W kołowrotku kontroli

W kołowrotku kontroli

Ortoreksja najczęściej zaczyna się od próby świadomego odżywiania się, a z czasem przeradza w obsesję na punkcie zdrowego jedzenia

Ortoreksja jest zaburzeniem, w którym osoba z przesadą podchodzi do zasad zdrowego odżywiania, unika pewnych grup produktów oraz spożywania pokarmów niewiadomego pochodzenia (np. na spotkaniach rodzinnych lub w restauracjach), a w skrajnych przypadkach nie je nic.

*

Hania to drobna 17-latka o długich, jasnych włosach i subtelnej urodzie. Jest niebywale empatyczna. Chciałaby studiować weterynarię lub medycynę, by w przyszłości pomagać innym istotom. Najlepszymi kompanami w jej życiu są zwierzaki: koty, szczury i pies. Uwielbia sztukę. W wolnym czasie tworzy biżuterię i maluje. Choć mówi o sobie „introwertyczka”, szybko nawiązuje nowe znajomości, a w relacjach bardzo się otwiera i głęboko przywiązuje. Aż trudno uwierzyć, że tak ambitna, szczera i delikatna dziewczyna od kilku lat mierzy się z ogromem cierpienia, jaki powoduje ortoreksja.

Jako mała dziewczynka uwielbiała słodycze i fast foody – zakazane w jej domu produkty. Wiecznie odchudzająca się mama zabraniała córce czekolady, batoników, żelek oraz wszelkiego przetworzonego jedzenia. Hania kupowała je ukradkiem, na przerwach w szkole czy podczas spotkań z rówieśnikami. Zrezygnowała z tego słodkiego występku, gdy miała 11 lat, a podczas szkolnego bilansu zdrowia waga pokazała kilka kilogramów więcej niż jej koleżankom.

– Natychmiast zaczęłam przeglądać miliony stronek w internecie i wierzyć we wszystkie mity na temat odchudzania. Trzy posiłki dziennie, ostatni o godz. 18, produkty fit zamiast normalnych. Zafiksowałam się na punkcie składów produktów i rytuałów wokół jedzenia. Wolne chwile spędzałam na chodzeniu po sklepach i przeglądaniu etykiet. Wszystko musiało mieć „czysty” skład. Zero tłuszczu i cukru, a najlepiej jeszcze oznaczenie „bio” – opowiada nastolatka.

20 tysięcy kroków

Po dwóch latach ortoreksja przybrała bardzo zaawansowaną postać. Codziennie tuż po przebudzeniu Hania kompulsywnie poruszała się po mieszkaniu, dopóki aplikacja nie pokazała, że zrobiła już tysiąc kroków. Życie dziewczyny determinowały ściśle określone pory jedzenia. O godz. 7 śniadanie – owsianka na mleku roślinnym, z dodatkiem owoców i orzechów. O godz. 15 obiad – zupa warzywna lub kasza z brokułem i tofu – najbardziej rytualny posiłek. Jego przygotowanie trwało zazwyczaj około godziny. Najpierw skrupulatne odmierzanie wszystkich produktów. Jeżeli waga wskazała, że marchewka ma 102 g zamiast 100 g, należało odkroić zbędny kawałeczek, a przed rozpoczęciem gotowania jeszcze raz dokładnie wyszorować wszystkie naczynia. Przecież inni domownicy mogli przeoczyć jakąś nieczystość, a najważniejsza była pewność, że wszystko jest, jak należy. Jeszcze tylko dokładne wysprzątanie otoczenia, skorzystanie z toalety, włączenie Netfliksa, aż wreszcie gwóźdź programu. Posiłek trwał zwykle od godziny do dwóch. Serial – punkt obowiązkowy ceremonii – odrywał głowę od myśli: „Jestem grubą świnią”, która pojawiała się z każdym kęsem pożywienia. Obiad zawsze kończył się „spacerem” po pokoju i intensywnym wysiłkiem fizycznym. Gdy zaś wybijała godz. 18, na stole lądowała kasza manna z owocami i masłem orzechowym – pretekst do kolejnej dawki ruchu. Dzień kończył się wraz z liczbą 20 tys. kroków wyświetloną na ekranie smartfona.

W tamtym czasie Hania trafiła do psycholożki. Usłyszała, że wymyśla i nie ma żadnego problemu. Oraz do dietetyka, który tylko umocnił jej przekonanie, że trzeba jeść wyłącznie produkty ze zdrowym składem. Gdy poszła do liceum, zaburzenia odżywiania splotły się z depresją. Bardzo wtedy schudła. Jej BMI, wskaźnik, którym mierzy się stosunek masy ciała do wzrostu, świadczył o stanie ostrego wygłodzenia organizmu. Dziewczyna wspomina: – Ciągle nie miałam siły, po szkole od razu kładłam się spać. Nie widziałam w niczym sensu. W tamtym czasie zaczęłam chodzić do psychiatry. Lekko przybrałam na wadze, ale moje zasady wciąż były bardzo sztywne. W grę nie wchodziły żadne wyjścia do restauracji czy wyjazdy, bo panikowałam, gdy zbliżała się moja pora posiłku, a ja nie byłam w domu. Wizyty u lekarza nic mi nie dawały. Trwały pięć minut i polegały na zadaniu mi kilku pytań: „Jak się czujesz? Jak z rodzicami? A jak w szkole? Okej, to recepta i wizyta za miesiąc”. Przez cały ten czas wmawiałam sobie, że jem odpowiednio, więc jest dobrze. Nawet nie zauważałam, że żywię się kilkoma produktami na krzyż, o ściśle wyznaczonych godzinach.

Choroba coraz bardziej izolowała nastolatkę od znajomych, którzy przestali ją zapraszać na spotkania, bo „przecież idą do McDonald’sa, a ona nigdy nie je”. Samotność pogłębiała depresję. A depresja odbierała jej siłę na rytuały wokół jedzenia, w efekcie czego coraz bardziej chudła. Rodzice zauważyli spadek jej wagi dopiero z nadejściem lata. Zaczęło być ciepło, więc nie mogła już nakładać na siebie kilku grubych swetrów. Rodzina wkroczyła w okres napięć i kłótni.

Zagrożenie życia

W dzieciństwie Hania miała silniejszą więź z tatą, który pozwalał na więcej. Ale ojciec nie potrafił wyrażać emocji. Nigdy nie mówił córce, że ją kocha, że jest z niej dumny. Mama zaś była typem: „Nie jestem twoją koleżanką”. 17-latka ma również młodszego brata, ale jej kontakty z nim nie układają się dobrze. Odkąd sięga pamięcią, miała poczucie, że jest traktowany przez rodziców jako lepsze dziecko.

– Relacje z mamą zaczęły się poprawiać, dopiero gdy dowiedziała się o moim zaburzeniu. Więcej ze sobą rozmawiałyśmy, dostawałam od niej wsparcie. Za to z tatą tylko się kłóciliśmy. On nie rozumiał mojej choroby. Uważał, że głodzę się „na złość rodzicom”. Wciąż powtarzał, że inni mają gorzej, że od dobrobytu poprzewracało mi się w głowie – wspomina Hania.

Wakacje 2021 r. spędziła w „areszcie domowym”, co było dla niej bardzo trudnym doświadczeniem: – Kompletnie straciłam kontrolę nad moim jedzeniem. Nie mogłam się ważyć, liczyć kalorii, sprawdzać składów, bo wszystko gotowała mi mama. Czułam się zagubiona i przerażona. Panikowałam na samą myśl o następnym posiłku. Potem zaczęło być trochę lepiej, lecz pogorszyło się zimą, gdy znów przyszła depresja. Kiedy rodzice przestali mnie kontrolować, przez obniżony nastrój i brak chęci do życia zaczęłam jeść coraz mniej. W domu jedzenie było tematem tabu. A ja miałam mętlik w głowie. Wydawało mi się, że wciąż jem za dużo. Przestałam wierzyć, że spożywane przeze mnie posiłki są niskokaloryczne. Rodzice zaczęli zauważać, że jem praktycznie same owoce. Atmosfera w domu była wtedy bardzo napięta. Oni nie mieli siły przebicia, bo ja nie rozumiałam, o co im chodzi. Nie widziałam w niczym sensu, nie wyobrażałam sobie nawet, że coś może mi pomóc. Głodzenie się stało się dla mnie satysfakcjonujące. Czułam, że zasługuję na cierpienie. Każdego dnia zastanawiałam się, ile czasu zajmie, zanim umrę.

Hania chodziła na psychoterapię indywidualną, terapię rodzinną i do psychiatry. Ale nie była w stanie wyrwać się z kołowrotka głodówek i nadmiernej aktywności fizycznej. Z czasem jej organizm słabł. Kłuło ją serce, bolał brzuch. Dziewczyna tkwiła w permanentnym stanie zagrożenia życia. Aż wreszcie trafiła do ośrodka psychiatrycznego.

– Miałam tryb łóżkowy, zakaz chodzenia, siedzenia, kontrola w toalecie. Zaczęłam zauważać, jak wiele choroba mi odebrała. Były wakacje, a ja siedziałam zamknięta, z dala od rodziny i przyjaciół. Musiałam zjadać 100% jedzenia, moja waga zaczęła więc iść do góry. Po miesięcznym „turnusie” wróciłam do domu i faktycznie zaczęłam wprowadzać zmiany w diecie i trochę ją poszerzać, bo wcześniej była to tak naprawdę monodieta, bazująca na kilku produktach. Dziś jest już o wiele lepiej. Czasem nawet jestem w stanie zjeść posiłek w restauracji czy coś, co nie do końca ma „czysty skład” – zawiera cukier bądź jakiś olej – opowiada.

Mimo poprawy ortoreksja wciąż jest nieodłączną częścią jej życia:

– Nie mam pojęcia, dlaczego zdrowe jedzenie jest dla mnie takie ważne. Może to wpływ podejścia moich rodziców, zabranianie słodyczy, gdy byłam dzieckiem. Może cały świat „fit Instagrama”. Niby wiem, że jestem za chuda, ale przez większość czasu mam wrażenie, że wyglądam na wagę wyższą o co najmniej 10 kg. Cały czas przeraża mnie wizja przytycia. Boję się tego, jak będę wyglądać. Że się nie zaakceptuję. Chciałabym być zdrowa, ale nie wiem, co powinnam robić, i często wydaje mi się, że to zostanie już ze mną na zawsze. Po kilku latach choroby przyzwyczaiłam się do takiego stanu rzeczy.

Nakręcająca się spirala

Ortoreksja najczęściej zaczyna się od próby świadomego, lepszego odżywiania się, a z czasem przeradza w obsesję na punkcie zdrowego jedzenia. Dzieje się tak dlatego, że koncentracja na spożywanych pokarmach przynosi ulgę, bo pozwala odsunąć się od trudnych emocji czy konfliktów wewnętrznych. Jest też obszarem, który można całkowicie kontrolować. A to zwiększa ochotę, by pilnować go coraz bardziej. W ten sposób nakręca się spirala choroby.

– Gdzie przebiega granica między zdrowym odżywianiem a zaburzeniem? – pytam Aleksandrę Cebellę, psychoterapeutkę pracującą z osobami z zaburzeniami odżywiania.

– Tę granicę wyznacza punkt, w którym koncentrowanie się na tym konkretnym dążeniu powoduje różnorodne szkody w innych sferach funkcjonowania. Czyli jeśli dla kogoś to, że spożyje posiłek złożony z określonych składników, jest ważniejsze niż wypad z przyjaciółmi do restauracji. Albo gdy ktoś wstaje rano i jedzie na ryneczek, żeby zaopatrzyć się w zdrowe składniki, kosztem innych – do tej pory ważnych – rzeczy. Ale i wtedy, gdy sposób odżywiania się tej osoby staje się tak szalenie restrykcyjny, że eliminuje ona wiele składników, które są w jej diecie potrzebne, wręcz niezbędne. A to wszystko prowadzi do deficytów.

Zaburzenia odżywiania niejednokrotnie łączą się, przechodzą płynnie z jednego w drugie. – Na przykład osoba chorująca na anoreksję może troszkę poluzować restrykcje nakładane na ilość pokarmu, ale będzie się trzymać jego „czystości”, czyli tego, żeby nie zawierał cukru czy tłuszczu, a tym samym przejdzie w ortoreksję. Ostatnio w świecie nauki pojawił się nowy termin – permareksja, czyli permanentne bycie na diecie. Permareksja często jest stanem wywołującym inne zaburzenia odżywiania – wyjaśnia Aleksandra Cebella.

Specjalistka podkreśla, że trudno o wyizolowanie jednego czynnika, który może wywołać ortoreksję. Przyczyny widzi w splocie różnych uwarunkowań: – Niemały wpływ ma wychowywanie się w kulturze, która promuje w mass mediach określony model sylwetki i określone sposoby odżywiania się. Do tego dochodzą indywidualne cechy osobowościowe związane ze sztywnością, obsesyjnością czy perfekcjonizmem. A to wszystko bardzo często osadzone jest w kontekście rodzinnym, w którym jedzenie ma specjalny wymiar, budowana jest wokół niego jakaś specyficzna rodzinna narracja. Na przykład gdy dziecko od małego słyszy komunikaty w stylu: „Musisz uważać na to, jak wyglądasz” albo „Dla kobiety najważniejsza jest jej atrakcyjność, która opiera się na rozmiarach sylwetki”. Istotną rolę odgrywa także historia zaburzeń odżywiania w rodzinie, czyli, powiedzmy, mama, która jest zawsze na dietach. Albo tata, który, przygotowując posiłki, ogromną wagę przywiązuje do właściwego bilansu składników odżywczych. Znaczenie może mieć również historia rodzinna wiążąca się z nadmiarową kontrolą czy rygorystycznymi zasadami.

Elastyczność i balans

Z opublikowanych w październiku 2022 r. badań Śląskiego Uniwersytetu Medycznego w Katowicach – w których wzięło udział 300 osób w wieku 22-25 lat – wynika, że ortoreksja występuje trzy razy częściej u osób mających teoretyczną wiedzę i umiejętności praktyczne z zakresu zasad racjonalnego odżywiania i uprawiających aktywność fizyczną. W świecie, w którym nagminnie promowane są różne diety i zdrowy tryb życia oraz pokutuje przeświadczenie, że musimy wszystko kontrolować, receptą na to, by uchronić się przed pułapką ortoreksji, jest balans.

– Chodzi o to, że nie porzucamy kontroli ani nie przechodzimy do kontroli graniczącej z obsesją. O przekonanie, że wcale nie musimy być w tym jedzeniu perfekcyjni, doskonali. Że możemy sobie pozwolić na to, by miało ono również wymiar przyjemnościowy, pozwalało nam realizować się społecznie. Bo my przecież bardzo często gromadzimy się wokół jedzenia. Nie sposób wyobrazić sobie celebrowania czegoś, np. ślubu, bez wspólnego posiłku. Gdy popadniemy w nadmierną restrykcyjność, pozbawimy się tej ważnej części życia – tłumaczy Aleksandra Cebella.

I dodaje: – Istotna jest też świadomość, że kontrola to ułuda. Dlatego powinniśmy zapytać siebie, czemu ona służy, przed czym ma nas zabezpieczać. Żeby mieć „apetyt na życie”, potrzebna jest pewna doza elastyczności, skalkulowanego ryzyka. Osoba w ortoreksji wierzy w nierzeczywisty obraz tego, że to ultrazdrowe jedzenie będzie dla niej dobre. Takie przekonanie bardzo często napędzane jest w mediach społecznościowych. Ważne więc, aby budować w sobie krytyczne podejście do tych wzorców, czyli pewien dystans. Bo właśnie w dystansie znajdziemy elastyczność.

Fot. Shutterstock

Wydanie: 03/2023, 2023

Kategorie: Psychologia

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy