Trucie po polsku

Trucie po polsku

Proceder nielegalnego zrzucania ścieków do rzek i jezior trwa w najlepsze

Nigdy nie szanowaliśmy rzek ani jezior. Woda, dopóki płynie z kranów, wydaje się czymś tak oczywistym, że aż niegodnym uwagi. W czasach PRL głównymi trucicielami wód były zakłady chemiczne, kopalnie węgla kamiennego oraz producenci celulozy i papieru. W dużych miastach brakowało oczyszczalni, więc fekalia spływały do wód szerokim strumieniem. A gdy rolnicy nauczyli się stosować na dużą skalę nawozy sztuczne i środki ochrony roślin, wiosną część chemikaliów spływała z pól i niszczyła wody od Tatr po Bałtyk. Pod koniec lat 80. Polska uchodziła za kraj dotknięty wielką katastrofą ekologiczną.

Wszystko zmieniło się po roku 1989. Upadek wielu nierentownych zakładów sprawił, że liczba trucicieli spadła. Sytuacja zaczęła się poprawiać, lecz nie był to efekt przemyślanej polityki. Po prostu tak wyszło. Zabiegając o przystąpienie do Unii Europejskiej, Polska musiała dostosować obowiązujące prawo do nowych norm. Także w obszarze ekologii. Pod koniec lat 90. zaczęto budować nowe oczyszczalnie ścieków i rozbudowywać już istniejące. Tempo inwestycji wzrosło po wejściu do UE. Dzięki środkom unijnym można było sfinansować takie przedsięwzięcia jak modernizacja największej w kraju warszawskiej oczyszczalni ścieków Czajka, którą rozpoczęto w 2009 r., a zakończono w roku 2012.

Powstawały też mniejsze oczyszczalnie w miastach średniej wielkości. Każda taka inwestycja kosztowała setki milionów złotych. Dziś mamy w kraju 1769 oczyszczalni ścieków komunalnych. Dzięki nim oraz surowszym regulacjom prawnym jakość wód śródlądowych poprawiła się, lecz nadal bardzo dużo jest do zrobienia.

Zwłaszcza że proceder nielegalnego zrzucania ścieków do rzek i jezior trwa w najlepsze. Posłowie Koalicji Obywatelskiej Dariusz Joński i Michał Szczerba, którzy przeprowadzili kontrolę poselską w Państwowym Gospodarstwie Wodnym Wody Polskie, zidentyfikowali 282 nielegalne wyloty zanieczyszczeń do Odry. Ich zdaniem w całej Polsce są 1432 takie miejsca, w których do rzek ścieki trafiają bez żadnej kontroli. Co więcej, Wody Polskie udzieliły 429 pozwoleń na wpuszczenie ścieków do Odry i jej dopływów.

Stan wód pogarsza się również z powodu wysokich letnich temperatur i ciepłych zim, bez obfitych opadów śniegu. Spada poziom wody, niektóre rzeki i jeziora zaczynają wysychać, a mniejsze rzeczki i strumienie znikają. Rządzący nie mają pojęcia, co robić, a nasz kraj nie ma obliczonej na lata polityki wodnej.

Zły czas dla rzek i jezior

Zainteresowanie stanem wód oraz inwestycje w oczyszczalnie ścieków skończyły się w roku 2015. Przyczyniła się do tego Komisja Europejska, która zajęła się stanem powietrza oraz planami ograniczenia emisji dwutlenku węgla. Wyasygnowano na ten cel setki miliardów euro. Siłą rzeczy rządzący Polską liderzy Zjednoczonej Prawicy zajęli się tym tematem, bo tylko głupi nie schyliłby się po taką kasę.

Gwoździem do trumny było powstanie w roku 2018 Państwowego Gospodarstwa Wodnego Wody Polskie. Stworzono molocha, który zaoferował tysiące nowych miejsc pracy działaczom Zjednoczonej Prawicy. Lecz dopóki nie działo się nic złego, brak efektów działalności tej instytucji nikogo nie interesował. Nawet bardzo krytyczny raport z kontroli NIK z 2020 r. nie wzbudził zainteresowania.

Wody Polskie w założeniu miały prowadzić całościową politykę państwa w odniesieniu do wód śródlądowych. Od zajmowania się stanem wałów przeciwpowodziowych, tam na rzekach, jazów i przepustów oraz innych urządzeń technicznych po… rybactwo. Wody Polskie mają 27 obwodów, na których po uiszczeniu opłaty 250 zł można swobodnie wędkować.

W styczniu br. wiceminister infrastruktury Marek Gróbarczyk podjął decyzję o unowocześnieniu procedur związanych z rybackim użytkowaniem wód. W strukturach Wód Polskich powstał Departament Rybactwa, którego zadaniem miało być przygotowanie nowych rozwiązań systemowych dotyczących rybołówstwa i rybactwa. W praktyce będzie to oznaczało wyrugowanie Polskiego Związku Wędkarskiego, który jest organizacją niezależną i ma ok. 600 tys. członków. Obok ochotniczych straży pożarnych to największa tego rodzaju organizacja społeczna w kraju. Struktury samorządowe nie mają dziś większego wpływu na gospodarkę wodną. Ich uprawnienia, obowiązki i pieniądze zostały przejęte przez Wody Polskie.

Katastrofa na Odrze ujawniła bezradność tej instytucji w obliczu zagrożenia. To wędkarze, członkowie Polskiego Związku Wędkarskiego, jako pierwsi ostrzegali o śniętych rybach, a potem zbierali je, starając się wspólnie ze strażakami i ochotnikami oczyścić rzekę.

Wysiłek Wód Polskich najlepiej ocenił premier Mateusz Morawiecki, dymisjonując jej prezesa Przemysława Dacę. Powinien był zrobić to wcześniej, bo już bardzo pobieżna lektura prasy lokalnej dostarcza mnóstwa przykładów katastrof ekologicznych, które dotknęły rzeki i zbiorniki wodne w całym kraju. Nie słyszymy o tym, gdyż media zbytnio ich nie nagłaśniają, a Polaków stan wód nie interesuje. Chyba że chodzi o sinice w sezonie urlopowym, których pojawienie się wypędza wypoczywających z nadbałtyckich plaż. Ale sinice to domena Głównego Inspektoratu Sanitarnego, a nie Wód Polskich.

Co ciekawe, z dostępnej na stronie internetowej GIS listy kąpielisk nie dowiemy się, z jakich konkretnie powodów niektóre zostały zamknięte. Na przykład kąpielisko w Stepnicy nad Zalewem Szczecińskim zamknięto, gdyż „woda jest nieprzydatna do kąpieli ze względu na inne wymagania”. Podobnie rzecz się ma z sąsiednimi kąpieliskami – w Lubczynie i Dąbiu nad Jeziorem Dąbie czy Dziewokliczem nad Kanałem Odyńca. A to konsekwencje katastrofy ekologicznej, która dotknęła Odrę. Tylko urzędnikom inna formuła nie przychodzi do głowy.

A gdy, jak w przypadku Odry, nie da się ukryć rozmiarów nieszczęścia, stajemy się świadkami festiwalu dezinformacji w wykonaniu rządzących, którzy raczą nas różnymi teoriami spiskowymi i zrzucają odpowiedzialność na innych.

Kto i jak truje?

Skoro nie można wiele zrobić, to warto wiedzieć, kto niszczy nasze rzeki i jeziora. Największym trucicielem jest rolnictwo. Każdego roku rzekami do mórz spływają tony związków azotu i fosforu, których źródłem są nawozy sztuczne. Według danych niemieckiego Federalnego Urzędu Środowiska w 2016 r. z niemieckich pól trafiło do Bałtyku niemal 12 tys. ton związków azotu i ok. 371 ton związków fosforu. Zbliżone wielkości odprowadzają zapewne i polskie rzeki. W efekcie każdego roku w morzu pojawiają się niebezpieczne dla ludzi sinice.

Przy czym związki fosforu i azotu to nie wszystko. Do wód śródlądowych płyną też środki ochrony roślin i zwierzęce odchody. W listopadzie 2006 r. między Korniami a Machnowem Starym, niedaleko Lubyczy Królewskiej, w rowie melioracyjnym zasilającym rzeczkę Sołokiję znaleziono śnięte ryby. Woda śmierdziała gnojowicą. Sprawców nie ustalono. W czerwcu 2011 r. doszło do zatrucia wody w rzece Muchawka w okolicach Siedlec. Również tu znad brunatnej wody unosił się fetor gnojowicy. Pojawiły się śnięte ryby. W maju 2020 r. mieszkańcy Białej Podlaskiej odkryli śnięte ryby w Krznie. Na odcinku pomiędzy Międzyrzecem Podlaskim a Białą Podlaską stwierdzono niski poziom tlenu. Podejrzewano, że po obfitych opadach mógł nastąpić spływ różnych zanieczyszczeń kanalizacją deszczową lub z okolicznych pól. Dwa miesiące później przypuszczano, że źródłem zatrucia Baryczy były sterty obornika, mógł on spłynąć z pól z wodami opadowymi. 19 sierpnia br. lokalne media, Państwowy Powiatowy Inspektorat Sanitarny w Białymstoku oraz Urząd Miejski w Supraślu ostrzegły mieszkańców o możliwym zanieczyszczeniu wody w przydomowych studniach oraz o zakazie kąpieli w rzece Supraśl. Powód – zwiększony poziom zanieczyszczenia wody paciorkowcem kałowym Enterococcus faecalis. Bakteria ta może powodować groźne zakażenia. Czyli do rzeki dostały się albo gnojowica, albo fekalia.

Kolejny truciciel to przemysł. Utylizacja odpadów, zwłaszcza groźnych związków chemicznych, kosztuje. Jeśli więc można bezkarnie spuścić je do rzeki lub jeziora, tak się robi. Ryzyko poniesienia odpowiedzialności nie jest wielkie.

Pod koniec kwietnia 2014 r. w okolicach Błonia zatruta chemikaliami została Utrata. Sprawą musiała się zająć jednostka ratownictwa chemicznego z Warszawy. Nie wiadomo, kto to był trucicielem.

W marcu 2016 r. w Poznaniu po raz kolejny została zatruta rzeczka Cybina. Interweniowała straż pożarna. Sprawców nie znaleziono.

W maju 2018 r. na odcinku kilkunastu kilometrów rzeki Dzierzgoń w powiecie sztumskim wyginęły wszystkie ryby. Jak ustalono, do wody dostały się substancje toksyczne. Mogły to być środki chemiczne z oprysków lub ścieki socjalno-bytowe.

Na początku września 2019 r. w Nysie, w pobliżu rzeki Nysa Kłodzka, ktoś ustawił przy studzienkach kanalizacji burzowej dwa duże zbiorniki z zużytym olejem silnikowym. Olej wyciekł do rzeki. Właściciel terenu, na którym znalazły się zbiorniki, stwierdził, że nie należą one do niego.

W styczniu 2020 r. zatruta została rzeczka Szabasówka w gminie Orońsko. W wodzie stwierdzono obecność kwasu siarkowego. Na liście podejrzanych znalazły się działające w okolicy dwa zakłady przemysłowe. Jak potem się okazało, nie był to pierwszy taki przypadek.

Podobnych przykładów z ostatnich lat są setki. Mimo grożących kar nie brakuje osób gotowych ryzykować. Często w imię niewielkiego zysku.

Co robić?

Rozwiązaniem byłby skuteczny monitoring potencjalnych trucicieli. To kosztuje, lecz bez niego będziemy skazani na kolejne katastrofy ekologiczne. To tylko kwestia czasu.

Bardziej złożona jest sprawa korzystania z nawozów sztucznych i środków ochrony roślin. Nowoczesne rolnictwo nie może bez nich się obejść, a plany ograniczenia ich użycia wywołują gwałtowne protesty rolników, jak ostatnio miało to miejsce w Holandii. W Polsce może się okazać, że w przyszłym roku spadnie ich zużycie ze względu na zbyt wysoką cenę, spowodowaną wojną w Ukrainie.

Powinniśmy oczekiwać od polityków, że poważnie zajmą się stanem rzek i jezior. Jeśli nie chcemy, by w przyszłości litr czystej wody kosztował tyle, ile butelka koniaku, już dziś powinniśmy się domagać skutecznej ochrony wód śródlądowych i dbania o ich czystość.

Na szeroką skalę powinny być stosowane preparaty biologiczne, które jako naturalne nie szkodzą środowisku i działają. Są w Polsce naukowcy i firmy, wykorzystujący w praktyce mikroorganizmy do oczyszczania rzek i zbiorników wodnych. Są też tacy, którzy sięgają po środki chemiczne, które co prawda działają szybko, lecz efekty uboczne nie zachęcają do ich stosowania.

Będą potrzebne pieniądze. Już wiadomo, że plany Unii Europejskiej związane z ograniczeniem emisji gazów cieplarnianych do atmosfery wzięły w łeb. Z powodu wojny w Ukrainie cena gazu ziemnego na naszym kontynencie pobiła wszelkie rekordy. Tej zimy, oby była jak najłagodniejsza, rolnicy i mieszkańcy małych miejscowości będą palili w piecach nie tylko węglem, ale również starymi meblami, trocinami nasączonymi olejem silnikowym, plastikowymi butelkami, zużytymi oponami itp. Nie dlatego, że nie szanują środowiska, lecz dlatego, że są biedni. Rządowe dopłaty tego nie zmienią.

Ale to dobry czas, by zająć się stanem wód. Problem jest taki, że powinny tym się zająć Wody Polskie, które dotychczas zajmowały się głównie sobą. I nie mają dostatecznie kompetentnych ludzi. Kolejne rządy Prawa i Sprawiedliwości pozbawiły samorządowców prawa troszczenia się o rzeki i jeziora, więc odpowiedzialność za to, co się dzieje i dziać będzie, spada na polityków tej formacji. Tylko że oni tym się nie przejmują, czego najdobitniej dowiodły ich poczynania w związku z katastrofą ekologiczną na Odrze.

Fot. Sebastian Nowik/REPORTER

Wydanie: 2022, 36/2022

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy