i się rehabilitować. Robię to sama trzy razy dziennie, jak pozwolą mi rodzinne finanse, to wybiorę się też do Ustki, tamtejsza rehabilitacja bardzo mi pomaga. W moim wypadku przede wszystkim muszę wzmacniać nogi, jeśli mi odmówią posłuszeństwa, skończę na wózku, a przed tym się bronię, jak tylko mogę.
Naszą rozmowę przerywa telefon, dzwoni siostra Agnieszki z Warszawy, obroniła właśnie pracę licencjacką ze stosunków międzynarodowych na najwyższą notę. Agnieszka cieszy się ogromnie, bo ta siostra to jej trzecie dziecko, wychowywała ją od dziewiątego roku życia, kiedy zmarli rodzice.
– A wie pani, gdzie pracuje? – nadmienia. – W urzedzie dzielnicowym w warszawskim Wawrze. Tam właśnie niedawno otwarto tysięczną Biedronkę, zabawne, co?

Co się stało z ogólnopolskim śledztwem w sprawie łamania praw pracowniczych w Biedronkach?

Po ujawnieniu przez media powszechnego łamania praw pracowniczych w największej w Polsce sieci handlowej Biedronka, której właścicielem jest portugalska spółka Jeronimo Martins Dystrybucja, wiosną 2006 r. wszczęte zostało ogólnopolskie śledztwo w tej sprawie. Później sporadycznie ukazywały się informacje, że śledztwo trwa, przesłuchania mają objąć dziesiątki tysięcy osób. Jego efektem miały być nawet akty oskarżenia.
Do odpowiedzialności pociągani są… kierownicy sklepów. Osoby, które na równi z szeregowymi pracownikami były ofiarami systemu wyzysku. Pracowali w nadgodzinach, rozładowywali ręcznie towar, pod groźbą utraty pracy zmuszani byli do prowadzenia wirtualnej ewidencji czasu pracy. A co z odpowiedzialnością osób, które stworzyły i nadzorowały misterny system wyzysku i bezprawia w sieci? Czy postawiono zarzuty popełnienia przestępstwa naruszania praw pracowniczych osobom hierarchicznie wyżej usytuowanym w strukturze organizacyjnej sieci?
Od roku 1995 do 2004 w całej sieci sklepów Biedronka nie było ani jednego (!) wózka elektrycznego, a rozładunki i przemieszczanie towarów ręcznie wykonywały kobiety. Tylko osoby zarządzające siecią mogły podjąć decyzję o zakupie sprzętu bądź uchylaniu się od obowiązku zapewnienia minimum warunków BHP w tym zakresie. Czy w świetle tych oczywistych faktów nie jest możliwe przyśpieszenie zakończenia śledztwa i postawienie członkom zarządu JMD SA już dzisiaj zarzutu popełnienia przestępstwa z art. 218 kk – uporczywego naruszania praw tysięcy pracowników sieci sklepów Biedronka do bezpiecznych i higienicznych warunków pracy?
Czy w trakcie prowadzonego postępowania przygotowawczego gromadzone są materiały dotyczące zakresu uchylania się pracodawcy od zapłaty wynagrodzenia za pracę w godzinach nadliczbowych wobec poszczególnych pokrzywdzonych, a także uchylania się od podatków i świadczeń ubezpieczeniowych, co umożliwiłoby dochodzenie przy akcie oskarżenia stosownego odszkodowania na rzecz pracowników Skarbu Państwa i ZUS?
(Z materiałów Stowarzyszenia Poszkodowanych przez Wielkie Sieci Handlowe Biedronka)

System wyzysku XXI wieku

Sprawa łamania praw pracowniczych przez spółkę Jeronimo Martins Dystrybucja SA wypłynęła w 2004 r. Od początku, tj. od 1995 r., pracowników Biedronek zmuszano do codziennej pracy w nadgodzinach, za które nie wypłacano wynagrodzeń. Równolegle stworzono system zacierania dowodów, który miał uniemożliwić pracownikom dochodzenie roszczeń.
Fałszowano ewidencję czasu pracy pracowników, której nieprawdziwa treść była odgórnie ustalana i kontrolowana. Pracowników (z reguły zatrudnianych na trzy czwarte etatu) zmuszano do codziennego potwierdzania fałszywych danych.
W ramach oszczędności do jesieni 2004 r. sklepy nie były wyposażone w elektryczne wózki widłowe. Rozładunek ciężarówek oraz przemieszczanie w sklepach palet z ciężkimi ładunkami dokonywane były ręcznie przez kobiety. W sklepach Biedronka nie przewidziano stanowisk pracowników magazynowych, którymi z reguły w innych sieciach są mężczyźni. Powszechnie są też łamane dopuszczalne normy wagowe kartonów, które kobiety ręcznie przemieszczają.
(Z materiałów Stowarzyszenia Poszkodowanych przez Wielkie Sieci Handlowe Biedronka)

 

Wydanie: 2007, 49/2007

Kategorie: Reportaż
Tagi: Helena Leman

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy