Trudna miłość

Teledelirka

Kocham wolne media, prasę, radio i telewizję, choć bywa, że ich nienawidzę. Za kradzież czasu, stronniczość, głupotę. A jednak je kocham. To wyznanie z trudem przeszło mi przez gardło, a właściwie przez komputer. Wyznania miłości nie są moją mocną stroną. Wychowana w pruskim drylu, nie powiem, że bez miłości, raczej bez słów o miłości, muszę przełamywać fale (nieśmiałości) za każdym razem, gdy mam coś wyznać. Jeśli powiem, że miłuję media, to jakbym wyznała uczucie o. Rydzykowi i tym podobnym, a przecież serce moje nie bije po prawej stronie, i to przy ścianie.
Wolę trzech tenorów: Roberta Kwiatkowskiego, Mariusza Waltera i Zygmunta Solorza, choć i to nie jest miłość bez zastrzeżeń. Mam pretensję do TVN-u za brak „Kropki nad i”. W obrębie mediów są gwiazdy i gwiazdki. Gwiazdy są jasne, są instytucjami na niebieskim firmamencie ekranu jak Monika Olejnik. Powstała po niej czarna dziura. Można by powiedzieć: lej po bombie. Inne proszki są dobre, ale nie dorastają.
Kochamy media i chcemy, żeby były w nich takie programy jak „Kropka”. A czy telewizja, która je kupi, będzie prywatna czy publiczna, to dla widza sprawa drugorzędna.
Teraz napiszę coś, co może zemścić się na mnie, bo wiem, że wielcy zgodnie pragną odwołania prezesa TV. Uważam, że Robert Kwiatkowski dobrym prezesem jest.
Zarzuca mu się, że zimny. A co to, ogrzewania ludzie w domu nie macie? Telewizja publiczna ma ogromny procent zaufania i dużą oglądalność. I wiecie co? Myślę, że prezes jako fachowiec mógłby zaproponować Monice Olejnik program autorski. Z pewnością telewizja publiczna na tym zyska, zbliży się do wzorca BBC.
Kocham media jako czwartą władzę, za ich rozmaitość właśnie. Gdy „Gazeta Polska” opisuje próby zastraszania dziennikarzy na prowincji przez różnych politycznych bandziorków, cieszę się tak samo jak wówczas, gdy „Wyborcza” lub „Rzepa” prowadzą swoje dziennikarskie śledztwo. Lub prowadzi je czasopismo, którego tytułu jeszcze do niedawna nie wymawiano w telewizji, nie notowano w wolnej – prawie – prasie. Omijano jak tabu lub imię bożka, które wypowiedziane głośno: „NIE”, może zabić. Urban jest podobny do Buddy, ale bez przesady.
Wypisałam sobie ostatnie afery i patologie ujawnione przez prasę. Od ludzkich skór, powstałych po podaniu pavulonu, poprzez znikanie słów w ustawie, po afery policyjne, przekręty w Agencjach i Spółkach; są wspólne zabawy sędziów z gangsterami, są Skierniewice oraz znęcający się uczniowie. Dziennikarskie śledztwa wspierają policję, wywierają na nią nacisk.
Kto należy do grupy trzymającej władzę? Media, oczywiście. I jest to silna grupa. Choć siła i władza nie jest równomiernie rozłożona między poszczególne gazety „lub czasopisma”. Odtąd nikt już nie będzie mógł normalnie użyć tego zwrotu. Ta zbitka językowa zrobiła oszałamiającą karierę dzięki Komisji Śledczej i teraz pojawia się wyłącznie w cudzysłowie lub ironicznie. Ktoś (?) chce nam coś (?) wydrzeć przy pomocy „lub czasopism”. Nie wyjaśni tego Komisja Śledcza. Najmądrzejsi w całej wsi nie wiedzą, literalnie nikt nie wie, co takiego miałoby to być.
Inne znów grupy nacisku chcą nas paradoksalnie wydoić przez dolewanie. Dolać chce lobby rolnicze i nie tylko ono. Nie chodzi tu o dolewanie oliwy do ognia, a także dolewanie do kielicha, żeby można potem wyruszyć samochodem, mając trzy promile we krwi, i żeby wygrażać policjantowi i mściwie spowodować, by wylano go z pracy. Trzeba przeszkolić policjantów, aby na pytanie: „Czy pan wie, kto ja jestem?”, które po latach dzięki posłom i senatorom powróciło do łask, odpowiadali krótko: „Polak mały”.
Dotąd „inne rośliny” znane były jako żytnia, żubrówka lub bimber klasik, produkowany ze swojskiej rośliny bulwiastej. Teraz chodzi o wlewanie ludziom do samochodów jakiegoś zajzajera.
Tłukąc dzień w dzień w mediach te słowa, zastosowano wobec społeczeństwa klasyczne pranie mózgu – brainwashing; pierwotne znaczenie wzięło się z chińskich tortur psychicznych, znane jako hsi nao, hsi – prać, nao – mózg. Ten rodzaj prania mózgownicy jest zakazany. Niezgodny z prawami człowieka.
Dlaczego nam to robią, dlaczego budzą w nas agresję większą niźli agresja toruńskich uczniów? Gdy słyszę w TV lub w radiu, gdy czytam po raz setny w gazecie: „lub czasopisma”, to odbezpieczam rewolwer, choć nie jestem, na swoje szczęście, nauczycielem molestowanym przez klasę.
Nasze liceum plastyczne także nie było łatwe. Każdy czuł się artystą już w drugiej klasie. Bill T. wyskakiwał na dużej przerwie do Zagłoby na setkę. Gdyby nie mądry dyrektor Kurzyński, nigdy nie zdałabym matury. Wraz z przyjaciółką Małgorzatą S. stanęłyśmy rano w drzwiach, mówiąc uczniom napływającym jak co dzień do szkoły, że nie ma dziś lekcji z powodu epidemii grypy. Frekwencja wskazywała na pomór. Zajęcia zawieszono. Gdy wróciłam do domu, siedział już u mnie dyrektor. Zawieszenie w prawach ucznia dla prowodyrek, dostateczny ze sprawowania na półrocze. Nie wyrzucono nas ze szkoły, mogłam więc pójść na studia. Jednak nie znęcałyśmy się nad bezbronnym. Może dać szansę młodym psychopatom, wysyłając ich do szpitali jako pomoce pielęgniarzy i salowych? Tak robi się w Anglii, nawet syn księcia Karola pracował za hasz w klinice. To budzi wrażliwość. Nie nauczą ich tego dyrekcja i nauczyciele, którzy metodą strusia chowali głowy w piasek, wystawiając tyłek. Nie wyobrażam sobie naszego dyrektora, który by w takiej sytuacji nie zareagował.
Dobrze, że są media czułe społecznie. Dobrze, że pokazały prawdę, za to je kochamy, ale same media nie wystarczą. Wszyscy musimy im pomóc.

 

Wydanie: 2003, 39/2003

Kategorie: Felietony

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy