Twoje, moje, nasze

Twoje, moje, nasze

Przyszywani rodzice, przyszywane dzieci

Dr Małgorzata Kałaska – psycholog, coach rodzicielski, trenerka umiejętności wychowawczych. Konsultuje rodziców samodzielnych, rozwodzących się i patchworkowych w Poradni Psychologiczno-Pedagogicznej nr 10 na warszawskich Bielanach, Poradni „Ananasy” i Pracowni Terapeutycznej „Dobre Myśli”. Od lat współpracuje z Fundacją „Rozwód? Poczekaj!”, prowadzi warsztaty dla specjalistów i rodziców. Prywatnie mama i macocha.

Znajomi, oboje po rozwodzie, planują wyjazd na majówkę z dziećmi z jego poprzedniego związku. Są już trzy lata razem, ale jeszcze nigdzie nie byli z dziećmi. Wyjazd miał być okazją do miłego spędzenia czasu i lepszego poznania się. Tylko że od początku wszystko się sypie – jego była żona wprawdzie chce, żeby ojciec zajął się dziećmi podczas majówki, nie godzi się, by jej dzieci spędzały czas z „tą kobietą”. „Ta kobieta” z kolei chce należeć do rodziny, a on nie chce wybierać między partnerką a dziećmi z poprzedniego związku. W efekcie zamiast miłej atmosfery jest przepychanka. A przecież chodzi tylko o jeden wyjazd.
– Zazwyczaj podział opieki rodzicielskiej jest ustalany przed sądem i z góry wiadomo, czyja powinna być majówka. Jednak logistyka jest jednym z głównych problemów rodzin patchworkowych, bo trudno sztywno realizować kontakty – czasem chce się zaplanować coś wspólnie z dziećmi, ale są trudności z ich dołączeniem, a czasami odwrotnie – partnerzy zaplanują czas tylko dla siebie, a okazuje się, że spada na nich nagle kilka dni z dziećmi jednego z nich. Rodzina patchworkowa wystawia na próbę naszą elastyczność i tolerancję niepewności. Wszystko trzeba ustalać nie tylko między sobą, ale jeszcze z byłymi partnerami. Wiele zgłaszających się do mnie par przychodzi właśnie z tym problemem – kwestią kontroli i wpływu byłego partnera na obecny związek.

Czy tak musi być?
– Bardzo dużo zależy od dojrzałości osób dorosłych funkcjonujących w tym układzie i od tego, jak wiele uzgodni się zawczasu. A często ludzie zakładają, że „jakoś to będzie” albo „miłość wystarczy”. Potem trudności, które na początku były tylko lekko wyczuwalne, zamieniają się w problem nie do pokonania.

Czy to nie jest nieco przesadzone? W końcu ludzie od zawsze wchodzili w nowe związki. O co właściwie ta cała afera?
– Rzecz w tym, że wcześniej te nowe związki były tworzone w układzie bardziej zamkniętym: były partner umierał, a macocha lub ojczym przejmowali jego prawa i obowiązki. Nawet już w erze rozwodów wyglądało to zazwyczaj tak, że w wychowaniu dzieci udział partnera, który odszedł z domu, kończył się w momencie rozstania. Rodziny z dziećmi z poprzedniego związku były rekonstruowane, ale nie patchworkowe.

Nie sądziłam, że to jakaś różnica.
– Rodzina rekonstruowana definiowana jest w literaturze jako mieszkająca pod jednym dachem, a przynajmniej jeden z partnerów nie jest rodzicem przynajmniej jednego z dzieci. Granice tak rozumianej rodziny są tożsame z granicami gospodarstwa domowego. Z patchworkiem jest inaczej, bo nie wiadomo, gdzie się kończy. Nie ma jednego modelu rodziny patchworkowej, a często sami jej członkowie różnią się w poglądach na to, kto do niej należy, a kto nie.

„Szlachetny” ojczym i „zła” macocha

Wróćmy do majówki. Jak w końcu jest z macochą: ma prawo zabrać głos? Należy do rodziny czy nie?
– To są dwie różne kwestie. Nie da się jednoznacznie określić momentu, od którego ojczym czy macocha stają się członkami rodziny, do której dołączają. To, jak bardzo będą zaangażowani w wychowywanie dzieci, zależy w dużej mierze od potrzeb ich i pozostałych członków tego układu. Dlatego tak ważne jest, żeby dorośli ustalili to wcześniej, najlepiej uwzględniając również potrzeby i oczekiwania dzieci. To trudne, ale tu właśnie przydaje się psycholog, coach, terapeuta par. Istnieją bardzo dobrze działające układy patchworkowe, w których zaangażowanie nowych partnerów w opiekę i decydowanie o dzieciach jest znikome, i takie, w których nowy partner jest prawie trzecim rodzicem. Przecież nie każdy musi się spełniać w rolach opiekuńczych – ojczym czy macocha niemający takich aspiracji nie będą się czuli źle, jeśli ich się z tego zwolni. Z kolei jeśli mają potrzebę zaangażowania, ale są pozbawieni takiej możliwości, mogą się czuć bardzo odrzuceni. Ale uwaga: są jeszcze dzieci, których stosunek do zmian w rodzinie bywa różny, a mamy obowiązek uwzględnić ich potrzeby.

Ojczym i macocha nie ponoszą prawnej odpowiedzialności za dziecko, nie mają zatem nad nim władzy. Bywa to często przeszkodą w zaangażowaniu się tam, gdzie akurat mają kompetencje i chęć. Zetknęłam się kiedyś z sytuacją, w której pewna kobieta, sama będąc już matką, zawsze musiała odbierać pasierbicę z przedszkola razem z 14-letnim pasierbem, bo ich matka nie zgadzała się na stałe upoważnienie dla macochy do odbierania dziecka, a dla nastoletniego syna – tak. Oczywiście mąż macochy mógł zostawić jej swoje upoważnienie i obronić to w sądzie, ale nie chciał zaostrzać i tak poważnego konfliktu z matką dzieci. Jedyną drogą współdecydowania przez ojczyma czy macochę o dziecku jest wywieranie wpływu na partnera, czyli biologicznego rodzica tego dziecka. To musi jednak rodzić napięcie. Powstaje błędne koło nacierania i unikania. Żaden z partnerów nie czuje się komfortowo w tej sytuacji. I z tym najczęściej przychodzą do mnie pary.

Nie chciałabym być na miejscu tej macochy. Przecież nawet zatrudniane przez rodziców opiekunki odbierają dzieci ze szkoły czy przedszkola.
– No właśnie. Nie da się skutecznie opiekować dzieckiem bez podstawowego narzędzia, którym jest prawo decydowania. Jeśli powierzam komuś dziecko, muszę się podzielić swoim autorytetem, muszę zaufać tej osobie. Przecież tak to działa nie tylko w patchworkach, ale również w szkole, pod opieką niani czy babci. Kiedyś przeprowadzono ankietę, która wprawdzie nie spełniła kryteriów badania naukowego, ale jej wyniki dają do myślenia: osoby w różnym wieku pytano o to, które funkcje rodzicielskie macocha może przejąć, a których nie powinna. Okazało się, że według badanych macosze wolno udzielać się opiekuńczo, ale już nie tam, gdzie w grę wchodziłyby reprezentowanie dziecka i fizyczna bliskość z nim. Czyli: odbierać ze szkoły, gotować obiad czy pomagać w odrabianiu lekcji – tak, ale już nie całować na dobranoc i nie rozmawiać z nauczycielami.

Przykład z macochą nie jest chyba przypadkowy. Macocha kojarzy się negatywnie. Pomijając nawet konotacje związane z „Kopciuszkiem”, sam odbiór społeczny ról ojczyma i macochy jest nieco inny. Ojczym to zwykle „przyzwoity mężczyzna”, który wspaniałomyślnie zaakceptował „ją z dzieckiem”. Z macochą związane jest odium „złodziejki mężów”, nawet jeśli nowy związek został zawarty kilka lat po rozpadzie poprzedniego.
– Z punktu widzenia naukowego trudno mi stwierdzić, czy rzeczywiście jest taka różnica i na ile wpływa na życie macoch i ich partnerów. Ale problemem może być to, że ojczym i macocha nie funkcjonują w świadomości społecznej jako członkowie rodziny. Chyba że pojawia się nowe dziecko – wówczas zgodnie z powszechnym myśleniem to dziecko tworzy rodzinę. A negatywne konotacje związane z macochą są uwarunkowane historycznie. Kilkaset lat temu nikt się nie zastanawiał nad psychologicznymi aspektami relacji z dziećmi, ich sukces życiowy zależał od uposażenia otrzymanego z domu, kobiety zaś były finansowo zależne od swoich mężów i ich majątku. Dlatego nowa żona ojca była realnym zagrożeniem dla dzieci z poprzednich związków, zwłaszcza gdy wchodziła w małżeństwo z własnym potomstwem. Trudno nie faworyzować własnych dzieci w sytuacji, gdy ich sukces w życiu zależy od tego, ile matce uda się wynegocjować od męża.

Z tej perspektywy macocha z „Kopciuszka” wydaje się kobietą zaradną, odpowiedzialną i troskliwą. A wracając do ustaleń, o których pani wspomniała – w jaki sposób ich dokonać? Jakie pytania zadać?
– Myślę, że najlepiej jest zwerbalizować swoje potrzeby i oczekiwania co do związku i skonfrontować je z potrzebami i oczekiwaniami innych w nowym układzie, w tym dzieci. Zweryfikować, co jest możliwe, na co jest zapotrzebowanie, ile funkcji rodzicielskich rodzic biologiczny jest w stanie i chce oddać partnerce albo partnerowi, co na to dzieci itd.

Brzmi to jak utopia. A przecież wiemy, że w praktyce jest jeszcze drugi biologiczny rodzic, który również może czegoś chcieć albo nie chcieć.
– I tu wracamy do dojrzałości. W swojej praktyce miałam do czynienia z rodziną patchworkową, która powstała ze zdrady – mąż odszedł do innej kobiety. Trudny start, ale dziecko mężczyzny radziło sobie z tą sytuacją nadzwyczaj dobrze i akceptowało macochę. Matka dziecka była na tyle dojrzała, żeby nie przenosić na nie swoich emocji: byłemu mężowi i jego nowej partnerce mówiła bardzo wiele i bez ogródek, dziecku nie mówiła nic. Zapisała się też wraz z synkiem i jego ojcem do psychologa, bo wiedziała, jak ważna jest rodzicielska spójność i przestrzeń dla dziecka do wyrażenia uczuć.

Poczekać na dziecko

Mamy więc impas – teoretycznie po rozwodzie rodziców dziecko powinno zachować kontakt z obydwojgiem, a oni mają prawo do wejścia w nowe związki. Tymczasem gdy do nich dochodzi, wszystko się komplikuje: dzieci cierpią, bo muszą zaakceptować zmianę, rodzice biologiczni – bo nie chcą się dzielić rodzicielstwem, a macocha lub ojczym – bo muszą się dostosować i do byłego małżonka swojego partnera, i do jego dzieci.
– Nie zapominajmy też, że biologiczny rodzic jest pod ogromną presją. To przede wszystkim od niego zależy, jak zostaną rozdane role i wytyczone granice. To od niego się oczekuje, że zajmie stanowisko. Odkryto, że ojcowie wchodzący w nową rodzinę to grupa mężczyzn najczęściej chorujących na depresję. Jeśli przyjmują zobowiązania zarówno wobec swoich biologicznych dzieci, jak i w stosunku do obecnej partnerki i ewentualnie jeszcze jej dzieci, to troska o zasoby finansowe i czasowe może być naprawdę przytłaczająca. A do tego dochodzi poczucie winy.

Czy matki zakładające nową rodzinę nie są w tej samej sytuacji?
– Zwykle w Polsce po rozwodzie dzieci zostają z matką, choć na szczęście popularyzuje się powoli model opieki współdzielonej. Gdy mężczyzna wchodzi w związek z kobietą, która ma dzieci, może mieć poczucie winy, że ze swoimi dziećmi spędza za mało czasu, a zajmuje się „obcymi”. Matki zwykle nie mają okazji do tego rodzaju konfliktów.

Wychodzi na to, że ojczymem albo macochą łatwiej być, nie będąc rodzicem.
– Niekoniecznie. Jeśli samemu nie jest się rodzicem, to nie wiadomo, jak nim być. Czasami ojczym albo macocha automatycznie i z dobrej woli próbuje stać się trzecim rodzicem, i to od razu. Wtedy są kłopoty.

Dlaczego?
– Dlatego, że dziecko wcale nie musi tego chcieć. I wtedy on lub ona czuje, że daje z siebie to, co najlepsze, a w odpowiedzi dostaje komunikat „nie chcę tego”. Czasami jest on wypowiedziany wprost: „nie jesteś moim ojcem”, „nie jesteś moją matką”. To bywa bolesne. Najczęstszym błędem ojczymów jest nadmierne dyscyplinowanie. Macochy z kolei mają tendencję do nadmiernego zaangażowania i przejmowania obowiązków opiekuńczych. Nawet jeśli to nie jest próba odgrywania czyjejś mamy, tak może to zostać zrozumiane. Dziecko wtedy naturalnie się zamyka. I trudno się dziwić – przecież ono doświadcza konfliktu lojalności: jeśli dorosły niebędący jego biologicznym rodzicem próbuje nim zostać, będzie z automatu odrzucany. To tak, jakbyśmy byli zakochani i związani, a ktoś inny próbowałby nas uwieść i sprawiał wrażenie, że jesteśmy parą – wzbudziłoby to naszą niechęć, a nawet złość.

Dlatego lepiej jest, kiedy przyszywany rodzic pokazuje dziecku, że może mu coś zaoferować, ale tylko wtedy, kiedy jest o to proszony. Na przykład kiedy dziecko prosi go o pomoc w lekcjach – pomaga, ale tego nie wymusza, na początku nawet nie proponuje. Czeka, aż dziecko zaprosi go do swojej przestrzeni. Dobrze jest też, jeśli znajdzie coś, czego nie robią rodzice biologiczni, jakąś swoją niszę. To może być np. sport, hobby, jakaś potrawa albo dziedzina nauki. Chodzi o to, żeby dziecko nie czuło, że zdradza mamę albo tatę, robiąc z przyszywanym rodzicem coś, co zwykle robiło z biologicznym. Niech dziecko wie, że ma w macosze albo ojczymie sprzymierzeńca, który chce i może mu coś zaoferować od siebie.

Nie trzeba kochać, wystarczy szanować

Problem lojalności odpada jednak tam, gdzie drugi rodzic jest nieobecny – np. nie angażował się nigdy w wychowanie dziecka.
– W rodzinach, w których nie ma w tle drugiego biologicznego rodzica, tematu lojalności teoretycznie nie ma, za to znacznie wyraźniej wychodzi problem zazdrości o rodzica biologicznego – szczególnie jeśli samotne rodzicielstwo trwało długo i opiera się na symbiotycznej więzi. Widoczne jest to szczególnie w układach z jednym dzieckiem, w których ojczym albo macocha są tej samej płci co dziecko. Bywa, że dochodzi do rywalizacji między synem a ojczymem albo córką a macochą. Dziecko czuje się wręcz zdradzane.

Na tym przykładzie widać, że układ patchworkowy może być papierkiem lakmusowym wcześniej ukrytych problemów. Jeśli np. syn czuje chorobliwą nienawiść do nowego partnera mamy, można zadać sobie pytanie o to, czy nie był wcześniej traktowany jak zastępczy partner i czy nie realizował w ten niewłaściwy dla jego etapu rozwoju sposób jakichś potrzeb mamy – bliskości emocjonalnej z mężczyzną, ucieczki przed samotnością – oraz swoich potrzeb, np. wpływu, znaczenia. Reakcja na zmianę może też świadczyć o kondycji psychicznej samego dziecka. Bo przecież to o zmianę chodzi w gruncie rzeczy – stratę czegoś znanego na rzecz czegoś nowego.

Ten opór ze strony dzieci może się różnie objawiać, nawet bardzo nieprzyjemnie.
– To zależy trochę od wieku. Nastolatki zwykle stawiają opór wszystkiemu i wszystkim, więc będą komunikowały swoją niechęć najbardziej bezpośrednio. Młodsze dzieci raczej będą się gorzej zachowywać i nie od razu można zidentyfikować przyczynę.

Dla ojczyma albo macochy to musi być bardzo trudne: muszę się układać z dzieckiem, którego nie znam, a które zachowuje się tak, że trudno je polubić. Co, jeśli go nigdy nie polubię?
– Nic. Nie trzeba kochać, nie trzeba lubić.

To jak dogadać się z kimś, kogo się nie lubi?
– Dokładnie tak jak nauczycielka dogaduje się ze swoimi podopiecznymi. Przecież też nie lubi wszystkich i ma do tego prawo. Ale to nie zwalnia jej z obowiązku szacunku i odpowiedzialności za te dzieci. Znowu wracamy do dojrzałości. Jednak dojrzałością jest również umiejętność dostrzeżenia w czyimś zachowaniu wpływu sytuacji. A z tym generalnie mamy problem w naszej części świata: niewłaściwe zachowanie dzieci najczęściej przypisujemy złemu wychowaniu albo trwałym cechom charakteru dziecka. Niezbyt wyraźnie dostrzegamy wpływ sytuacji – dlatego tak łatwo oceniamy innych.

A dziecko może nie lubić?
– Może. Zresztą proszę spróbować nakazać mu lubienie – powodzenia. Ale je także obowiązują zasady. Może nie lubić również pani w przedszkolu, ale nie wolno mu być dla niej nieuprzejmym czy okazywać jej lekceważenie. Może natomiast powiedzieć to rodzicowi. Tak samo jest z ojczymem albo macochą.

To rodzina patchworkowa ma w ogóle jakieś plusy?
– Mówi się, że dzieci w rodzinach patchworkowych, którym udało się pokonać te wszystkie trudności, są bardziej otwarte i elastyczne, mają większą tolerancję na zmiany i na różnorodność. Są nauczone dialogu, partnerskich negocjacji. Poza tym dziecko wychowywane przez kilku dorosłych więcej dostaje – każdy z tych dorosłych może dać mu to, czego nie ma inny.

Układ patchworkowy podaje w wątpliwość wszystko to, co wcześniej było dla nas wyznacznikiem rodziny: więzy krwi, wspólne miejsce zamieszkania czy silne uczucie. Nagle się okazuje, że wszystko jest względne, że trzeba przedefiniować własne przekonania o rodzinie i odgrywanych w niej rolach. A jest to niełatwe, szczególnie w społeczeństwie bardzo przywiązanym do twardych wytycznych.

Poza tym proszę zwrócić uwagę na to, że polska wizja rodziny jest szczególnie romantyczna: więzy krwi automatycznie wyzwalają miłość, która „wszystko przetrzyma”. Patchwork pokazuje, że rodzinne szczęście zależy nie tyle od miłości, ile od umiejętności dialogu, stawiania i szanowania granic i budowania przyjaźni ponad nimi.

Można po rozwodzie z nikim się nie wiązać albo nie rozwodzić się w imię obrony „tradycyjnych wartości”.
– Tylko że to nierealne. Rozwodów jest coraz więcej, a patchwork jak lustro odbija klimat naszych czasów, w których wszystko jest płynne i przestaje pasować do pierwotnych definicji. Trzeba więc wymyślić nowe. Z tradycyjną rodziną jest tak samo – to przedefiniowanie i tak nas czeka. Jedyna różnica jest taka, że członkowie rodzin patchworkowych muszą zrobić to szybciej.

Fot. Krzysztof Żuczkowski

Wydanie: 17-18/2019, 2019

Kategorie: Wywiady

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy