Upadły mit trzeciej armii świata

Upadły mit trzeciej armii świata

Jak walczą Rosjanie i co z tego wynika?

Od kilku dni straty rosyjskie rosną znacznie wolniej. Siedmio-, ośmiokrotny spadek (z 1000 wyeliminowanych z walki żołnierzy dziennie do 100-150) jest konsekwencją wytracania przez konflikt dynamiki. Wojna – mimo lokalnych ataków i kontrataków obu stron – przybrała charakter pozycyjny, nawet na południu. Rosjanie okopali się na zdobytym terenie, Ukraińcy nie mają dość sił, żeby ich odrzucić.

Ale te dane mówią nam coś jeszcze. Rosjanie coraz lepiej kontrolują tyły, ograniczając możliwość ataków na konwoje z zaopatrzeniem. Obniża się też efektywność ukraińskich uderzeń w zgrupowania bojowe przeciwnika. Pouczające może tu być nagranie z zasadzki na rosyjski oddział pancerny, które kilka dni temu wypłynęło w sieci. Z jego treści wynika, że Ukraińcy zaskoczyli agresorów, ale ci szybko się otrząsnęli – ucieczka ze strefy rażenia, pokrycie ogniem rozpoznanych pozycji wroga itp. Mniejsza o szczegóły taktyczne, istotne jest stwierdzenie, że Rosjanie nie wchodzą już jak dzieci we mgle pod lufy Ukraińców. Brakuje im rozpoznania, mają niewystarczające siły, ale potrafią się odgryźć. Obrońcy zaś nadrabiają odwagą.

Na wspomnianym filmie odległość dzieląca operatora wyrzutni od obranego za cel czołgu jest iście samobójcza. Ukraińcy rzucili do walki rezerwy, nie tak dobrze wyszkolone jak ich poprzednicy – i nie wywodzę tego wniosku z pojedynczego nagrania, ale oceniam na podstawie większej liczby źródeł. Jasne staje się, że nie wystarczy samo nasycenie nowoczesną bronią przeciwpancerną (i przeciwlotniczą; oba systemy w ukraińskich realiach wykraczają daleko poza przeciętną dla współczesnych armii). Nauka obsługi wymaga czasu. Odpalić wyrzutnię może każdy, lecz aby zrobić to z głową – i później tę głowę wynieść cało – trzeba odpowiednich umiejętności. Na Ukraińcach mści się zwłoka, z jaką NATO zaczęło przekazywać im nowoczesną broń.

Los Mariupola

Rosjanie wysłali czytelny sygnał, że te transporty bardzo im się nie podobają. Tym właśnie był atak na ośrodek szkoleniowy, a realnie hub transportowy w okolicach Lwowa. Tuż przed nalotem Kreml zagroził, że ukarze winnych dozbrajania Ukrainy. W obliczu blamażu rosyjskiej armii, która zapowiadała dwu-, trzydniową kampanię, a po trzech tygodniach nie osiągnęła żadnego ze strategicznych celów, zabrzmiało to żałośnie, lecz nie lekceważyłbym takich sygnałów.

Z każdym dniem maleje ryzyko uderzenia z Białorusi w zachodnią Ukrainę – korpus oficerski i podoficerski armii białoruskiej dał do zrozumienia, że z Ukraińcami bić się nie będzie, same zaś siły rosyjskie w tym kraju są niewystarczające. Niemniej jednak bazy na terytorium Białorusi mogą stanowić zaplecze dla ataków lotniczych i rakietowych, skutkujących odcięciem korytarza dostaw. Nie wyobrażam sobie, aby na tym etapie konfliktu uderzono w konwój po naszej stronie granicy, ale kolumny na ukraińskiej ziemi wydają się celem prawdopodobnym. Ryzyko rażenia „natowców” odstręcza Rosjan od ostrzałów bezpośrednio przy granicy – stąd atak na nieco głębiej położony Jaworów – ale na Kremlu wiedzą, jakie byłyby skutki „przypadkowego” zabicia polskich czy amerykańskich logistyków w momencie przekazywania „darów”. Mają prawo założyć, że żądza odwetu nie byłaby tak silna jak lęk przed eskalacją, na bazie którego pojawiłby się argument, że „może lepiej dać sobie spokój z tą wojskową pomocą?”.

Strach przed eskalacją jest w Polsce powszechny. Zresztą nie tylko u nas. Przekłada się na wstrzemięźliwość europejskich polityków i dziś stanowi jedyną przeszkodę dla wprowadzenia nad Ukrainą strefy wolnej od lotów, której status gwarantowałyby natowskie samoloty. Technicznie Sojusz zdolny jest niemal z dnia na dzień rozpocząć operację powietrzną, która wymiotłaby rosyjskie lotnictwo znad Ukrainy, co de facto miałoby też postać pomocy humanitarnej.

Rosjanie bowiem chcą złamać Ukraińców uderzeniami w ludność cywilną, poprzez ostrzały i bombardowania miast. Nie bardzo wierzę w możliwość ataku chemicznego, biologicznego czy atomowego – o których z pasją rozprawia część mediów (byłaby to kłopotliwa opcja, związana z ogromnym ryzykiem zaszkodzenia własnym wojskom). Ale sięganie po coraz brutalniejsze środki konwencjonalne to coś, co mieści się w logice działania rosyjskiej armii. Bomby próżniowe, amunicja kasetowa, pociski z trudnym do wygaszenia białym fosforem – z dnia na dzień pojawia się coraz więcej informacji o zastosowaniu tych niszczycielskich broni wobec obiektów cywilnych. Los Mariupola jest tego najlepszym dowodem.

Okienko strategiczne

Rosjanom kończy się czas – stąd wzmożenie bandyckich działań. Współczesne wojny o wysokiej intensywności zwykle nie trwają dłużej niż trzy-cztery tygodnie, po których zapasy materiałowe armii się wyczerpują. To również moment, kiedy należy przestawić gospodarkę na wojenne tory – ograniczyć produkcję w „niepotrzebnych” gałęziach i zwiększyć w priorytetowych dla wysiłku wojennego, zebrać z rynku walutę niezbędną do finansowania konfliktu. Kreml poza tymi „standardowymi” wyzwaniami ma jeszcze na głowie skutki sankcji.

Armii już teraz brakuje pocisków manewrujących. Wyprodukowanie korpusów i silników może nie będzie szczególnym wyzwaniem, ale zapewnienie im niezbędnej elektroniki już tak. Tylko Chińczycy mogą poratować Rosjan w zakresie wysokich technologii. Bez wsparcia z Dalekiego Wschodu rosyjska zbrojeniówka nie wyposaży rakiet w nowoczesne żyroskopy i systemy celownicze. Stare linie produkcyjne, oferujące rozwiązania analogowe, już nie działają, nowych – na końcu których mielibyśmy nowoczesny produkt cyfrowy – Rosjanie wdrożyć nie potrafią. Są w tyle o kilkanaście lat, bez widoków na zmiany. Sankcje z 2014 r. odcięły ich od odpowiedniego know-how. Nie bez powodu rosyjski przemysł nie jest w stanie wyprodukować własnego iPhone’a. „Zniesiemy ochronę prawną dla waszych patentów!”, odgraża się Zachodowi Putin. I co dalej, gdy tak bardzo „nie umie się bawić w miniaturyzację”?

Wspominam o tym, bo niezależnie od tego, jak się skończy inwazja, rosyjska armia nie będzie nam zagrażać przez kilka lat. A wiemy dobrze, ile warte są rosyjskie zapewnienia o nieagresji, w przypadku Ukrainy wypowiadane jeszcze dzień przed atakiem (!). Poza tym już pojawiają się groźby. „Prawda” nazwała nas w minionym tygodniu „hieną Europy”. Tak jak Ukraina była błędem Lenina, tak Polska jest błędem Stalina – przekonywali redaktorzy wpływowej gazety. „Pora zdenazyfikować Polskę”, zachęcali. W Rosji takich słów nie wypowiada się bez przyzwolenia Kremla, więc nie był to zwykły medialny wybryk. Lecz na razie można go zignorować. Proste odtworzenie gotowości bojowej po wojnie z Ukrainą (gdyby ta zakończyła się lada moment) to dla armii rosyjskiej proces rozpisany na dwa-trzy lata. W sytuacji dociśnięcia gospodarki nawet dłuższy, bo 130 mln ludzi musi coś jeść i państwo nie będzie mogło sobie pozwolić na rozbuchane zbrojenia. Natrafią one na bariery technologiczne – pogłębiające się, bo niezamierzonym skutkiem Putinowskiej polityki na długo pozostanie militaryzacja Zachodu, a więc i kolejne innowacje technologiczne, dla których NATO ma odpowiednią bazę. Jeśli dobrze wykorzystamy ten czas, okienko dla rosyjskiej agresji może już nigdy się nie otworzyć.

Upadły mit trzeciej armii świata dobrze ilustruje popularny ostatnio dowcip:

„Dwóch kolegów rozmawia o polityce.

– Co nowego?

– NATO jest w stanie wojny z Rosją.

– I jak to wygląda?

– Rosja straciła kilkanaście tysięcy żołnierzy, ponad setkę samolotów i śmigłowców, kilkaset czołgów i pojazdów opancerzonych, trzy okręty, wymienialność waluty, Ikeę, McDonaldy i grozi jej bankructwo w ciągu kilku tygodni.

– A jak trzyma się NATO?

– NATO jeszcze nie zaczęło”.

Obraz medialny

Oczywiście nie da się wykluczyć innego scenariusza – że w obliczu zamykającego się okienka strategicznego Kreml uderzy na Polskę na zasadzie „teraz albo nigdy, bo później będziemy już tylko słabsi”. Warto zatem przyjrzeć się wnioskom, jakie płyną dla Wojska Polskiego z przebiegu walk w Ukrainie.

W listopadzie ub.r. ukraińska armia po raz pierwszy wykorzystała bojowo tureckie bezzałogowce Bayraktar TB2. Drony zlikwidowały stanowiska artyleryjskie donbaskich separatystów, co Moskwa odebrała jako policzek. Wymierzony przez Ukraińców i Turków, których prezydent do niedawna zarzekał się, że bayraktary nie trafią na front. Ich wysłanie w rejon walk wymagało zgody dostawcy systemu. Akcja dronów zbiegła się z innym debiutem w Ukrainie – amerykańskich wyrzutni przeciwpancernych Javelin (przez armię USA używanych od 2003 r.). One też – tym razem wedle zapewnień Amerykanów – miały nie być używane w Donbasie. Tymczasem zniszczono za ich pośrednictwem kilka pojazdów pancernych. Fakt, że armia ukraińska zdecydowała się na wykorzystanie obu systemów wobec prorosyjskich separatystów, wyraźnie sugerował skoordynowaną akcję NATO (albo przynajmniej Turków i Amerykanów). Rodzaj ostrzeżenia dla Rosji – że Ukraińcy dysponują bardzo skutecznymi rodzajami broni, których mogą użyć podczas pełnoskalowej rosyjskiej inwazji.

Moskwa zignorowała ten sygnał. A doniesień o skuteczności tureckich bezzałogowców nie brakowało. W lutym 2020 r. bayraktary zdziesiątkowały dozbrajane przez Rosję syryjskie wojska rządowe w prowincji Idlib. Latem 2020 r. Turcja wsparła Azerbejdżan w wojnie z Armenią o Górski Karabach. Bayraktary Azerbejdżanu dopiekły wówczas Ormianom. Prezentowane przez Azerów i Turków efektowne filmiki z akcji TB2 nie zostały spreparowane. Ale – zakładali analitycy z całego świata – Ormianie i Syryjczycy nie mieli obrony przeciwlotniczej z prawdziwego zdarzenia. Rosja zaś, zdawało się, bezbronna w tym zakresie nie była. Ukraińscy operatorzy TB2 powiedzieli „sprawdzam!” – i okazało się, że drony to zmora rosyjskich kolumn pancernych i transportowych.

Jednak to nie one, nie klasyczne operacje lotnicze ani nawet liczne relacje z działań artylerii i wojsk rakietowych zdominowały medialny obraz tej wojny. Bazując na dostępnych materiałach, można odnieść wrażenie, że istotą walk w Ukrainie – poza rosyjskim mordowaniem cywilów – są polowania ukraińskich „oszczepników”, operatorów wyrzutni przeciwpancernych. Tymczasem wiadomo, że toczą się tam również ciężkie pojedynki pancerne – i że to one wyhamowały natarcia agresorów w okolicach Kijowa i Charkowa oraz zadecydowały o rosyjskich sukcesach na południu. Żadna ze stron nie ogrywa ich propagandowo, bo żadna nie jest w stanie wykazać swojej dominacji. Nieco większe straty Rosjan wynikają tu z lepszej świadomości sytuacyjnej Ukraińców, wspartych rozpoznaniem NATO – którego też nie można pokazać w kampanii informacyjnej.

„Zamiast inwestować w czołgi, powinniśmy dążyć do maksymalnego nasycenia oddziałów WP bronią przeciwpancerną. Będzie taniej i efektywniej”, postulują „eksperci” na podstawie dostępnego materiału filmowego. Jeśli przeciwnik postąpi tak samo, to po co nam broń przeciwpancerna? – mógłbym zbić ów argument retoryczną sztuczką, ale nie w tym rzecz. Ukraińska wojna dowodzi sprzętowej, koncepcyjnej, operacyjnej i organizacyjnej słabości wojsk pancernych Federacji Rosyjskiej, co nas może przywieść do wniosku, że czas pozbyć się z arsenału poradzieckich tanków (choć nie zapominajmy, że Ukraińcy również takimi walczą). Inne konkluzje są nieuprawnione, choćby z tego powodu, że nowoczesne zachodnie czołgi mają coś, czego brakuje rosyjskim odpowiednikom – aktywne systemy obronne, zdolne zmylić/zniszczyć nadlatujące rakiety.

Ukraiński konflikt nie potwierdza zasadności koncepcji armii opartej na lekkiej piechocie (takich WOT na sterydach). Pokazuje, jak ważna jest obrona przeciwlotnicza i przeciwrakietowa – bez niej Kijów byłby dziś dymiącym rumowiskiem. Z tego samego powodu unaocznia potrzebę posiadania licznych sił powietrznych. „Duch Kijowa” – symboliczna emanacja kilku ukraińskich pilotów – nie tylko fizycznie broni stolicy, ale i buduje morale. Rosyjska flota czarnomorska samą obecnością na akwenie angażuje kilka brygad ukraińskiej armii, które obrońcy mogliby wykorzystać gdzie indziej, ale trzymają w Odessie na wypadek desantu. Rosjanie co rusz tracą generałów, zabijanych głównie przez ukraińskich komandosów, co dowodzi potrzeby posiadania silnego komponentu wojsk specjalnych. O Ukrainie mówi się, że jest wielka – bo jest – lecz rosyjskie wojska wdarły się najwyżej na 200 km w głąb kraju. A i tak posypała im się logistyka, co w kontekście polskich doświadczeń z redukcją „tyłów” brzmi złowieszczo.

Wymieniać można by sporo, dość jednak wspomnieć o jednym niezwykle istotnym aspekcie ukraińsko-rosyjskich zmagań – wojnie informacyjnej. W tym wymiarze Ukraińcy biją Rosjan na głowę. Przy tym nieporadna obsługa medialna zeszłorocznego kryzysu granicznego w wykonaniu naszych wojskowych speców od informacji pokazuje, jak wiele i my musimy tu się nauczyć.

Fot. Twitter

Wydanie: 13/2022, 2022

Kategorie: Wojna w Ukrainie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy