Uzdrowiciel z Chotyńca

Uzdrowiciel z Chotyńca

Był traktorzystą w pegeerze, mieszkał w obórce. Odkąd miał objawienie, opływa w bogactwo

Z początkiem września do szpitala w Rzeszowie trafiła chora na leukemię czteroipółletnia Agnieszka z małej wsi w okolicach Dębicy.
– W swej 40-letniej praktyce lekarskiej pierwszy raz spotkałem się z czymś tak przerażającym – twierdzi prof. Ryszard Korczowski, wówczas ordynator oddziału pediatrii Szpitala Wojewódzkiego nr 2 w Rzeszowie. – W Polsko-Amerykańskim Instytucie Pediatrii w Krakowie rozpoznano u dziecka białaczkę limfoblastyczną; rokowanie było dobre, Agnieszkę zakwalifikowano do grupy tzw. standardowego ryzyka, eliminując nawet profilaktyczne napromieniowania głowy, które mogły dać w przyszłości niepożądane skutki. Po zaaplikowaniu odpowiednich leków stan małej pacjentki był na tyle dobry, że krakowscy lekarze pozwolili rodzicom zabrać ją do domu na przepustkę. Doc. Walentyna Balwierz, nasza konsultantka regionalna w dziedzinie onkologii, opowiadała o szoku, jaki przeżyła, gdy rodzice zjawili się u niej bez dziecka i zażądali wypisania go ze szpitala. Nie pomogły tłumaczenia, prośby, a nawet groźby. Oświadczyli, że chcą się skonsultować z kimś, komu bardzo ufają, bo wyleczył pewną bliską im osobę.
Kiedy po dwumiesięcznej „konsultacji” Agnieszka trafiła na pediatrię w rzeszowskim szpitalu, stwierdziliśmy z przerażeniem, że ona umiera, i to w potwornych bólach spowodowanych namnażaniem się komórek nowotworowych w szpiku kostnym.
Pytaliśmy rodziców, u kogo i czym ją przez ponad dwa miesiące „leczyli”. Matka, która notabene jest pielęgniarką, powiedziała, że kroplami kapucyńskimi, ojciec skłamał, że taką kurację zaordynował miejscowy lekarz, odmówił jednak podania jego nazwiska. Dopiero od dalszych krewnych uzyskaliśmy wiarygodną informację, że chodziło o znachora-mistyka z Chotyńca. Walka o życie Agnieszki trwała dwa miesiące. Były momenty, gdy myśleliśmy, że przegramy. Dziś obraz krwi jest prawie dobry, rokowania pomyślniejsze, choć leczenie musi potrwać jeszcze minimum dwa lata.

Przekazy

Znaki przychodziły z nieba i powtarzały się coraz częściej. Trzy z nich uznano za objawienia.
8 października 1989 r., około drugiej po południu, śpiącego Stanisława Kaczmara obudził głos: „Wstań i zobacz, jak płaczę”.
Bardziej przeczuł, niż zrozumiał, że polecenie pochodzi od Boga. Krzyknął na żonę i synów, żeby szli popatrzeć – ze stojącej w kącie izby gipsowej figurki Matki Boskiej wychodziły niebieskie i złote promienie, z prawego oka, jedna po drugiej, spływały krople krwi.
Jakoś niedługo potem ze starej lipy rosnącej w centrum wsi trysnęło źródło uzdrawiającej wody, a w 1992 r. Kaczmar usłyszał głos nakazujący budowę świątyni, „w której gromadzić się będą wielkie rzesze ludzi z różnych stron Polski i świata. Otrzymają tu wielkie łaski i cudowne uzdrowienia; nawet sparaliżowani powstaną na swoje nogi”.
Z początku Kaczmar nie widział Maryi, słyszał tylko jej głos dyktujący „przekazy”. Kupił gruby zeszyt, zaczął je spisywać i sprzedawać ludziom przychodzącym oglądać cudowną, płaczącą figurkę. Wybrani, którzy na własne oczy widzieli wypływającą krew, składali na ołtarzyku pisemne prośby (najczęściej o zdrowie dla siebie i bliskich) oraz wota.
W noc sylwestrową przełomu 1992 i 1993 r. Matka Boska miała po raz pierwszy osobiście odwiedzić ubogie, wygospodarowane obok stajni mieszkanie składające się z ciasnych pokoików i kuchni. Była ubrana w czerwoną suknię przepasaną białą szarfą i w niebieski płaszcz, na głowie miała złotą koronę wysadzaną diamentami. Podchodziła po kolei do każdego z domowników, kładąc im dłonie na głowach. Potem powoli skierowała się do ołtarzyka, gdzie złożone były prośby; uczyniwszy znak krzyża, wzięła je do ręki i schowała do serca.
Od tego dnia zaczęła być częstym gościem w Chotyńcu. Namacalnym tego znakiem jest obrazek przy figurce. Ma na odwrocie pozostawiony wyraźny odcisk palca świętego Michała Archanioła.

Za murem

Chotyniec – wioska w gminie Radymno, tuż przy granicy z Ukrainą. Nie ma co pytać o drogę do „znachora”, bo w promieniu kilometra widać wieże nowego Domu Modlitwy. Okazałością i przepychem przyćmił nie tylko stary, drewniany kościółek, ale i stojącą na wzgórzu zabytkową cerkiewkę.
Wysoki na półtora metra mur nie pozwala zajrzeć do środka, jedyna furtka prowadząca do rozległej posesji zamknięta na klucz. A przecież byłam umówiona.
– Pan Stanisław nie przyjmuje z ulicy – wyjaśnia Bronisława Noga, wracająca od córki z Nienowic.
– Karteczkę pani ma?
– Jaką karteczkę?
– To pani kłamie, że była umówiona.
Na wydaną przez kogoś niewidocznego cichą, ale stanowczą komendę doskakują do furtki dwa potężne, rozjuszone psy. Moja towarzyszka odchodzi spiesznie, mrucząc pod nosem zdrowaśkę.
O Stanisławie Kaczmarze wiadomo, że zanim został pomazańcem, był traktorzystą w miejscowym pegeerze. Ludzie pamiętają rozlatująca się obórkę, w której mieszkał z żoną i trójką dzieci, fuchy, jakie robił po godzinach. Był już o krok od wypowiedzenia, gdy los zetknął go z wizjonerami z Grudziądza, Rudy, Okonina, a szczególnie mocno z Kazimierzem Domańskim z Oławy.
– Za jego pośrednictwem dotarł do ks. Romana Hoppe w Kanadzie – mówią we wsi. – Ten, kierowany sentymentem do stron rodzinnych (pochodzi z Leżajska), wydał drukiem dwa tomy „Objawień Matki Bożej – Maryi Niepokalanej w Chotyńcu” – dar, jak zaznaczył na okładce, nieprzeznaczony do sprzedaży.
Kościół domowy Stanisław Kaczmar zaczął budować po tym, jak Matka Boska w 82. przekazie (do dziś jest ich – spisanych i cyklicznie wydawanych – kilkaset) oświadczyła, że na miejsce swych objawień wybiera Chotyniec, a w nim „tę skromną rodzinę, dobrą i żarliwie katolicką”.
Najbliższy sąsiad, Jan Kawałek, trochę z nudów, a więcej z ciekawości, całymi dniami patrzył na to, co się dzieje za drogą.
– Najpierw przyjeżdżały auta z kamieniami, takimi otoczakami wielgachnymi z rzeki, z piaskiem i cementem. Parkanu jeszcze nie było, tom widział, jak Staszek z synami coś buduje, myślałem, że fundamenty pod dom, bo mieszkali w stajni, ale powstała grota; duża, kilku chłopa zmieści. Gdy woda stamtąd trysnęła, to Kaczmar zwołał wsiowych, kazał klęknąć i modlić się, a potem odczytał przekaz-polecenie: „Czcijcie tę wodę, gdyż z nią wypływa moja, Matki Bożej, najczystsza krew. Jeżeli tego nie spełnicie, nastanie taka kara, jakiej wasza miejscowość nie zaznała od początku świata”.
Do Chotyńca zaczęli przyjeżdżać pielgrzymi. Szli do groty, modlili się, pisali kartki z prośbami i nieśli je w kopertach przed płaczącą krwawymi łzami figurkę. Za pielgrzymami przyszli hurtownicy. Nie mieli kartek, za to ozdobne butelki z dowiązanym kokardką sposobem użycia („trzy razy dziennie po łyżeczce przed jedzeniem”). Napełnione „cudowną wodą z Chotyńca” sprzedawali ludziom w Jarosławiu, Przemyślu i Rzeszowie po 20 złotych sztuka. Popytem cieszyły się też powielane w tysiącach egzemplarzy „orędzia”, w których jak refren powtarza się zdanie: „Przekazuję, że innym wizjonerom nie wolno rozprowadzać moich boskich objawień, bo to jest materializm, oni chcą się dorobić na słowach Pana Jezusa i Matki Boskiej, więc biada im!”. Oba tomy wydanych w Kanadzie „Objawień” – daru nieprzeznaczonego do sprzedaży – można było kupić u Kaczmara i domokrążców za jedyne 120-150 złotych.
– Jak miejscowi patrzyli na te autokary, na tłumy ludzi koczujących na trawie przez soboty, niedziele, to im ćma zasłoniła oczy – zdradza Józef Chap, sołtys wsi.
– Opowiadała mi matka chorej na heinemedinę dziewczynki, jak przebiegało „leczenie”. Uzdrowiciel zostawił ją w jakimś ciemnym pomieszczeniu, sam zaś poszedł skomunikować się z Matką Boską. Wrócił, niosąc jakąś ziołową mieszankę. Kazał się zgłaszać w każdą sobotę. W tym czasie kobiecinie nadarzyła się okazja wyjazdu do Lourdes. Pojechały! Kaczmar, dowiedziawszy się o tym, zagroził, że za to, iż szukały pomocy gdzie indziej, spotka ją straszliwa kara.
Genowefie Kuryj „cudowna woda” (na wynos po 20 złotych za pół litra) miała pomóc na zapalenie stawów. – Łapska popuchły i bolą jeszcze bardziej – płacze.
O zdrowie dla Stanisława Bąbelskiego wizjoner modlił się tak długo, że zaniepokojony pacjent zajrzał za kotarę. Nie budził śpiącego, wyszedł na palcach.
Choć kościół domowy otoczył mur, kto chciał widzieć, to zobaczył – wznoszony tuż obok równie okazały budynek mieszkalny. Zatrudnieni przy budowie robotnicy opowiadali cuda-cudeńka o wystroju i wyposażeniu, z zachwytem mówili o antywłamaniowych fotokomórkach instalowanych nawet w piwnicach i garażach.
– Skąd rencista i jego niepracująca żona mają na to pieniądze? – zastanawiali się głośno we wsi.
– Ja pani odpowiem – śmieje się Ewa Noga, dyrektorka miejscowej szkoły. – Grzesiek, najmłodszy z synów Kaczmara, chwalił się kolegom, że Matka Boska dała ojcu złoty pieniążek. Gdy go sprzedali w antykwariacie w Krakowie, starczyło na budowę kościoła i domu. Za resztę kupili sobie wszyscy samochody.

Placet Matki Boskiej

Kuria Metropolitalna w Przemyślu nie uznała cudownych objawień w Chotyńcu. Kolejni proboszczowie parafii bojkotowali, jak mogli, wizjonera, a później rozpoczęli z nim otwartą wojnę. Po piętach zaczął też mu deptać urząd skarbowy, chcąc dociec źródeł tak ogromnego majątku.
– W 1998 r. zjawił się u nas Stanisław Kaczmar i oświadczył, że chce bezpłatnie przekazać swój Dom Modlitwy Kościołowi – mówi ks. Bartosz Rajnowski, notariusz w kurii przemyskiej. – Po przeanalizowaniu propozycji w zasadzie odrzuciliśmy ją; chotyńska parafia jest za biedna, by utrzymać dwa obiekty sakralne. Darowiznę przyjął Caritas, a ksiądz arcybiskup dopuścił obiekt do kultu i zobowiązał proboszcza z Chotyńca do odprawiania w nim mszy w każdą niedzielę.
Mieszkańcy wioski, od początku z nieufnością patrzący na poczynania sąsiada, postanowili nie dopuścić do poświęcenia obiektu.
– Ogłosili strajk, zabarykadowali drogę, omal nie zepchnęli do rowu samochodu wiozącego naszego metropolitę, arcybiskupa Michalika – ze zgrozą opowiada Zofia Konieczna.
Pierwsza msza i… awantura! O pieniądze z tacy, do których w całości rościł sobie pretensje fundator nowo otwartego kościoła. Dała mu na to placet Matka Boska w niedawnym przekazie.
Od tego czasu proboszczowie w Chotyńcu zmieniani są częściej niż w innych parafiach. Mszy nie celebruje się, jak było postanowione, w każdą niedzielę, a tylko raz w miesiącu, wtedy gdy przyjeżdżają pielgrzymi. – Jak lato, to w kilka autokarów, całe procesje. Mężczyźni, kobiety, dzieci, idą od Rzeszowa, Łańcuta, Jarosławia, Przemyśla. Niemowy, ślepcy, kaleki o kulach lub na wózkach inwalidzkich, czasem zupełnie bez życia – na noszach. Każdy z przygotowaną kartką ze swoim imieniem i nazwą choroby, do złożenia przed cudowną figurką. – Pan Stasio zabiera kartki do domu, nad każdą się modli, prosząc Matkę Boską o lekarstwo. Zawsze dostaje. Pomógł setkom, a może tysiącom ludzi, na których lekarze postawili krzyżyk – gorliwie zapewnia Zofia Konieczna.

Zamknięte

Późnym popołudniem znów stoję przed solidną, kutą w metalu bramą; cisza, nie słychać nawet psów, tylko w domu ostrym światłem jarzą się wszystkie okna. Gospodarz ma gości, bo słychać gwar rozmów, śmiechy, przekleństwa. Furtka, o dziwo, nie jest zamknięta. Czuję się jak złodziej i oszust; w ręce mam przecież kartkę, na której nabazgrałam: „Agnieszka – białaczka”. Jestem już na schodach, gdy otwierają się drzwi i staje w nich mężczyzna po pięćdziesiątce, chudy, zniszczony, źle ubrany.
– Czego pani chce?! – krzyczy.
Nie podaję kartki, odpowiadam: – Chcę powiedzieć, że Agnieszka, ta dziewczynka spod Dębicy, którą pan leczył, żyje.
– Bo Matka Boska tak chciała. A teraz won, bo psy spuszczę!
Nie mija godzina, gdy znów stoję przed inną, ale też zamkniętą furtą. Głos w domofonie jest oschły, niechętny. Informuję, kim jestem i o co chcę spytać.
– Proszę czekać.
A po kwadransie: – Mam polecenie przekazać, że Stanisław Kaczmar jest osobą prywatną. Co robi w swoim obejściu, to nas nie obchodzi. Z Bogiem.

 

Wydanie: 04/2002, 2002

Kategorie: Kraj