Trudne życie szpiega

Trudne życie szpiega

Tomasz Turowski wstąpił do zakonu jezuitów i piął się po szczeblach kariery, aż wylądował w Watykanie

Tomasz Turowski jest dzisiaj najsłynniejszym polskim szpiegiem. Nie wiem, bo niby skąd miałbym wiedzieć, czy słusznie, ale taki jest fakt.  Szpieg i sława – to niedobrana para. Zdarza się, że szpiedzy stają się sławnymi osobami, ale z reguły jest to gorzka sława, bo przychodzi w chwili, gdy zostają zdemaskowani. I wówczas okrywają się raczej niesławą niż faktyczną sławą.

To zresztą sława, której prawdziwy szpieg chyba nie chce, nie ona bowiem jest celem jego pracy. Kiedy szpieg zostaje zdemaskowany, zaraz otacza go klimat moralnej dwuznaczności, bo przecież jego praca polega na oszukiwaniu jednych dla korzyści drugich, czasami – jak w przypadku płk. Ryszarda Kuklińskiego i innych, mniej znanych szpiegów działających w siłach zbrojnych – wiąże się ze złamaniem przysięgi, którą składali dobrowolnie. Kukliński akurat był w Polsce w latach 90. „noszony na rękach” i upamiętniany w rozmaity sposób, bo przecież szkodził złym Sowietom i działał dla dobrych Amerykanów. Ale pojawiły się również oceny wcale mu nieprzychylne, opierające się na analizie sytuacji geopolitycznej i militarnej Polski z przełomu lat 70. i 80. zeszłego wieku. Inaczej za to był oceniany Marian Zacharski, który, jako cywil, zdobył jakieś amerykańskie plany wojskowe i za poprzedniego ustroju był przedstawiany jako bohater – inny był wtedy kierunek działania i inna władza w Polsce niż za czasów Kuklińskiego. Los szpiega jest trudny do przewidzenia i pełen ryzyka.

Anatomia kreta

Przekonał się o tym Tomasz Turowski. Szczytem jego kariery była działalność w Watykanie. Nie słychać o innym polskim szpiegu, któremu udałoby się ulokować tak blisko głowy innego państwa jak właśnie jemu. Od razu podkreślam: innego państwa, bo kiedy potem bronił się przed atakami, że szpiegował naszego ukochanego papieża i przekazywał wiadomości na jego temat komuszej władzy w Polsce, twierdził, że rozpracowywał struktury państwa watykańskiego, a nie Kościoła katolickiego.

Nie ma powodu mu nie wierzyć, choć oczywiście zrozumiałe są wątpliwości tych, którzy zarzucali mu występowanie w roli zakonnika. No ale kamuflaż, jak dobrze wiadomo,   jest jedną z metod szpiegowskiego działania. W jego przypadku było to o tyle skomplikowane, że on faktycznie wstąpił do zakonu jezuitów i piął się po szczeblach zakonnej kariery, aż wylądował w Watykanie, gdzie się dokształcał i pracował w tamtejszej stacji radiowej (z zakonu wystąpił tuż przed święceniami kapłańskimi, by nie naruszyć zasad).

Co więcej, w rozmowie rzece, którą przeprowadzili z nim dziennikarze „Wyborczej”, opowiadał, że przyczynił się do podniesienia poziomu bezpieczeństwa papieża, zresztą na polecenie przełożonych polskiego wywiadu, którzy obawiali się, że w przypadku ataku na Jana Pawła II będą pierwszymi podejrzanymi i zostaną napiętnowani przez cały świat. Mając więc swojego wyszkolonego człowieka w Watykanie, zlecili mu dyskretne zwrócenie uwagi odpowiednich watykańskich urzędników na niedostateczną ochronę papieża. Turowski twierdzi, że jego rady odniosły widoczny skutek, chociaż ostatecznie nie zapobiegły zamachowi. Można mu wierzyć, można nie wierzyć, ale jego opowieść jest logiczna i przekonująca.

Po transformacji ustrojowej i wynikających z niej dla ludzi takich jako on komplikacjach (weryfikacja, lustracja itp.) wszedł do polskich służb dyplomatycznych: pracował w Moskwie, był ambasadorem RP na Kubie, a później wrócił do Moskwy jako ambasador tytularny. Był współorganizatorem tragicznie zakończonej wizyty Lecha Kaczyńskiego w Smoleńsku i 10 kwietnia 2010 r. wraz z innymi osobami oczekiwał na lądowanie prezydenckiego samolotu. To oczywiście pobudziło wyobraźnię tych, którzy wszędzie doszukują się spisków. Pojawiła się opinia, że Turowski musiał być zamieszany w „zamach smoleński”, jakby czymś dziwnym było, że wysoki rangą dyplomata i doświadczony agent wywiadu, a na dodatek człowiek biegle mówiący po rosyjsku, uczestniczy w przygotowaniu wizyty prezydenta. Swoją drogą miał Turowski szczęście, albo raczej nieszczęście, być w ważnych dla najnowszej historii Polski miejscach i czasie – życia mu to w każdym razie nie ułatwiło, choć sprawiło, że stał się znaną osobą.

Skąd się wziął

Na łatwe życie chyba jednak nie liczył jako człowiek, który deklaruje się jako państwowiec. Bo kim jest państwowiec? Kimś, kto przedkłada dobro swojego państwa nad wszelkie interesy i korzyści – jak wyjaśnia słownik. Czyli kimś, kto działa dla dobra państwa bezinteresownie, bo państwo i jego istnienie są dla niego ważniejsze niż wszystkie inne formy „organizacji życia społecznego”, a więc także, albo i przede wszystkim, partie polityczne. To jest postawa heroiczna, jak każda bezinteresowność.

Taką postawę wyniósł Turowski z domu – tak się określał również jego ojciec. Rodzice przyszłego agenta walczyli w powstaniu warszawskim, a później osiedli w Zagłębiu Dąbrowskim, pewnie dlatego, że chcieli spokojnie pracować bez indagacji bezpieki o przynależność do Armii Krajowej. W robotniczym środowisku małżeństwo adwokata i lekarki okulistki było wyjątkową rodziną. Co więcej, syna zachęcili do nauki języka rosyjskiego, co w pierwszej połowie lat 50. nie było czymś zwyczajnym. Pamiętam z tamtych czasów nalegania rodziców, by uczyć się języka wroga, ale niespełna dekadę po zakończeniu wojny raczej myślało się o niemieckim. W domu Tomasza Turowskiego widziano wroga z drugiej strony i w efekcie już od dziecka mówił biegle po rosyjsku. To taka ciekawostka o powstawaniu państwowca.

Wojna szpiegów Rosji, USA i Chin – Oko smoka Tomasza Turowskiego w naszej księgarni

I w tym jest zawarta sugestia, że kiedy zdecydował się na pracę w wywiadzie, nie decydował się na pracę dla tej czy innej siły politycznej, ale dla państwa, które przecież musi mieć wywiad, bo bez tego trudno sobie wyobrazić jego istnienie. I ktoś musi szpiegować. Ale zanim do tego dojrzał, studiował rusycystykę w Krakowie i zgłębiał życie studenckie – zaczął od poezji, co zaowocowało wydanym tomikiem i związkami ze startującą wtedy grupą poetycką Teraz. Był uzdolniony literacko, ale widocznie spokojna refleksja nad kartką papieru mu nie wystarczyła. Potrzebował działania. Dlatego zapisał się „na szpiega”, a jest to zajęcie i ryzykowne, i na swój sposób wyrafinowane, wymagające szczególnych umiejętności. I został szpiegiem. Pamiętam, jak jego zdumieni krakowscy znajomi przekazywali sobie mało wiarygodną informację, że Tomek wstąpił do zakonu. A to był już początek jego pracy i wypełniania zadań, o których mało co wiadomo, aczkolwiek to, w jak ważnych dla Polski miejscach je wykonywał, świadczy o jakości owej pracy.

Zdrowy rozsądek

Zabawne jest w historii Turowskiego to, że w dorosłość wchodził jako młody, obiecujący poeta i filolog, a na emeryturze wrócił do pisania i pokazał się jako zdolny autor prozy rozrywkowej. Takie emeryckie zajęcie to nie jest jakaś oryginalność, bo emerytowani szpiedzy z jego pokolenia też wzięli się do pisania – wiadomo, wspomnień wydawać nie mogą, więc zajęli się literaturą.  Marian Zacharski wydał kilka prac historycznych, Vincent V. Severski (to pseudonim) prawie dziesięć powieści – najogólniej mówiąc – sensacyjnych i odniósł komercyjny sukces. Turowski podobnie – wydał już cztery powieści, a właśnie ukazuje się kolejna.

Nie są to typowe thrillery, bo autor zamiar ma bardziej ambitny – stara się pogodzić sensacyjne opowieści z wyjaśnianiem czytelnikowi mechanizmów międzynarodowej polityki, jej uwikłań i ciemnych stron. Zresztą co tu dużo opowiadać – wystarczy przeczytać ich tytuły: „Dżungla we krwi”, „Krwawiące serce Azji. Korzenie kalifatu”, „Moskwa nie boi się krwi. Szalone lata dziewięćdziesiąte”, „Egzekucja. Odrąbać łeb Wielkiego Szatana”.

Wszystkie one opowiadają o ciemnych interesach, o międzynarodówce zła przenikającej nasz świat bez względu na dzielące go granice. Ale też o agentach wywiadu i „nielegałach” (szczególnie bliskich jego sercu, bo sam w takim charakterze pracował), którzy ryzykują życiem, poświęcają się, byle tylko to zło zniszczyć albo przynajmniej ograniczyć jego rozprzestrzenianie się. To oni tworzą oś dość idealistycznej międzynarodówki dobra.

I to jest obecne także w książce najnowszej, „Oko smoka”, ale przede wszystkim odnajdziemy w niej przeświadczenie, że największych zagrożeń, terroryzmu, wszelkiej maści fanatyzmu itd., nie da się zlikwidować bez współpracy mocarstw, choćby miały one odmienne plany. Turowski rozsądnie sugeruje, że w chwilach prawdziwego zagrożenia kalkulacje polityczne trzeba odłożyć na bok i przede wszystkim zadbać o stabilizację militarną świata. Kiedy na Dalekim Wschodzie dochodzi w jego powieści do groźnej intrygi i ataku na tajną bazę, mocarstwa odstępują od sporów i razem biorą się do roboty, ba, angażują nawet do współpracy emerytowanego agenta polskiego wywiadu, stałego bohatera wcześniejszych powieści Turowskiego. Rusza skomplikowana intryga, która łączy dyskretne działania wywiadowcze ze spektakularnymi akcjami zbrojnymi. I – co najważniejsze – prowadzi do tego, by w świecie (przynajmniej w tej jego wersji, którą opisuje powieść) została przywrócona chwiejna dominacja zdrowego rozsądku. To szlachetne przesłanie zawarte jest na dodatek w dobrze napisanej powieści.

Fot. archiwum Tomasza Turowskiego/reprodukcja Krzysztof Żuczkowski

Wydanie: 2021, 31/2021

Kategorie: Sylwetki

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy