Ustawa pełna absurdów – rozmowa z Prof. Darią Nałęcz

Ustawa pełna absurdów – rozmowa z Prof. Darią Nałęcz

Jeśli pieniądze są zależne od liczby studentów, to każda uczelnia będzie chciała mieć ich jak najwięcej. Jeżeli złych wyrzucę, dostanę mniej – kto jest takim samobójcą?

Po długich pracach i konsultacjach nowa ustawa o szkolnictwie wyższym wreszcie wchodzi w życie. Co z niej wynika?
– Mniej, niż można było oczekiwać. Nie proponuje ona żadnego systemu, mechanizmu, który by wymuszał zmianę pozytywną, żadnej realnej reformy struktury szkolnictwa wyższego. Korekty są jednostkowe i często dość przypadkowe. Pojawia się zatem pytanie: po co w ogóle wprowadzono tę ustawę, i nasuwa odpowiedź: żeby zniszczyć szkoły niepubliczne.
Przed wprowadzeniem nowelizacji ministerstwo otrzymało dwie strategie rozwoju szkolnictwa wyższego. Pierwsza, przygotowana przez Ernst&Young, powstała na zamówienie ministerstwa. Drugą sporządziła Konferencja Rektorów Akademickich Szkół Polskich. Wydawałoby się, że ustawa będzie odpowiadała kierunkowi wskazanemu przez jedną z tych opcji, tymczasem MNiSW nawet się do nich nie ustosunkowało. Gdyby chociaż poszło w kierunku propozycji rektorskich, mniej rewolucyjnych, byłby to krok na drodze do prawdziwej reformy.
A w prawdziwej reformie potrzeba…
– …choćby wskazań, jak ma być zorganizowany system szkół wyższych, ich wzajemne relacje, funkcje: które uczelnie mają rozwijać naukę i przygotowywać badaczy, a które kształcić fachowców w różnych zawodach, które mają pozostawić trochę czasu osobom nie do końca jeszcze zdecydowanym co do wyboru kierunku kształcenia. Nie ma odpowiedzi na pytanie, jak ministerstwo wyobraża sobie rolę szkół niepublicznych, czy widzi ich przydatność.
Minister Barbara Kudrycka twierdzi, że dzięki reformie w najbliższych latach polskie uczelnie wreszcie zaczną zdobywać wyższe miejsca w rankingach międzynarodowych.
– To prawda, że dziś polska nauka nie ma odpowiedniej rangi na świecie. Mało mamy patentów, innowacji, zmian i wdrożeń. Przemysł nie zamawia u nas badań naukowych. Miałam nadzieję, że ta ustawa pokaże konkretne perspektywy: co zrobić, żeby nauka się rozwijała, wdrożeń było więcej, a poziom umiędzynarodowienia wyższy. Nie chodzi tu o nakaz, ale wskazówki, konkretne kryteria. Tymczasem wciąż utrzymuje się mechanizm ilościowy: szkoły publiczne dostawały i będą dostawać dotację budżetową na studenta, a nie w zależności od jakości wykształcenia czy jakości prowadzonych badań. Jeśli pieniądze są zależne od liczby studentów, każdy będzie chciał mieć ich jak najwięcej. Jeśli złych wyrzucę, dostanę mniej – kto jest takim samobójcą?
System monopolu państwa na kształcenie już przerabialiśmy. Z różnym efektem – nie chcę dyskredytować systemu, w którym sama pobierałam edukację – ale na pewno nie był on promotorem polskiej nauki w świecie. Konkurencja nas pobudza, niezależnie od tego, czy pojawia się w usługach medycznych, kosmetycznych, produkcji płaszczy czy biustonoszy. Pozwala oszczędzić środki i dokładniej patrzeć na wydawane pieniądze. Uczelnie publiczne mają dotacje przewyższające o jakieś 70% te koszty, które ponosimy, kształcąc w szkołach niepublicznych. Państwowe pieniądze łatwo się wydaje. Jeśli policzylibyśmy, jak proponował Ernst&Young, ile faktycznie kosztuje wykształcenie studenta, sytuacja byłaby jaśniejsza. Czy trzeba wydawać tyle, żeby kogoś czegoś nauczyć, czy może da się te wydatki zracjonalizować i przeznaczać je lepiej – choćby podnieść pensje uczonym?
Są za niskie?
– Zdecydowanie. Być może zależy to od dziedziny. Sama od bardzo dawna nie dostałam honorarium za książkę czy artykuł. Stwierdzenie, że naukowcy zarabiają dużo, jest mitem. Dlatego przecież szukają sobie dodatkowego zatrudnienia. Uczony nie powinien czuć się przytłoczony sytuacją materialną. Poświęcanie się nauce jest kosztowne, drogie są książki, które często musimy sprowadzać z zagranicy, płacić trzeba za konferencje. Uważam, że należy dołożyć pieniędzy naukowcom, ale za to nałożyć konkretne obowiązki. Zarabiasz, więc musisz publikować. Publikuj na takich forach, które się liczą na świecie. Dotacja dla uczelni powinna być uzależniona od produktywności badawczej, a więc także liczby i jakości publikacji, od konkretnych rezultatów. Wtedy myślenie, czy mogę być zatrudniona na jednym etacie, czy na ośmiu, nie miałoby miejsca. Ograniczanie liczby etatów to ze strony państwa tylko walka z konkurencją. Tym bardziej że nie redukuje się faktycznego zatrudnienia – mogę mieć tysiąc zleceń czy umów o dzieło i harować 24 godziny na dobę, ograniczeniom podlega tylko etat. Jednocześnie pozostawia się do uznania rektora, czy da komuś zgodę na drugi etat, czy nie. Nie ma przy tym żadnych kryteriów, którymi rektor powinien się kierować. Takie postawienie sprawy to woluntaryzm, a nie autonomia uczelni.

Wspierać uczonych

Humanistom często trudniej zdobywać środki na naukę.
– Ministerstwo przeznaczyło teraz 50 mln zł na projekty grantowe dla humanistów, ale brakuje w tym odpowiedzi na pytania, na ile projektów badawczych i dla ilu uczonych wystarczy tych pieniędzy. Jeżeli chcemy wymuszać jakość, obie strony, naukowcy i organy państwa, powinny być aktywne. W promowaniu nauki państwo jest bardzo bierne, choć w innych dziedzinach chętnie ingeruje w sprawy uczelni. Struktury, które zarządzają pieniędzmi, mogą być aktywniejsze, wychodzić z inicjatywą, zamiast oceniać gotowe pomysły uczonych. Uczony prowadzi badania, ale jeśli trafiłby na ciekawe zamówienie, gotów jest pochylić się nad nim. Humanistyka oczywiście rządzi się swoimi prawami, ale ona też może zaistnieć na forum międzynarodowym. To potrzebne do rozwoju świadomości, dialogu społecznego. Na Uczelni Łazarskiego organizujemy spotkania z autorami podręczników amerykańskich. Zaczęliśmy od ogólnych podręczników historii cywilizacji, teraz mówimy o historii Rosji i Niemiec. Włączamy w tę narrację naszą perspektywę Europy Środkowo-Wschodniej. Ten dialog jest ciekawy dla obu stron. Ale z taką treścią nie wejdziemy łatwo na strony czasopisma amerykańskiego czy międzynarodowego. Być może potrzeba wsparcia dla np. anglojęzycznego czasopisma internetowego?
O rozwój nauki mają zadbać krajowe naukowe ośrodki badawcze (KNOW).
– Zgadzam się, że powinny istnieć uczelnie flagowe. Jednak dziś pieniądze są trochę za bardzo chaotycznie inwestowane, żeby mogły przynieść skutek. Idea KNOW jest słuszna, powinniśmy mieć duże, świetnie wyposażone centra naukowe, skupiające najlepszą kadrę. Ale mechanizm finansowania nie powinien zabijać ludzkiej inicjatywy. Według planów dotacja ma być przyznawana na pięć lat i jest na żenującym poziomie. Może uda się za to rozwijać nauki humanistyczne, nauki eksperymentalne nie za bardzo. Trudno też wymagać, żeby każdy cykl badawczy zamykał się w pięciu latach, są badania, np. medyczne, trwające znacznie dłużej. Nie można oczekiwać rezultatu w trakcie kadencji danego ugrupowania, nauka rządzi się innymi prawami. Finansowanie powinno wspierać inwestycje, być może pozwalać uczelniom na branie kredytów, zachęcać do związków z prywatnymi partnerami – już dziś są uczelnie, które mają finanse z zastosowania badań do przemysłu, np. WAT. Wspierania takiego systemu nie ma w ustawie. Nie do końca rozumiem nadzieje, że dzięki KNOW podskoczymy o parę pięter w ran- kingach światowych.
 Nie tylko w nauce inwestuje się projektowo, bez refleksji, co potem.
– Sama brałam udział w projektach, które miały ograniczony czas. Idea była świetna, ale potem brakowało pieniędzy na jej kontynuację. Skoro nasze – czyli również unijne – pieniądze na coś idą, to powinno mieć realną perspektywę rozwoju. Przykład: w ramach programu 4.1.1 (Wzmacnianie potencjału dydaktycznego uczelni – przyp. red.) prowadzimy rewelacyjny kierunek Master of Public Administration. To nowoczesny, zyskujący wielkie uznanie program, uwzględniający nowe sposoby negocjacji, podejmowania decyzji, reguły ekonomii, uczący zarządzania wycinkiem rzeczywistości państwowej czy samorządowej. Niestety, kiedy projekt się skończy, możemy mieć problem z dalszym prowadzeniem kierunku. Oczywiście będziemy go zgłaszali do Państwowej Komisji Akredytacyjnej, ale w okresie przejściowym prawdopodobnie będzie funkcjonować tylko jako studia podyplomowe. Marnowana jest wielka energia. Jeśli produkt jest dobry, sprawdza się, jest potrzebny, powinien mieć pewność kontynuacji. Tymczasem wciąż nie ma tu ciągów myślowych, mechanizmów pobudzających zmiany projakościowe.
Nowe rozwiązania mają pozwolić na większą swobodę w układaniu programów studiów.
– To krok w dobrą stronę – choć to zasługa nie tyle ministerstwa, ile wdrażania kolejnych etapów Procesu Bolońskiego. Ale jak zwykle diabeł tkwi w szczegółach. Możliwość swobodnego tworzenia programów dostają uczelnie, które mają prawo do nadawania tytułu doktora habilitowanego, a więc de facto państwowe – wśród uczelni prywatnych tylko cztery dostąpiły tego zaszczytu. Wszystkie inne uczelnie będą musiały prosić PKA o zgodę na otworzenie własnego kierunku studiów. Nie wiadomo, jakie będą terminy rozpatrywania takich wniosków. Jako przedstawicielka uczelni prywatnej nie mogę czekać w nieskończoność na decyzję.
Krajowe Ramy Kwalifikacji mają zagwarantować zmiany projakościowe.
– Idea jest słuszna. Wymaga refleksji, czego chcemy nauczyć, jakie umiejętności musi mieć absolwent, jakie postawy będziemy w nim kształcili w trakcie studiów. Faktycznie wprowadza to element projakościowy, pod warunkiem że praktyka tego nie zabije. Dziś programy nauczania są często przeładowane, rozrośnięte. Porównajmy to z systemem anglosaskim, gdzie student dużo pracuje sam w bibliotece, przygotowuje prace, projekty, z których jest potem rozliczany. Musi wykazać, jak doszedł do swoich wniosków, obronić je. U nas siedzi wiele godzin na uczelni, przyswaja określoną wiedzę, aż brakuje mu czasu na myślenie. Coś wie, coś słyszał, a nie umie tego zastosować. Ważne zatem, aby ramy kwalifikacji stały się narzędziem doskonalenia, a nie usztywnienia.

Komu dotacje

Wiadomo, że nie wszystkie szkoły wyższe przetrwają niż demograficzny.
– Brak w nowelizacji ustawy pomysłów na eliminację przede wszystkim uczelni o słabej jakości kształcenia jest jedną z najpoważniejszych jej słabości. Wiemy i potrafimy wskazać takie słabe szkoły, w których chodzi tylko o sprzedanie dokumentu, i wzdychamy, że cieszą się zainteresowaniem. Nieuczciwość w każdej dziedzinie psuje rynek i opinię. Jesteśmy zainteresowani nie tym, żeby podtrzymywać każdy byt edukacyjny, ale żeby dać szansę bytom dobrym. Tylko one mogą być siłą napędową konkurencji. Perspektywa niżu może na tę konkurencję wpłynąć pozytywnie, ale pod warunkiem że zaproponowane w ustawie mechanizmy ją umożliwią, a nie zamordują.
Ministerstwo broni się przed dotacjami dla uczelni niepublicznych, bo brakuje na to pieniędzy.
– To nie są pieniądze, które rozłożyłyby budżet państwa. Jeśli dotacja na szkoły publiczne sięga 10 mld zł, to niepubliczne według naszych wyliczeń dostałyby w pierwszym roku ok. 120 mln zł, a docelowo ok. 500 mln zł. Część tych pieniędzy można zaoszczędzić w szkołach publicznych po dobrym porachowaniu faktycznych kosztów kształcenia. Na marginesie, jest niepojęte, jak ministerstwo może wypłacać na jakiś cel pieniądze budżetowe, nie znając wysokości kosztów ponoszonych przez dotowaną instytucję. Jednocześnie trzeba zauważyć, że państwo wprowadziło dotacje na policealne szkoły prywatne, nawet niestacjonarne – to koszt ok. 800 mln zł! Nie ma tu jednolitości kryteriów. I już zupełnie poza protokołem, rozwiązań opisanych w konstytucji nie da się ominąć, wskazując na braki w kasie. By tak zrobić, należałoby wprowadzić stan nadzwyczajny.
Sami studenci wystosowali do rządu list w tej sprawie, twierdzą, że reguły dotowania szkół i uczelni są niekonstytucyjne.
– Pamiętajmy, że na prywatnych uczelniach nie studiują bogaci. Dobrze, że od pewnego czasu uczelnie niepubliczne dostają pieniądze na stypendia naukowe i socjalne, jednak to nie wystarcza. Na teoretycznie bezpłatne studia, czyli te płacone przez nas wszystkich, dostają się osoby najlepiej sytuowane, z najlepszych środowisk. Po świetnych liceach, prywatnie uczące się języków i spędzające wakacje za granicą. Ubożsi są często podwójnie pokrzywdzeni. Jako podatnicy płacą za państwowe studia, a potem jeszcze za siebie. Potrzeba tu dobrego systemu stypendiów, kredytów – może umarzalnych w miarę postępów. Nie może być tak, że powielamy biedę, bo to dalekie od sprawiedliwości społecznej. Chodzi o to, żeby stworzyć taki system, który każdemu da szansę zdobycia wykształcenia.
 Jednocześnie administracja ma pełną kontrolę nad finansami uczelni.
– To kompletny absurd! Uczelnie niepubliczne mają działać w ramach Ustawy o finansach publicznych, a uczelnie publiczne zwalnia się z tego w części ich budżetu, który nie pochodzi z budżetu państwa. Nie wyobrażam sobie, żeby to rozwiązanie nie zostało zaskarżone. Rozumiem, że gdyby przyszły dotacje, trzeba je rozliczać zgodnie z wszelkimi wymogami, ale w sytuacji, kiedy finansujemy się z innych źródeł, to kolejne ograniczenie autonomii i walka z konkurencją. W państwie demokratycznym reguły finansowania powinny być jasne i sprawiedliwie, podobnie transparentne powinny być sposoby kontroli.
 Czyli działanie Państwowej Komisji Akredytacyjnej?
– Ważne jest, aby PKA stała się organem administracji bądź działała jak organ administracji – z pełną odpowiedzialnością i możliwością odwołania się od jej decyzji, tak aby system był czytelny i jasny i żeby w podejmowaniu decyzji odwoływała się do norm prawa, a nie aktów wewnętrznych. Aby miała określone terminy na rozpatrywanie wniosków. Niestety to jest znów zostawione na żywioł.
Według nowych reguł na dyplomie nie będzie godła państwowego, szkoły mają pracować na własną markę.
– To kolejna sprzeczność. Gdyby było tak, że sama ustalam program i realizuję go, dobieram kadrę, wtedy jestem w pełni odpowiedzialna za gotowy produkt. W systemie, gdzie niby ode mnie coś zależy, ale faktycznie decyzje podejmuje organ zwierzchni, ministerstwo i PKA, takie rozwiązanie jest niekonsekwentne. Mam zatwierdzaną kadrę, program, regulamin studiów, teraz jeszcze będę musiała przedstawiać plan finansowo-rzeczowy i sprawozdanie z jego wykonania. Jeżeli mamy tworzyć polski i – dalej – europejski obszar edukacyjny, to powinno się wspierać uczelnie, a nie odbierać im atrybut w postaci godła. Można by wręcz sądzić, że państwo nie ma zaufania do własnych, nadzorujących uczelnie urzędników.

Wokół habilitacji

Ustawa wprowadza także zmiany związane z habilitacją. Osoby, które kilka lat pracowały na uczelniach w krajach, gdzie nie ma stopnia doktora habilitowanego, będą mogły obejmować stanowiska profesorskie bez jego zdobycia.
– To krok w kierunku umiędzynarodowienia. Warto tworzyć przestrzeń dla osób z faktycznym dorobkiem, które mają doświadczenie i wiedzę. Tylko istotne jest, żeby jasne były kryteria, które ma spełnić kandydat. Jeśli ktoś np. pracował kilka lat na uczelni amerykańskiej, kierował katedrą czy projektami, prowadził seminaria, to faktycznie jego praca odpowiadała temu, co u nas robi doktor habilitowany. Trzeba jednak pamiętać, żeby stosować jednolite kryteria dla uczonych z Zachodu i ze Wschodu.
A co z habilitacją w dalszej perspektywie? Zlikwidować?
– Być może potrzebne są pewne zmiany w samym procesie zdobywania habilitacji. Każda dziedzina nauk ma inne wymagania. Może np. w dużych zespołach badawczych, pracujących nad eksperymentami, ich członkowie powinni mieć szansę zdobycia tego stopnia zbiorowo. W naukach humanistycznych napisanie pracy, jak i jej wygłoszenie oraz obrona są, moim zdaniem, umiejętnościami podstawowymi. Co to za humanista, który nie potrafi wygłosić wykładu? Natomiast na pewno powinniśmy się przyjrzeć poziomowi doktoratów.
Obniża się?
– Kiedy sama pisałam doktorat, było to naprawdę trudne zadanie. Teraz jest moda na dwie litery przed nazwiskiem. To pozytywna moda, ale uczelnia powinna obowiązkowo prowadzić seminaria doktorskie i nie akceptować doktoratów z zewnątrz. Co to za metoda, że ktoś przychodzi z gotową pracą doktorską i chce ją obronić? Brak kontynuowania wykształcenia, prowadzenia badań, zajęć ze studentami, które wymuszają poszerzanie horyzontów, sprawia, że zna się jakiś wąski wycinek nauki. To deprecjonowanie stopnia. Proces Boloński pokazuje, że doktorat wiąże się z trzecim etapem studiów, a u nas dopuszczalne jest przygotowanie pracy doktorskiej bez studiów. Może tak samo pozwolimy przynosić pracę licencjacką czy magisterską? Nie widzę logiki. Uważam, że tylko przez studia doktoranckie buduje się swoją kadrę i nie stwarza młodemu człowiekowi iluzji kariery naukowej, ale daje mu się narzędzia, żeby mógł uprawiać tę naukę. Przy obecnym obniżeniu poziomu doktoratów habilitacja weryfikuje, czy ktoś się faktycznie do nauki nadaje. Nie wyobrażam sobie, żeby można było z niej zrezygnować.

Prof. Daria Nałęcz, historyk, b. naczelny dyrektor Archiwów Państwowych, rektor Uczelni Łazarskiego.

Przeczytaj także:

Uczelnie dobre i słabe

 

Wydanie: 08/2011, 2011

Kategorie: Wywiady
Tagi: Agata Grabau

Komentarze

  1. Józef Wieczorek
    Józef Wieczorek 6 marca, 2011, 07:41

    Remedium (?) na polepszenie sytuacji ludzi nauki.
    Na uczelniach, mimo kiepskich na ogół płac, obserwujemy zjawisko nepotyzmu – zupełnie niezrozumiałe w tym kontekście.,
    Niestety nie ma chyba badań socjologicznych nad dziedziczeniem biedy na uczelniach.
    Jak jest przyczyna zjawiska nepotyzmu na uczelniach ?
    Czemu mąż wiedząc jak fatalnie zarabia się na uczelni zatrudnia tam swoją żonę ?
    Dlaczego rodzice kiepsko zarabiający na biednych uczelniach zatrudniają tam swoje dzieci ?
    Co więcej, czemu organizowane są 'konkursy’ na etaty ustawiane tak aby żona/syn/ krewny na takim 'głodowo opłacanym’ etacie akademickim został zatrudniony ?
    Po co został uruchomiony taki mechanizm dziedziczenia biedy ?

    Czy rezygnacja z nepotyzmu nie poprawiłaby sytuacji finansowej rodzin akademickich ?

    Odpowiedz na ten komentarz
  2. Kagan
    Kagan 8 marca, 2011, 10:57

    Polska nauka i polskie szkolnictwo wyższe są dziś w stanie głębokiego kryzysu – patrz np. Thieme (2009) oraz ekspertyzy OECD (2007) i Banku Światowego (2004). Obecny, tragiczny wręcz stan polskiej nauki i polskiego szkolnictwa wyższego jest bezpośrednim rezultatem „zgniłego kompromisu” osiągniętego ponad 20 lat temu przy tzw. Okrągłym Stole przez rządzące wówczas Polską „komunistyczne” elity z elitami „solidarnościowymi”, reprezentowanymi dziś w nauce polskiej np. przez byłego wiceprezesa PANu, prof. Karola Modzelewskiego. Na skutek owego kompromisu, okazała się niemożliwa radykalna wymiana kadry zarządzającej polską nauką (w tym głównie PAN) oraz polskimi wyższymi uczelniami, które to „postkomunistyczne” kadry, w olbrzymiej większości ukształtowane i wykształcone w PRLu, skutecznie torpedują, i to od ponad 20 lat, jakiekolwiek próby realnego uzdrowienia polskiej nauki i polskiego szkolnictwa wyższego. A nie wymaga chyba udowadniania twierdzenie, iż obecna jakość uczelni wyższych i ich absolwentów decydować będzie o przyszłości Polski w następnych dziesięcioleciach (Thieme 2009).

    O tragicznym wręcz stanie polskiej nauki i polskiego szkolnictwa wyższego zaczynają zresztą dziś otwarcie pisać nawet członkowie senatów uniwersyteckich. Najnowszym takim przykładem (w czasie pisania tego opracowania) jest list otwarty doktora Andrzeja Dybczyńskiego zamieszczony w Gazecie Wyborczej z dnia 28 stycznia 2011 roku, zaś na forach internetowych (np. wspomnianej już Gazety Wyborczej, polskiego wydania Newsweeka czy też Polityki) toczy się od lat ożywiona (czasami nawet aż za bardzo) dyskusja na ten temat, jednakże (niestety) nie zabierają w niej (na ogół) głosu osoby rzeczywiście decydujące o kształcie polskiej nauki i polskiego szkolnictwa wyższego.

    A tymczasem polskie realia są takie, iż najlepsze nasze wyższe uczelnie, czyli Uniwersytet Jagielloński (UJ) i Uniwersytet Warszawski (UW) lokują się w rankingach czołowych wyższych uczelni świata dopiero w czwartej setce (p. np. Ranking Szanghajski i Ranking THES), a o całej ich reszcie nie warto już nawet wspominać. Pod względem całkowitego kapitału intelektualnego w badaniach 23 krajów europejskich w 2007 roku Polska zajęła ostatnie 23 miejsce (Białowolski P. i Więziak, D. 2008). Według rankingu innowacyjności przeprowadzonego w tym samym roku znaleźliśmy się na dalekim 21 miejscu w Unii Europejskiej. Co roku zgłaszamy do europejskiego urzędu patentowego średnio zaledwie 2.7 patentów na milion mieszkańców (a średnia unijna to 133.6 patentów) – p. też Tab. 3. W latach 1995-2005 ukazało się zaledwie 230 publikacji polskich naukowców cytowanych na świecie więcej niż 40 razy (Thieme 2009), a Polska ma także jeden z najniższych udziałów wyrobów wysokiej techniki w eksporcie (p. Tab. 4).

    Jeśli chodzi o efektywność nakładów na Polska naukę, to prezentuje się ona bardzo źle. Wyliczone przeze mnie syntetyczne wskaźniki efektywności plasują Polskę na najniższych miejscach, jeśli chodzi o efektywność nakładów na naukę per capita liczoną w stosunku do ilości uzyskanych patentów na milion mieszkańców. Dla przykładu: jeśli chodzi o syntetyczny wskaźnik patentów, to jest on dla Polski 1.0, jeśli chodzi o patenty amerykańskie, a 0.4 dla patentów europejskich, podczas gdy liderami, jeśli chodzi o patenty USA, są oczywiście Stany Zjednoczone (24.4), a tuż za nimi Japonia (21.3), dalej zaś Niemcy (19.6), Italia (6.4), Zjednoczone Królestwo (5.5) oraz Francja (4.8), a jeśli chodzi o patenty europejskie to liderami są tu: Niemcy (10.4), Francja (2.0) oraz Italia (1.2). Polska znajduje się w towarzystwie takim, jak np. Grecja (wskaźniki dla USA i Europy odpowiednio 1.4 i 0.5), czy też Portugalia (0.5 i 0.6) – więcej w Tab. 5. Jeśli chodzi zaś o wskaźniki oparte na uzyskanych nagrodach Nobla, to Polska się w nich w ogóle nie liczy, jako iż w bieżącym stuleciu żaden Polak nie zdobył takowej nagrody w dziedzinach uważanych za naukowe, czyli niebędące literaturą albo polityka (tzw. walką o pokój) – patrz też Tab. 5.

    Polska nauka to jest więc dziś taka artyleria, której liderzy (dowódcy baterii i wyżej) nie znają się na najnowszych modelach dział: nie potrafią ich obsługiwać (gdyż nie potrafią przeczytać instrukcji ich obsługi, jako iż są one napisane po angielsku), i co gorsza, jako artylerzystów dobierają swoje (na ogół mało rozgarnięte) potomstwo, które w ogóle nie potrafi nawet załadować działa, nie mówiąc już o jego wycelowaniu… Taka artyleria potrafi więc zmarnować praktycznie każdą sumę pieniędzy, przeznaczoną na jej modernizację.

    Tak wiec, aby uzdrowić polską naukę trzeba najpierw, moim skromnym zdaniem, zamiast wyrzucania pieniędzy na obecny, skompromitowany system przystąpić do wprowadzenia w życie reform: radykalnych, głębokich a bolesnych, przynajmniej dla przynajmniej dla polskiej profesury, czyli inaczej „grupy trzymającej dziś władzę nad polską nauką”.
    lech.keller@gmail.com

    Odpowiedz na ten komentarz

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy