Tusk: pomaga czy szkodzi opozycji

Tusk: pomaga czy szkodzi opozycji

Ciągnie się za nim wielka grupa ludzi o dwóch lewych rękach

Och i ach! „Nie chce mi się tłumaczyć z tego, że jestem za silny”, ogłasza Donald Tusk. A przy okazji napomyka, ewidentnie pijąc do innych polityków opozycji, że nie ma nic bardziej żałosnego niż bezsilny polityk.

On wielkolud, oni mikrusy. Ale czy rzeczywiście Tusk jest za silny, czy to tylko takie gadanie? Czy daje opozycji dodatkowe punkty, czy też – przeciwnie – jest dla niej obciążeniem?

Spójrzmy na sondaże. Owszem, dają one Platformie więcej głosów niż miesiąc czy dwa miesiące temu. Ale gdy PO rośnie, spada Hołowni, Lewicy i PSL. Gdy to zsumujemy, okaże się, że przepływ wyborców odbywa się w gronie anty-PiS, a siła opozycji jako całości pozostaje niezmieniona. PiS (i Konfederacja) tymczasem ani drgnie. Bo ruchy 1-2% w lewo czy w prawo są bez większego znaczenia. Wejście Tuska do gry nie zmieniło więc w sposób zasadniczy układu sił na linii PiS i anty-PiS, zmieniło tylko układ sił w tej drugiej grupie.

A przecież teoretycznie PiS powinno tracić. Inflacja i drożyzna, nieudane początki Polskiego Ładu, afera z Pegasusem, awantury w rządzie – te wszystkie sprawy powinny ciągnąć PiS w dół. Tymczasem partia rządząca straty notuje minimalne, a w ostatnich dniach wręcz okrzepła, zwiększając o parę procent swoje poparcie.

Na naszych oczach zatem po powrocie Tuska do krajowej polityki zachodzi inny proces. Tusk nie jest rycerzem na białym koniu, który wyzwala Polskę od PiS. To rycerz, który podbija opozycję. Podbiera wyborców Hołowni, Lewicy i PSL. Oto efekty jego działania. Nie łączy opozycji, ale ją skłóca. A jeśli chodzi o PiS – mobilizuje jego zwolenników. Jeżeli komukolwiek powrót Tuska do polityki służy, to dość łatwo tych beneficjentów wymienić. Służy PiS i Platformie, bo tym partiom rośnie poparcie, scena polityczna się polaryzuje, jedni i drudzy okopują się na swoich pozycjach. Coraz bardziej nieprzejednani. A jeśli chodzi o zwycięstwo nad Kaczyńskim, opozycja jest tak samo daleko jak kilka lat temu.

Blitzkriegu nie było

A miał być blitzkrieg. Tusk miał wrócić i wszystko zmienić. Tak w każdym razie siedem miesięcy temu wieszczyli jego zwolennicy. Wrócił więc, ale bilans tego powrotu wciąż jest niejednoznaczny. Owszem, uratował Platformę Obywatelską, która spadała już grubo poniżej 20% poparcia. Ale to jedyny znaczący sukces. Coś nie wyszło i warto się zastanowić co.

Przede wszystkim szybko się okazało, że tłumy na Tuska nie czekały, choćby w jego własnej partii. Nawet przychylni mu dziennikarze napomykali, że jego powrót do polskiej polityki wywarł na niektórych działaczach PO efekt mrożący. Stali i czekali, co się wydarzy. Zwłaszcza że Tusk zapowiadał, że będzie ciężko pracował, a potem okazało się, że ta praca to puszczane do sieci tweety. Dobre! Celne! Ale tweety…

Jeszcze gorzej wypadły jego kontakty z liderami innych partii opozycyjnych. Ku jego zdumieniu nie podporządkowali mu się, nie uznali go za swojego lidera. Ba! Szybko doszło między nimi do politycznych starć, o czym za chwilę.

Ale najgorzej wypadła dla Tuska konfrontacja ze zwykłymi ludźmi, z wyborcami. Okazało się, że ludzie wciąż pamiętają rządy Platformy oraz panującą wówczas atmosferę – i że najzwyczajniej Tuskowi nie ufają. Także dlatego, że pisowskie media rozpętały przeciwko Tuskowi potężną kampanię negatywną. W TVP Info jednego dnia mówiono o nim 71 razy. Wypominając mu wszystko, co możliwe – dziadka z Wehrmachtu, to, że mówi po niemiecku, że poklepała go po ramieniu Angela Merkel. No i oczywiście sklejano go ze Sławomirem Nowakiem, Sławomirem Neumannem i innymi niepopularnymi politykami PO.

Nagle więc przed liderem Platformy wyrosły różne bariery. Oczywiście od tego jest polityka, by je omijać. Ale wymaga to pewnej wyobraźni i zręczności. Sęk w tym, że Tusk tych cech nie demonstruje. Przeciwnie – wszedł do polskiej polityki z buta i sprawia wrażenie osoby zdziwionej, że mu się nie wiedzie.

Klasycznym przykładem są stosunki z liderami innych partii opozycyjnych. Czyli z Hołownią, Lewicą i PSL.

Maciej Gdula z Nowej Lewicy już to zresztą powiedział – opozycja ma problem z Tuskiem. „Donald Tusk chce być tym, który przewodzi opozycji, chce być największy i trochę prowadzi taką politykę »kto ma największy rozmiar buta w pokoju«. To nie jest najrozsądniejsza polityka”, tłumaczył w Polsacie.

Gdula jest człowiekiem delikatnym. Rzeczywistość wygląda mniej sympatycznie – Tusk prowadzi z opozycją wojnę. Wystarczy zresztą posłuchać, co mówią jego zagorzali zwolennicy, jak atakują Hołownię czy lewicowców. Jeszcze kilka miesięcy temu mówili o porozumieniu, uzgadnianiu stanowisk. Dziś żądają kapitulacji. A Tusk te postawy napędza.

W jaki sposób? Po pierwsze, dokonał manichejskiego podziału Polski. Z jednej strony są siły demokratyczne, proeuropejskie, z drugiej – ludzie podejrzanej konduity (może spod znaku cyrylicy?), którzy chcą Polskę wyprowadzić z Unii i wprowadzić dyktaturę. Po jednej stronie jest zatem dobro, po drugiej zło. Stadiów pośrednich nie ma, kto nie jest z nami, ten jest z PiS.

Tę filozofię politycznej rozgrywki Tuska świetnie ilustrują niektóre jego tweety: „Odsunięcie PiS od władzy to nasze wspólne być albo nie być”, „PiS to przekupstwo, inwigilacja, szantaż”.

„Odsunięcie PiS od władzy to moja misja, moja praca i obsesja – mówił z kolei w TOK FM. – Odrzucam polityczne dyrdymały, że nie wystarczy anty-PiS”. Co z tych słów wynika? Że pilnuje się, by nic nie powiedzieć, jak będzie wyglądała Polska, gdy opozycja przejmie władzę. Czyli żąda od wyborców, by zagłosowali na niego w ciemno. A od liderów opozycji, by w ciemno mu się podporządkowali. Ba! By przyprowadzili mu swoich wyborców.

Plan na opozycję

To oczywiste – w sondażach Platforma uzyskuje ok. 25% poparcia. Za mało, bo musi zdobyć mniej więcej 45%, by mieć większość w Sejmie. Obowiązujący w Polsce system liczenia głosów d’Hondta preferuje duże ugrupowania, toteż PO i sympatyzujący z nią dziennikarze usilnie namawiają liderów opozycji, by powołali wspólną listę, bo taka dawałaby premię za jedność.

Ale – odpowiadają przedstawiciele Lewicy i Polski 2050 – czy ta premia zrównoważy odpływ wyborców, którzy za nic w świecie nie będą głosować na Tuska i PO? Dla kogoś, kto myśli, jak pokonać PiS, to ważne pytanie. Wręcz kluczowe. Dla kogoś, kto myśli, jak zapewnić Platformie dominującą rolę na opozycji – to pytanie bez znaczenia.

Patrząc na działania Tuska, widzimy, że odpowiedź na to pytanie go nie interesuje. Mówił to zresztą w TOK FM: „Chcę odsunąć PiS od władzy poprzez wygraną w wyborach. Z resztą opozycji albo bez nich”. Co zatem deklaruje? Że obchodzi go przede wszystkim siła jego partii.

Że, owszem, nie wyklucza wspólnych list z innymi, ale na swoich warunkach. A na tak narysowanej mapie politycznej wrogiem jest PiS, ale partie opozycji nie są sojusznikami, są do ogrania. Chodzi więc o to, by zepchnąć je do narożnika, maksymalnie osłabić, a potem, za niewielkie koncesje, zmusić do kapitulacji.

Tusk działa w tej sprawie dwutorowo. Po pierwsze, przy każdej okazji kopie po kostkach Hołownię i Czarzastego. To mało subtelne gry. O Hołowni mówi, jakby wspólne listy były oczywistością, de facto traktuje go tak, jak swego czasu PO potraktowała Nowoczesną – że chwilowo jest poza Platformą, pogniewał się na nas, ale za chwilę wróci. Tusk zasysa sympatyków Hołowni dobrocią. Choć w mediach społecznościowych zwolennicy PO regularnie Hołownię opluwają.

Po drugie, stara się neutralizować jego mocne strony. Hołownia dorobił się silnej grupy ekspertów, jego zaplecze merytorycznie bije na głowę to platformerskie. Tusk woła zatem, że programy wyborcze są bez znaczenia. Że dyskusja, jaka Polska po PiS, którą Hołownia proponuje, to akademickie dywagacje. Oczywiście nie ma tu racji, ale te niemądre tezy powtarzają platformerscy dziennikarze.

Z lewą stroną sceny politycznej jest inaczej. Nie miejmy złudzeń – Tusk zawsze zwalczał lewicę. To on był w Komisji Likwidacyjnej RSW, która rozdawała tytuły prasowe ludziom Solidarności (m.in. dając „Express Wieczorny” Porozumieniu Centrum braci Kaczyńskich). Gdy Leszek Moczulski „rozszyfrował” w Sejmie skrót PZPR i gdy posłowie SLD wyszli z sali, to Tusk za nimi krzyczał: „Nie wracajcie!”. Potem organizował sojusz PO-PiS. A podczas kolejnych wyborów prosił wyborców lewicy, by oddali głos na Platformę.

Dziś już nawet nie prosi. Dziś Tusk wyborców lewicy demobilizuje. Wrzutkami typu „no, jeśli chodzi o partię pana Czarzastego, to nie wiadomo, czy ona nie pójdzie z PiS”. Taka insynuacja jest dla lewicy dewastująca, bo zdecydowana większość lewicowego elektoratu nie znosi PiS i sama myśl, że ich ugrupowanie mogłoby znaleźć się w sojuszu z Kaczyńskim, budzi w ludziach o ciągotach lewicowych odrazę. Ten elektorat jest też zdegustowany wojnami wewnątrz lewicy, stylem działania, Czarzasty bardziej odpycha, niż przyciąga, w sondażach to widać. Ale Tuskowi rozdrobnienie lewicy, mnogość różnych podmiotów odpowiada, bo może je sobie dopasowywać, jak chce. To prosta partyjna gra. Ale niebezpieczna.

Pamięć o tym, jak było

Oczywiście nie ma szans, by wszyscy sympatycy Hołowni i lewicy nagle pobiegli pod skrzydła Tuska. Przecież z jakichś powodów nie chcą głosować na PO, są w innych miejscach sceny politycznej. Każdy z nas potrafi je wymienić – pamięć o Tusku premierze jest w kraju wciąż żywa, zresztą na to, by tak było, pracują w pocie czoła pisowskie media. Pamiętamy więc całą grupę nieudolnych lub wręcz szkodliwych ministrów z otoczenia Tuska, którzy być może wrócą. W każdym razie nikt temu nie zaprzeczył. A przecież chyba nikt nie marzy o powrocie Sławomira Nowaka w roli ministra infrastruktury, Bartosza Arłukowicza w roli ministra zdrowia, Barbary Kudryckiej jako ministry nauki, Bogdana Klicha jako ministra obrony czy Bartłomieja Sienkiewicza jako ministra spraw wewnętrznych („idę po was!”). Albo Sławomira Neumanna. Lub Jacka Rostowskiego, niedoszłego posła z Bydgoszczy, który zawsze mówił, że pieniędzy nie ma i nie będzie.

Te nazwiska to czubek góry lodowej. Za Tuskiem ciągnie się wielka grupa ludzi o dwóch lewych rękach, którzy uważają, że im się należy. Między innymi dlatego Platforma przegrała w 2015 r. wybory. Bo znaczna część wyborców miała ich dość. Tylko że do dziś nie ma w PO jakiejkolwiek refleksji na temat tamtych wyborów. Po co to pamiętać? A ludzie pamiętają…

Tusk budował Polskę dwóch prędkości, dużych miast i reszty kraju, i to mu się pamięta. Wystarczy zresztą zobaczyć, gdzie wygrywa PO, a gdzie PiS. Lewica z kolei pamięta mu wmawianie wszystkim, że nie wolno ruszać takich spraw jak stosunki państwo-Kościół czy prawa kobiet i osób LGBT, bo to niszczy „konsensus” społeczny i ład. I hasło, że w ogóle dobrze jest, jak jest. Związki zawodowe mają siedzieć cicho, nic nie mówić o płacy minimalnej – bo jest OK. A śmieciówki są najlepsze! Mundurowi emeryci też pamiętają, że to Platforma jako pierwsza zaczęła zabierać emerytury.

Dla wielu wyborców lewicowych Platforma Tuska była niczym PiS w wersji soft. Począwszy od polityki historycznej, na prawie do przerywania ciąży skończywszy. To się pamięta, a Polska się zmieniła. Jest Strajk Kobiet, są ruchy miejskie, jest cała masa różnych organizacji, także w mniejszych miastach, i jest coraz mniejsza tolerancja dla partyjnych notabli. Przyszło nowe pokolenie… Jest więc cała masa wyborców, którzy PiS traktują jako zło absolutne, ale na PO również nie mają ochoty głosować. Zastanówmy się – to przecież nie przypadek, że Lewica, Hołownia i PSL mają razem porównywalną z Platformą liczbę wyborców, mimo braku takich struktur i poparcia mediów, z jakich korzysta PO.

Koncepcja Tuska sprowadza się zatem do tego, by tych wyborców, których mu brakuje, pod jego skrzydła sprowadzili Hołownia, Czarzasty i Kosiniak-Kamysz. Ale żeby za dużo za to nie chcieli i żeby swoją obecnością na wspólnej liście nie drażnili tych z drugiej strony wielkiej opozycyjnej koalicji, muszą być maksymalnie słabi. Ci wyborcy muszą być zastraszeni PiS, żeby o niczym innym już nie myśleli. Żeby sam akt wyborczy był dla nich prostym referendum, plebiscytem: za PiS czy przeciw. Platformerscy dziennikarze akcję zaganiania do PO, szantażu demokratycznego, mniej lub bardziej świadomie już prowadzą. Bo przecież, jak mówi Tusk, „polityka to jest poważna sprawa, wymaga siły, determinacji, dobrego zorganizowania i wygrania wyborów, a nie ciągłego grymaszenia”.

Czy ten apel, żeby „nie grymasić”, wzmacnia anty-PiS? Sondaże pokazują, że nie. Wystarczy zresztą zastanowić się przez chwilę, by to zrozumieć. Że koncepcja plebiscytu, czyli jednej wielkiej listy opozycji, jest dla Tuska jako szefa Platformy wspaniała, ale dla Tuska, który chce pokonać PiS – bardzo ryzykowna. Także dlatego, że może się powtórzyć rok 2015, kiedy lewica spadła pod próg wyborczy, co otworzyło PiS drogę do władzy.

Tusk po polsku

Co ciekawe, gdy Tusk wrócił do polskiej polityki, wielu myślało, że wrócił inny. Uładzony Europą i europejskimi zwyczajami, gdzie buduje się koalicje, szuka konsensusu i gdzie każdy głos jest wysłuchiwany.

Tusk w takim wariancie mógłby być kim w rodzaju organizatora opozycji, człowieka dobrych usług. Przywódcy, który jest ponad partyjnymi gierkami. No tak, piękne marzenie, tylko że wtedy Tusk musiałby przestać być Tuskiem. Tymczasem, jak widzimy, najlepiej odnajduje się w roli dawnego szefa PO, który eliminuje każdego, kto może mu zagrozić. „Ja chcę wygrać wybory, oni też chcą, ale im nie wychodzi”, mówi o innych liderach opozycji. Kolejna szpileczka…

Zwróćmy zresztą uwagę, z jaką niechęcią mówi o debacie programowej 21 marca, którą zaproponował Hołownia. Będą na niej i Kosiniak-Kamysz, i Biedroń, i Czarzasty, a lider PO się wzdragał. Bo to dyrdymały. A przecież Polacy chcieliby posłuchać, co różni liderzy opozycji mają do powiedzenia o Polsce. Okazuje się, że najmniej chętny do mówienia na ten temat jest Tusk. Dlaczego? Nie chce siadać z nimi jak równy z równym? Obawia się, że taka debata będzie służyła podziałom, a nie współpracy? A może nie ma nic do zaproponowania, poza tweetami i powrotem do przeszłości?

W takim razie mamy socjotechnika, a nie polityka. Bo pokonanie PiS, partii, która zakorzeniła się w społeczeństwie, wymaga wielkiej mobilizacji. A trudno sobie wyobrazić, by Polacy mobilizowali się w imię tego, by było, jak było.

Tak oto wszystko zmierza w kierunku najgorszego dla opozycji scenariusza. Lewica, Hołownia i PSL mogą się znaleźć w okolicach progu 5% i rozpocznie się licytacja o wspólną listę. Brutalna licytacja. I wtedy kilka, a może i kilkanaście procent wyborców zostanie zgubionych. Może nie pójdą na wybory? A może lewica albo Hołownia pójdą do wyborów oddzielnie i powtórzy się rok 2015?

I znów będzie wielki płacz. I media będą szukać winnego wszędzie, ale nie tam, gdzie trzeba.

Fot. REPORTER

Wydanie: 09/2022, 2022

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy